ARTYKUŁY
Witamy serdecznie naszych czytelników i zapraszamy do lektury wrześniowego numeru.
Jak na razie nasz apel do czytelników o wymyślenie logo dla "Horyzontu" nie spotkał sie z odzewem. A szkoda. Nie mniej ponieważ w zeszłym miesiącu nasze pismo było odwiedzone 468 razy, mamy jednak nadzieję, że w końcu ktoś wymyśli jakieś atrakcyjne logo dla naszego magazynu.
Ze względu na rosnące koszty "surfowania" w kraju stworzyliśmy również plik "zzipowany" zawierający wszystkie dotychczasowe numery "Horyzontu". Do ściągnięcia z drugiej strony (Spis Treści).
Redakcja "Horyzontu"
Leży w naturze prawdziwych mędrców, aby u reszty ludzkości wywoływać zgorszenie.
Anatol France
Jeden z największych umysłów XX wieku, neurolog, psychiatra, a przede wszystkim twórca psychoanalizy urodził się w rodzinie zasymilowanych Żydów w morawskim miasteczku Freiberg niedaleko Ostrawy (obecnie Přibor) w roku 1856 jako syn Jakuba (handlarza wełną) i jego trzeciej żony Amalii Nathanson. Co do daty jego narodzin, to nie jest ona do końca jasna. W rodzinnej Biblii zapisano, że przyszedł na świat w "rosz chodesz" miesiąca "ijar" 5616 roku od stworzenia świata. Daje to datę 6 maja 1856. W tym dniu też obchodził on swoje urodziny i przyjmuje się obecnie, że jest to data prawdziwa. Ale pisarz miejski zapisał jego narodziny pod datą 6 marca tegoż roku. Albo więc pisarz się pomylił, albo pomylił się ojciec, albo też ojciec zmienił jego datę narodzin. Z Amalią pobrał się 29 lipca 1855 roku. Data 6 maja wyglądała więc znacznie lepiej, bowiem do 6 marca trudno by się było doliczyć 9 miesięcy. Ale spuśćmy zasłonę milczenia na te wydarzenia i przyjmijmy, że Zygmunt Freud przyszedł na świat 6 maja 1856 roku. Tak naprawdę to nie nazywał się Zygmunt (Sigmund), ale Szlomo (tak zapisano w rodzinnej Biblii). W jego akcie urodzenia figuruje imię Sigismund, co jest zrozumiałe ze względu na silny stopień asymilacji rodziny Freudów. Ponieważ jednak takie samo imię nosił jeden z jego krewnych w celu uniknięcia pomyłek zmienił sobie imię na Sigmund (Zygmund).
W roku 1860 rodzina Freudów przeniosła się do Wiednia. Był to okres niezwykłego wprost ożywienia kulturalnego, politycznego i gospodarczego tego miasta. Wysoka tolerancja wobec Żydów (o antysemityzmie młody Zygmunt dowiedział się dopiero z opowieści ojca), rozmach architektoniczny z jakim Franciszek Józef I zabrał się do przebudowy stolicy i niebywała wprost prosperita gospodarcza sprawiał, że Freudom żyło się dość dobrze. W 1865 roku młody Zygmunt zaczyna naukę w Gimnazjum Komunalnym w dzielnicy Leopoldstadt, gdzie w 1873 zdaje z odznaczeniem maturę i wstępuje na Wydział Medyczny Uniwersytetu Wiedeńskiego. Jak to już obecnie wiemy jego studia medyczne były w gruncie rzeczy przypadkiem. Impulsem do obrania takiego kierunku była rozprawę Goethego "O naturze". Jednak tak naprawdę rozprawa ta została napisana przez Goerga Christopha Toblera, który przesłał ją Goethemu do oceny. Kiedy Goethe zmarł uznano ją za jego dzieło i włączono do wydania jego "Dzieł zebranych". Gdyby nie popełniono tej pomyłki, Freud prawdopodobnie nigdy by nie przeczytał "O naturze" i kto wie jak potoczyłby się jego losy. W roku 1879 Zygmunt zaczął uczęszczać na wykłady prof. Teodora Meynerta, u którego w 1883 roku został asystentem. Meynert zaliczał się do najwybitniejszych lekarzy Wiednia i był niewątpliwie największym austriackim znawcą anatomii mózgu. Silne zainteresowanie neurologią i neuropatologią rozwinęło się jeszcze bardziej podczas pobytu naukowego u Jean-Martina Charcota w szpitalu Salpetricre w Paryżu. Charcot zaraził Freuda fascynacją dla hipnozy oraz swoimi poglądami na temat nerwic posttraumatycznych i histerii. Z pobytu w Paryżu najważniejsza dla jego dalszej kariery była wiedza, że obok myślenia świadomego istnieje jeszcze myślenie nieświadome. To właśnie Frued miał stworzyć teorię opisującą to myślenie i uzmysłowić nam jak wielką rolę ono odgrywa w życiu człowieka. W 1884 roku prowadził badania nad kokainą i odkrył jej znieczulające działanie. Te prace przyczyniły się do stworzenia znieczulenia miejscowego, które umożliwiło m.in. bezbolesne operacje na oku. Jego fascynacja kokainą jako źródła siły i zdrowia doprowadziła go na skraj fanatyzmu. Polecał ją wszystkim i zawsze. Jednak już wkrótce odkrył jej destruktywne działanie i poprzednia "kokainowa agitacja" stała się dla niego źródłem wyrzutów sumienia do końca życia. 13 września 1886 roku żeni się z po długim okresie narzeczeństwa z Martą Bernays, z którą ma trzech synów i trzy córki. W roku 1879 związał się Freud z wybitnym internistą (a było to wówczas dziedzina medycyny zajmująca się wieloma działami medycyny, m.in. neurologią i psychiatrią) Józefem Breuerem. Do jego wielkich odkryć należała wiedza o regulacji oddechu, powiązanie zmysłu równowagi z "labiryntem słuchowym", czyli tzw. ślimakiem, oraz katartyczna metoda leczenia, która doprowadziła do powstania freudowskiej psychoanalizy. Po powrocie z Paryża zaczął dowodzić istnienia męskiej histerii i to równie często jak kobiecej oraz propagować i szeroko stosować w leczeniu chorób psychicznych hipnozę.
Kiedy Freud zaczął pracę z Breuerem i jego metodą, poznał w 1882 roku pacjentkę Bertę Pappenheim, która przeszła do historii psychoanalizy jako Anna O. Metoda Beuera polegała na oczyszczeniu psychiki pacjenta poprzez "wypowiedzenie się", "wypłakanie", uświadomienie sobie źródeł zaburzeń nerwowych poprzez rozmowę z lekarzem. Jednak katartyczna metoda Breuera wymagała przymusu lekarza poprzez "wyciąganie" z pacjenta zwierzeń a często wręcz hipnozy. Taką też metodę stosował u Anny O. Zazdrość żony o pacjentkę spowodowała, że "odstąpił" ją Freudowi. Ten zaś postanowił odrzucić przymus i stworzył metodę "swobodnych skojarzeń", gdzie dotychczasowy dialog między pacjentem a lekarzem został zastąpiony przez monolog psychicznie chorego. Tym samym udało się Freudowi uniknąć zafałszowania doświadczeń pacjenta przez oddziaływanie lekarza. Od tej pory rolą lekarza było interpretowanie wypartych wspomnień. Zewnętrzny przymus nie istniał, to pacjent decydował o czym chciał mówić, ulegał więc jedynie wewnętrznemu przymusowi, który narzucała mu nieświadomość. Była to prawdziwa rewolucja i początek całkowicie nowej metody leczenia, pierwszej, która przynosiła prawdziwa ulgę. Breuer potrafił bowiem jedynie znosić zewnętrzne objawy takie jak lęki, kaszel, porażenia mięśni. Freud natomiast potrafił dociec, jakie zaburzenia kryją się za tymi objawami, potrafił dotrzeć do źródła cierpienia. Z przypadku Anny O. Freud wywiódł jedno z najdonioślejszych odkryć XX wieku, gdy zrozumiał, że dotarcie do ukrytej prawdy działa nie tylko oczyszczająco, ale również toruje drogę do samopoznania: dopiero gdy pozna się uwarunkowania, odczuje i pojmie, co jest źródłem choroby, możliwe jest trwałe wyleczenie. Historia Anny O. i jej późniejsze losy są nie mniej fascynujące co jej rola w historii psychoanalizy i zasługują na osobny artykuł. Psychoanaliza dała ludziom chorym i cierpiącym z powodu różnych zaburzeń nerwowych i psychicznych nadzieję na wyzdrowienie i stała się wielkim natchnieniem filozofii naszego stulecia. To niewątpliwie najważniejsza zasługa Freuda. Ale nie jedyna. To on odkrył jak istotną rolę odgrywa w życiu człowieka podświadomość. To tam w procesie wychowania oraz jako działanie obronne zostają zepchnięte popęd seksualny, wspomnienia z dzieciństwa i traumatycznych przeżyć. Jednak nawet tam wciąż istnieją i przejmują władzę nad człowiekiem, częstokroć prowadząc do choroby. To Freud odkrył wzajemne stosunki między świadomością i podświadomością, on też pokazał nam, że nasza podświadomość ujawnia się nie tylko w stanie hipnozy, ale także podczas snu. Odkrycie znaczenie i klucza do interpretacji marzeń sennych, istota kompleksów, a szczególnie odkrycie kompleksu Edypa, rola seksualności w życiu człowieka, seksualność dzieci, istota kultury i religii, to wielkie odkrycia Freuda. Od początku celem Freuda było poznanie prawdy i ulżenie człowiekowi w cierpieniu. Dlatego bardzo krytycznie podchodził do swoich odkryć, zawsze próbując je testować i sprawdzać, wielokrotnie odrzucając, rozbudowując lub istotnie zmieniając. Całe jego życie naukowe opiera się na bezlitosnej i nieustępliwej dociekliwości skierowanej przeciwko samemu sobie. Freud był jednym z nielicznych, którzy mieli odwagę radykalnie kwestionować to, w co dotychczas wierzono, w tym również własne wyniki badań i wcześniejsze opinie. Dogmatyzm, który stał się typowy dla jego uczniów i następców był Freudowi całkowicie obcy. Odkrycia Freuda wyzwoliły psychiatrię i psychologię. Do jego uczniów należeli tacy psychiatrzy jak Jung, Adler, czy Menninger. Jego dorobek pisarski jest imponujący. Wszystkie jego dzieła to klasyka. Warto wspomnieć kilka z nich: "Psychopatologia życia codziennego", "Smutek i melancholia", "Poza zasadą przyjemności", "Psychologia zbiorowości i analiza ego", "Wstęp do psychoanalizy", "Mojżesz i monoteizm", "Interpretacja marzeń sennych". Ten zagorzały pacyfista (patrz: jego korespondencja z Einsteinem pod tytułem "Dlaczego wojna?") i ateista zawsze staje po stronie prawdy. To dlatego spalono w 1933 roku jego dzieła w Berlinie. W 1938 po zajęciu Austrii przez nazistów musi uciekać z Wiednia do Londynu, gdzie umiera 23 września 1939 roku.
Stosunek Zygmunta Freuda do swoich osiągnięć najlepiej wyraża cytat: Tak więc patrząc wstecz na niedoskonałą pracę mojego życia, mogę powiedzieć, że wiele spraw zapoczątkowałem i poddałem niejedną myśl, z których w przyszłości coś się może wyłoni. Sam nie potrafię przewidzieć, czy będzie tego dużo, czy mało.
Jakub Kozielec Kraków, wrzesień 2000
Zacznijmy od ogólnej definicji judeo-chrześcijańskiego bóstwa o imieniu Jahwe lub Eloah a popularnie zwanego Bogiem. Jak twierdzą jego wyznawcy, niezależnie od kościoła, do którego się przyznają, jest on wszechmocny, wszechwiedzący i dobry. Owo domniemane bóstwo jest więc uniwersalnym, totalnym Absolutem. Co zresztą osoby wierzące same często lubią podkreślać. Z definicji tej wynika więc, że owe bóstwo nie podlega żadnym zewnętrznym ograniczeniom, prawom czy zasadom. Więcej, w przypadku owego bóstwa nieistnieje w ogóle pojęcie czegoś co określamy jako zewnętrzne czy wewnętrzne. Absolut po prostu jest. Judeo-chrześcijańska tradycja głosi również, że owe bóstwo jest stwórcą wszechrzeczy, w tym naszego Wszechświata wraz z nami, a może nawet innych światów poza naszą percepcją o ile takowe istnieją.
Zaprzeczeniem istnienia owego bóstwa jest jak na ironię to właśnie istnienie Wszechświata a więc i nas jako jego części. Dlaczego ? Hipotetyczny Absolut o którym tu mowa nie może mieć, celów, pragnień z tej prostej przyczyny, że są to cechy ludzkie. Cechy będące skutkiem konkretnych ograniczeń na nas nałożonych i wynikających z samej materialnej natury rzeczywistego świata. Ludzie dążą do jakichś celów, mają pragnienia dlatego, że nie mogą być one spełnione lub osiągnięte natychmiast, lub często są po prostu nie osiągalne. Mogą być to przeróżne ograniczenia czasowe lub natury fizycznej. Jednocześnie, leży w ludzkiej naturze, że osiągnięte przez nas cele cieszą tym bardziej im trudniej było je osiągnąć. Natomiast Absolut niepodlegający ograniczeniom nie może mieć jakiegokolwiek celu. Absolut nie może mieć satysfakcji ze stworzenia czegoś, ponieważ nie wymaga to żadnego wysiłku z jego strony. Gorzej stwarzanie wszechświatów nie wymaga absolutnie niczego od Absolutu. Każde jego zamierzenie czy pomysł niedość, że byłby "wymyślony" natychmiast ale byłby zrealizowany natychmiast, w tym samym "momencie" bez jakichkolwiek ograniczeń czasowych, czy wysiłku. Bez celu nie ma działania a bez umieszczenia go w czasie nie ma też działania jako takiego. W efekcie gdyby domniemany Absolut istniał po prostu trwałby on "bezczynnie" w absolutnej samorealizacji. Absolut po prostu nie stworzył by Świata bowiem akt stworzenia byłby sam w sobie nie tylko aktem ograniczającym ale zwyczajnie bezprzedmiotowym. Ten oczywisty fakt, że Wszechświat i my w nim istniejemy, wliczając w to naszego rodaka Karola Wojtyłę, jest prostym zaprzeczeniem istnienia owego Absolutu, czyli judeo-chrześcijańskiego bóstwa. Warto tu nadmienić, że niektóre kultury już dawno do podobnych wniosków doszły i ukuły koncept bezczynnego, obojętnego boga, "deus otiosus", takiego jak weddyjski Diaus czy słowiański Swaróg. Bogów, którzy po stworzeniu Świata, przestali się nim interesować. Niestety i w tym przypadku rozpada się kolejny atrybut absolutnego bóstwa judeo-chrześcijańskiego. Mianowicie takie bóstwo nie może być z założenia dobrym jeśli pozostawiło na pastwę losu "swoje dzieci". Nie zmienia tu postaci rzeczy również absurdalny argument tzw. "wolnej woli". Jej stworzenie byłoby bezprzedmiotowe lub aktem okrucieństwa w przypadku nie istnienia celu przyświecającego bożkowi, a który z założenia istnieć nie może.
Spotkałem się kiedyś z argumentem, że Absolut jeśli chce może wymyślać sobie cele i ograniczenia jeśli tylko ma na to ochotę. Niewątpliwie teoretycznie może jeśli zaakceptujemy jego hipotetyczne atrybuty. Ale tego typu działanie oznaczałoby jakiś ciąg przyczynowo-skutkowy, jakieś nieznane, czy nawet niepoznawalne dla nas zamierzenia Absolutu. Zamierzenia natomiast są niczym innym jak planem do osiągnięcia jakiegoś celu. Tak więc i tutaj wracamy do punktu wyjścia nawet gdyby cele bóstwa wybiegały poza nasze możliwości poznania. Trudno w końcu przypuszczać, że Absolut mógłby się nudzić, czuć osamotnionym, albo odczuwać potrzebę bycia kochanym i podziwianym. Bowiem Absolut nie może również podlegać jakimkolwiek emocjom jako, że są one albo nieracjonalne albo mają podłoże wyłącznie materialno-biologiczne. Czyli są funkcją naszej fizycznej egzystencji i ewolucji organizmów żywych. Skoleji zamierzone poddanie się emocjom przez Absolut, ze względu na ich charakter byłoby rzeczą niemoralną zgodnie z zasadami moralnymi, które podobne ten sam Absolut nam narzucił i podobno egzekwuje ich przestrzeganie. Zresztą znowu wracamy do punktu wyjścia bo takie działanie oznaczałoby jakiś cel, którego przecież być nie może.
Przy innej okazji ktoś stwierdził, że "marność nad marnościami" jakimi jest człowiek czyli między innymi ja, będąc jednocześnie "stworzeniem bożym" nie może "Boga" zrozumieć i ocenić. Takie stwierdzenie jest tautologią z tej prostej przyczyny, że należałoby najpierw udowodnić istnienie owego bóstwa, bo sam akt i deklaracja wiary dowodem być tu nie może. A jest to co najwyżej deklaracją życia w świecie urojeń. Jednak nawet gdyby zaakceptować to jako hipotezę roboczą jej reperkusje są jeszcze bardziej żałosne dla osób wierzących. Wynika bowiem z tego, że osoby wierzące nie wiedzą absolutnie, ale to absolutnie nic na temat swojego bożka. A więc wszystko co nauczają różne kościoły, teologowie, kapłani, misjonarze, wszystkie argumenty używane przez tzw. "inteligencję katolicką" w dyskusjach z niewierzącymi są jedynie czczym gadaniem, czyli bezpodstawnym pustosłowiem. W takiej sytuacji wierzący na pytanie dlaczego wierzą, powinni nam odpowiadać: "bo wierzę". Tyle, że taka odpowiedź jest niczym więcej niż intelektualną kapitulacją. Akceptacją stanu intelektualnego charakterystycznego dla okresu Średniowiecza. Żeby było śmieszniej wynika z tego jeszcze jedna konkluzja. Gdyby Absolut istniał oznaczałoby to, że tak skonstruował Świat żeby przy pomocy rozumu i racjonalnych przemyśleń nie można było dociec jego egzystencji a jedyną drogą jego poznania była ignorancja, głupota, niewolnicza poddaństwo i serwilizm - czyli tzw. ślepa bezmyślna wiara. Bardzo źle by to świadczyło o bóstwie.
Na zakończenie mała dygresja. Nie dziwi mnie, że antyczne, stosunkowo prymitywne, pustynne ludy pasterskie, twórcy różnych mitologii i zabobonów, na Bliskim Wschodzie zapędzili się tu w przysłowiowy logiczny "kozi róg". Trudno przecież przykładać współczesne kryteria do czasów zamierzchłych i ludzi w nich żyjących. W przypadku historyka projekcja taka jest rzeczą wprost niedopuszczalną. Dziwi mnie natomiast, że owa w sumie mało skomplikowane, wewnętrznie sprzeczne, mówiąc otwarcie wprost infantylne filozofie znajduje wielu wyznawców na przełomie XXI wieku.
Tak więc następnym razem kiedy jacyś "religianci" zapytają Was o dowód na nieistnienie ich bóstwa nie musicie im tłumaczyć, że nie tylko w świecie nauki ale i w świecie ludzi dorosłych udowodnienie istnienia czegokolwiek wymaga dowodu od osoby stawiającej hipotezę. Nie musicie mówić, że najpierw należy wykazać istnienie krasnali, strzyg, bożka Jahwe vel Eloah, pszczółki Maji, Wodzianego i szwartalnych maźli żeby o nich dyskutować. Wystarczy im powiedzieć, że owego dowodu na nieistnienie ich bożka nie trzeba wcale daleko szukać bowiem jest nim sam fakt naszej egzystencji. Bingo !
Roman Zaroff
Brisbane, sierpień 2000
Całe nauczanie Jezusa i jego uczniów ogniskowało się na Królestwie Bożym. Dlaczego właśnie to było dla niego tak ważne? A w ogóle o jakie dokładnie królestwo walczył on wytrwale przez cale swoje krótkie życie? Ponieważ ewangelie podają półprawdy i ćwierćprawdy na temat Jezusa, więc musimy znów zajrzeć do Zwojów Morza Martwego aby znaleźć odpowiedź na te pytania.
Idea królestwa Bożego była bardzo popularna w owych czasach wśród Żydów palestyńskich. Był to okres powszechnych oczekiwań na spełnienie się proroctw biblijnych o odbudowie królestwa Izraela. Żydzi wierzyli ze przywrócona mu zostanie świetność co najmniej ta z czasów ich królówDawida i Salomona. Do królestwa tego miał wprowadzić ich, jako naród wybrany, posłany przez Boga król, zwany również mesjaszem, chociaż słowo "mesjasz" miało wówczas znaczenie inne niż obecnie. Jezus ze swoim uczniami nie stanowili w tej dziedzinie wyjątku. Źródła podają, że podobnych grup mesjanistycznych było w Palestynie znacznie więcej w owych czasach, i że poza Jezusem było co najmniej kilku mesjaszów, lub ludzi uważających się za nich w pierwszych dwóch wiekach naszej ery, na których Żydzi liczyli, że wyzwolą ich spod tyranii Rzymu. Jednym z nich był na przykład Bar Kochba, przywódca powstania żydowskiego z 132 roku n.e. O to samo królestwo walczyli esseńczycy i inne grupy mesjanistyczne w Izraelu, a nie o zbawienie świata. Jako orędownik takiej idei Jezus udowodnił, że był typowym Żydem. Do takiego królestwa przygotowywał on swoich uczniów, a nie do budowy kościoła, co wynika nawet z niezbyt wiarygodnych tekstów ewangelii. Jeśli ewangelie mówią prawdę, że uczniowie zaczęli sprzeczać się pomiędzy sobą o stanowiska jakie zajmą u boku Jezusa-króla w tymże królestwie, to można sądzić, że Jezus mówił do nich o tym wyraźnie i otwarcie.
Widzimy więc, że Jezus walczył o królestwo które przepowiadali starotestamentowi prorocy; królestwo uwieńczone chwałą odbudowanego politycznie i duchowo Izraela i panowanie Boga w Jerozolimie przez jego naród Izrael, a nie przez pogan w Rzymie. Z tym podstawowym założeniem możemy przejść do dalszych rozważań. Pewną ciekawość budzi sylwetka Judasza i rola jaką odegrał on w tym ewangelicznym dramacie. Wydaje się, że Judasz podsłuchał coś co Jezus mówił na ten temat, i doniósł to sprzymierzonym z Rzymianami kapłanom, którzy wiedzieli co maja robić dalej. Gdyby Jezus był spokojnym wędrownym kaznodzieją, który przez całe życie czynił tylko ludziom dobrze - jak zapewniają autorzy ewangelii - to jaki właściwie sens miałaby zdrada Judasza? Do dnia dzisiejszego ludzie mówią o zdrajcy-Judaszu, choć nie bardzo wiedzą i zastanawiają się na czym ta jego zdrada mogła polegać, i dlaczego musiał identyfikować pocałunkiem człowieka dość powszechnie znanego w Jerozolimie. Wydaje się, że dlatego, iż w Ogrodzie Getsemane, gdzie aresztowanie miało miejsce, Jezus i jego uczniowie byli przebrani, zamaskowani w jakiś sposób, aby wrogowie nie mogli ich rozpoznać. Tak mogli zachowywać się tylko działacze polityczni. To, że Rzymianie traktowali Jezusa po aresztowaniu jak kryminalistę, też o czymś świadczy. Kiedy weźmiemy pod uwagę polityczne podłoże działalności Jezusa i jego uczniów, ostatnie wydarzenia opisane w ewangeliach nabierają pewnego sensu, choć do końca nie znamy szczegółów tej sprawy.
Oczywiście walka o takie królestwo była niebezpieczna w owych czasach, nie można było o tym mówić publicznie ze względu na Rzymian. Jednak mimo śmierci Jezusa i zakończonej klęska sprawy, o którą walczył przez całe życie, wiara w niego nie wygasła wśród jego naśladowców. Chrześcijaństwo jako religia zrodziło się na gruncie nadziei na jego bliskie powtórne przyjście. Wydarzenie to miało nastąpić za życia pierwszych chrześcijan, a nie w jakiejś bardzo odległej, niesprecyzowanej przyszłości jak próbują nam wmówić współcześni teolodzy. Tak przynajmniej wierzyli pierwsi chrześcijanie, którzy mieli informacje z pierwszej ręki, to jest od apostołów. W liście Pawła do Tesaloniczan czytamy: "my, którzy pozostaniemy przy życiu aż do przyjścia Pana, nie wyprzedzimy tych którzy zasnęli...Pocieszajcie się nawzajem tymi słowy" (I Set. 4, 15). Pocieszali się więc pierwsi chrześcijanie tą złudną nadzieją. Należy podkreślić z całym naciskiem, że bliskie powtórne przyjście Jezusa-Mesjasza nie było jakąś sprawą uboczną, lecz kamieniem węgielnym pierwotnego chrześcijaństwa. Skoro nadzieja ta nie spełniła się, zatem chrześcijaństwo powinno było umrzeć śmiercią naturalną w drugim, najpóźniej trzecim wieku. Ale właśnie wtedy, gdy chrześcijaństwo powinno było, logicznie rzecz biorąc, zniknąć na zawsze, zaczęto budować kościół jako instytucje z centralą w Rzymie. Trzeba było więc wytłumaczyć jakoś chrześcijanom dlaczego Jezus nie wraca tak długo, i co się stało królestwem które przepowiadał za życia on i apostołowie. Kapłani wymyślili wiec abstrakcyjne królestwo Boże w postaci kościoła który założyli, i Ducha Świętego obecnego w nim. Bardzo pomogły im w tym, pełne upiększeń listy "apostolskie" Pawła, który propagował własną wersję Chrystusa w grecko-rzymskim świecie i nie troszczył się o Jezusa-Żyda z Nazaretu.
On właśnie przesunął środek ciężkości nauk Jezusa. Idee głoszonego przezeń królestwa Bożego zmienił w idee odkupienia przez jego męczeńska śmierć na krzyżu za grzechy świata. Oczywiście idea takowej ofiary i takowego kościoła była obca Jezusowi-Żydowi palestyńskiemu. Ale dzięki Bogu za Zwoje Morza Martwego bo właśnie dzięki nim wyszła na jaw pierwotna idea królestwa Bożego, żydowski charakter Jezusa i wypaczenie wielu jego nauk. Niech więc naiwni nadal słuchają w kościele nauk o Jezusie odkupicielu i założycielu chrześcijaństwa, ale ja to między bajki włożę. Chrześcijaństwo jakie istnieje dzisiaj to praktycznie dzieło kapłanów z IV wieku, a nie Jezusa i jego uczniów. Kapłani zbudowali dla siebie królestwo w Rzymie, ale królestwo niezgodne z tym o które walczył Jezus i pierwsi apostołowie. Niezbyt jasną z historycznego punktu widzenia postać człowieka z Nazaretu i jego uczniów posłużyła im do tego za podstawę i pretekst. W każdym razie, Jezus nie mógł powiedzieć po zmartwychwstaniu "Idźcie nawracajcie na wiarę we mnie cały świat" skoro za życia głosił co innego. Jest niemal pewne ze jakaś fałszerska ręka dopisała te słowa w pośpiechu na końcu ewangelii, żeby usprawiedliwić powstanie kościoła. Nie znający źródeł i wpatrzeni w obraz królestwa jaki malują im kapłani, współcześni chrześcijanie nie wiedzą na ogół, i często nawet nie chcą wiedzieć o tym, że są wyznawcami zupełnie innej religii niż pierwsi chrześcijanie, którzy zbierali się w synagogach i nigdy nie słyszeli o Trójcy. Fakty te stały się dla współczesnych chrześcijan sprawami marginesowymi. Niejeden współczesny człowiek, po zapoznaniu się z faktami historycznymi często staje przed dylematem, czyli jakby na rozdrożu. Z jednej strony widzi tych którzy mówią "poza kościołem nie ma zbawienia", a z drugiej skromnego Żyda wołającego "strzeżcie się tych którzy chodzą w długich szatach i lubią być pozdrawiani na rynkach".
Był czas kiedy mówiono nam "każdy współczesny człowiek musi zdecydować się co ma zrobić z Chrystusem." Uważam ze w związku z najnowszymi odkryciami naukowymi, pytanie to należałoby zadać współczesnym chrześcijanom i poradzić im aby zweryfikowali przesłanki na których opiera się ich religia.
Jerzy Sędziak
Toronto, sierpień 2000
Prawica Polska, od niepamiętnych czasów (a przynajmniej od czasów kontrreformacji) używa aż do znudzenia hasła `Polak-katolik', które to hasło jest skrótem sloganu `prawdziwy Polak musi być, z definicji, rzymskim katolikiem'. Jak znakomita większość politycznych sloganów, twierdzenie to jest z gruntu błędne. Chrześcijaństwo, a więc i katolicyzm, są znacznie młodsze niż kultura prasłowiańska, a więc i prapolska. Sanskryt, język pierwotnych Aryjczyków, z którego to języka wywodzą się, wszystkie języki indoeuropejskie, a więc też i język polski, istniał na pewno przed rokiem 1500 p.n.e., czyli ponad trzy i pół tysiąca lat temu. Dla porównania: Chrześcijaństwo ma oficjalnie dwa tysiące lat. Z całą pewnością, można więc przyjąć, że Słowianie, a więc też i Polacy, oddawali cześć swoim własnym, słowiańskim bogom przez conajmniej tysiąc lat zanim zmuszeni zostali do przyjęcia chrześcijaństwa (w przypadku Polski w roku 966). Początkowo opór przeciwko tej nowej, narzuconej głównie przez cesarskie Niemcy, religii był dość silny. Opór ten osiągnął apogeum w latach 1038/1039 (powstanie ludowe). W sąsiednich Prusach i na Litwie Chrześcijaństwo przyjmowało się, z jeszcze większymi oporami. Prusowie wysyłając w roku 997 do `lepszego świata' biskupa praskiego Wojciecha (Adalberta) uczynili z niego natychmiastowo świętego (został on kanonizowany już dwa lata po śmierci nawet papież Wojtyła nie potrafi produkować świętych w takim tempie, mimo że ma do pomocy telefony komórkowe, superkomputery i połączoną inteligencję Akademii Papieskiej w Rzymie, KUL-u w Lublinie, Uniwersytetu im. Wyszyńskiego w Warszawie (dawna ATK) oraz niezliczonych innych uniwersytetów katolickich. Na Litwie, która przez ponad 400 lat (1386-1795) była w ścisłym związku z Polska, i z której wywodzą się, między innymi tacy wybitni poeci polscy jak Mickiewicz, Słowacki czy Miłosz chrześcijaństwo oficjalnie zaprowadzono dopiero w roku 1387. Na tejże Litwie, a szczególnie pobliskich Prusach, Chrześcijaństwo przyjmowało się, z jeszcze większymi oporami niż w Polsce, i jeszcze w XV wieku znaczna cześć ludności Litwy oddawała cześć bogom swoich przodków. Prusowie, którzy starali się, wytrwać przy wierze swoich przodków zostali wycięci praktycznie w pień przez dzielnych chrześcijańskich rycerzy spod znaku krzyża - głownie krzyżaków, czyli zakonników Najświętszej Marii Panny (jednym z ostatnich członków tego zakonu był ex kanclerz Republiki Federalnej Niemiec, Herr Konrad Adenauer), ale też i rycerzy z katolickiej Polski.
Tak więc grubą przesadą jest twierdzenie, jakoby Rzymski Katolicyzm był `naturalną,' religią Polaków. Odnosi się, to szczególnie do Polaków z tak zwanych kresów wschodnich, gdzie katolicyzm został wprowadzony dopiero pod koniec XIV wieku. Kresy te były (i są nadal) miejscem, gdzie Chrześcijaństwo obrządku zachodniego (rzymskiego) jest w konflikcie z Chrześcijaństwem obrządku wschodniego (bizantyjskiego). Wielu etnicznych Polaków, szczególnie w Białostockiem, wyznaje prawosławie, i nikt zdrowy na rozumie nie odmówi im polskości. Kościoły obrządku wschodniego (Grecko katolicy, Unici i Prawosławni mają, obecnie w Polsce łącznie ponad 300 świątyń oraz ponad 600 tysięcy wiernych. Z kolei na zachodzie Polski, a szczególnie na Górnym Śląsku, mieszka sporo protestantów, w tym obecny premier Rzeczpospolitej, p. Buzek. Według danych GUS kościoły protestanckie i tradycji protestanckiej mają, około 1,000 zborów (gmin wyznaniowych) i około 150 tysięcy wiernych. Według (na ogół dokładnych) danych CIA, 95% ludności Polski jest formalnie wyznania Rzymsko-Katolickiego, ale tylko około 75% było praktykujących we wczesnych latach 1990s. Według GUS w roku 1994 w kościele Rzymsko-Katolickim ochrzczonych było nieco ponad 35 milionów Polaków, co daje około 91% z38 i pół milionowej ludności kraju. Według (oficjalnie nie publikowanych) szacunków kościoła Rzymsko-Katolickiego, najwyżej połowę, ochrzczonych duszyczek można zaliczyć do aktywnych członków tegoż kościoła, a na dodatek liczba tych `prawdziwych' wiernych dość szybko maleje. Kosztem kościoła rzymskiego zyskują, wiernych głownie kościoły, denominacje, sekty i kulty neoprotestanckie (religioznawcy dzielą, wyznania religijne na ponad narodową eklezje, czyli Katolicyzm obrządku rzymskiego, tradycyjne kościoły np. Luterański, Anglikański czy Metodystyczny, nieco mniej tradycyjne denominacje np. Baptyści czy Zielonoświątkowcy, sekty np. Świadkowie Jehowy i na koniec kulty typu Dawidowców z Texasu, ostatnie często mylone z bardziej formalnymi sektami). Wręcz klasycznym (podręcznikowym) przykładem szybko rozwijającej się sekty są w Polsce Świadkowie Jehowy, którzy mieli w połowie lat dziewięćdziesiątych XX wieku ponad sto tysięcy głosicieli oraz prawie 1,500 domów modlitwy ('Kingdom Halls'). Ostatnia liczba jest bardzo znaczna, jako ze znacznie większy i o ponad 900 lat starszy kościół Rzymsko-Katolicki ma w Polsce niecałe 10,000 parafii i 16,000 świątyń (to jest kościołów i kaplic razem wziętych).
Jeśli chodzi o polski Protestantyzm i zbliżone wyznania, to poza Świadkami Jehowy, dominują, w nim kościoły tradycyjne, takie jak Ewangelicko-Augsburski (124 parafie, 85,000 wiernych). Z nowszych wyznań najliczniejsze są w Polsce wspomniani już Świadkowie Jehowy, oraz Adwentyści Dnia Siódmego (160 zborów, 10,000 wiernych), i Zielonoświątkowcy (161 zborów, 17,000 wiernych). Wszystkie tu wymienione sekty i denominacje są też bardzo aktywne wśród Polonii, na przykład w Australii. Od liczby świątyń, parafii czy tez duszyczek ważniejsza jest jednakże dynamika: w latach dziewięćdziesiątych XX wieku najszybciej rosły w siłę denominacje i sekty `nowoprotestanckie'. Poza wspomnianą już kilka razy sektą Świadków Jehowy, najszybciej rozwijały się denominacje finansowane z zachodu, głównie z USA, takie jak Adwentystów Dnia Siódmego czy Baptystów (Świadkowie Jehowy to też zresztą amerykański `wynalazek'). Natomiast zagadką wydaje się tak zwany Nowoapostolski Kościół w Polsce, który zwiększył w ciągu niecałych 10 lat (1985-1994) ilość swoich zborów z 12 do 52 i szczyci się posiadaniem 50 kapłanów oraz ponad 5,000 wyznawców `pieczętowanych Duchem Świętym' (cokolwiek to znaczy mnie osobiście używanie Ducha Świętego jako pieczątki wydaje się, bluźnierstwem, co jednak nie przeszkadza tej sekcie prosperować i to nieźle). W tym samym czasie (rok 1994) był w Polsce tylko 1 (słownie jeden) rabin i tylko nieco ponad tysiąc (1,220) wyznawców religii Mojżeszowej. Z powyższych danych wynika dość' jednoznacznie, ze po pierwsze wyznania niekatolickie znajdują nowych wyznawców głównie kosztem dominującego kościoła Rzymsko-Katolickiego, jako że ludność Polski jest ostatnio statyczna i niebawem ilość Polaków w `Najjaśniejszej' zacznie maleć, jako konsekwencja praktycznie zerowego, a w niedalekiej przyszłości zapewne ujemnego przyrostu naturalnego. Po drugie, religia mojżeszowa w obecnej Polsce jest zjawiskiem czysto marginalnym, i jej wpływ na Polskę, to głównie wynik działalności Żydów amerykańskich, którzy wykorzystują bez skrupułów obecne uzależnienie Polski od USA. Po trzecie, czego w oficjalnych statystykach nie widać, w Polsce, tak jak w innych krajach europejskich, rośnie coraz szybciej ilość osób wyznających różnorakie `ezoteryczne' religie i para religie, grupowane zwykle pod hasłem `New Age', oraz osób areligijnych, to jest nie zainteresowanych żadną religią oraz (czego to się doczekaliśmy, panie dzieju ! ) agnostyków i ateistów.
Paradoksalnie, lata rządów partii komunistycznej (zwanej w Polsce, dla zmylenia przeciwnika, partią robotniczą i na dodatek zjednoczoną) nie były dobre dla polskich wolnomyślicieli. Partia rządząca oficjalnie propagowała, choć trzeba przyznać, że bardzo nieudolnie, niekonsekwentnie i bez przekonania, ateizm w jego najprostszej, prymitywnej wersji. Jako, że monopartia była masowa, to było w niej pełno oportunistów i karierowiczów, którzy wyznawali staropolską zasadę, `Panu Bogu świeczkę, a diabłu ogarek' oraz uczęszczali z tym samym zapałem i regularnością na zebrania tak zwanego POPU (Podstawowej Organizacji Partyjnej) co na niedzielne msze. To powszechne zakłamanie wśród członków nieboszczki PZPR wyjaśnia łatwość z jaką np. oficerowie Wojska Polskiego (łącznie z generalicja, i admiralicja,) `cudownie' transformowali się, niemalże w jeden dzień, z zagorzałych `partyjniaków' w równie zagorzałych (i równie obłudnych) katolików.
Ponieważ ideologia komunistyczna (a właściwie bolszewicko-stalinowska) została narzucona Polsce siłą stąd tez ateizm był z reguły uznawany za `fellow traveller' komunistów. Dopiero rozwiązanie niesławnej pamięci PZPR otworzyło drogę do odtworzenia chlubnych tradycji polskiego wolnomyślicielstwa. Hierarchia kościoła Rzymsko-Katolickiego, świętując upadek partii komunistycznej, nie zdawała sobie sprawy, że wraz z upadkiem tej partii, kończy się też epoka dominacji katolicyzmu w Polsce. Wystarczy choćby porównać rzeczywiste znaczenie, a szczególnie moralny autorytet prymasa Wyszyńskiego, z pozycją obecnego prymasa Glempa. Najlepsze porównanie jakie mi się automatycznie nasunęło to porównanie Solidarności młodego Wałęsy z wczesnych lat osiemdziesiątych z obecną `Solidarnością' Krzaklewskiego.
Katolicyzm, w jego rzymskim wydaniu, dominował polską scenę polityczną od późnego wieku X, praktycznie do końca XX wieku, to jest przez ponad tysiąc lat. Paradoksem i ironią historii było przedłużenie tej dominacji w latach pięćdziesiątych do osiemdziesiątych XX wieku jako konsekwencja narzucenia Polsce przez USA i ZSRR rządów partii komunistycznej. Nawiasem mówiąc kolejność USA przed ZSRR to nie przypadek gdyż to właśnie decyzją jedynego wówczas mocarstwa atomowego i dominującej potęgi ekonomiczno-militarnej Polska została oddana pod de facto protektorat sowiecki. Rosjanie tylko wykorzystali sytuacje i trudno jest ich za to winić. Natomiast całe oburzenie polscy patrioci powinni skierować przeciwko Stanom Zjednoczonym, a szczególnie prezydentowi Roosevelt'owi, który w przypływie przyjacielskich uczuć do generalissimusa Stalina oddał Polskę, wraz z całą Europą Wschodnią pod kuratelę Związku Radzieckiego. Decyzja ta była katastrofą dla Polski, ale błogosławieństwem dla Watykanu, który zyskał na wiele lat rzesze gorących zwolenników w Polsce, jako że kościół Rzymsko-Katolicki pełnił w tym kraju rolę surogatu opozycji politycznej, która nie była tolerowana przez komunistów w parlamencie. Ciekawe, ale jak mi wiadomo, dotychczas nie wysunięto kandydatury prezydenta Roosevelta jako świętego kościoła Rzymsko-Katolickiego. A przecież uczynił on więcej dla tego kościoła niż niejeden święty, których grono zostało tak licznie powiększone w ostatnich latach przez papieża Wojtyłę. W porównaniu do cara Mikołaja II prezydent Roosevelt to niemalże ideał, człowiek o wręcz nieposzlakowanej opinii, a tymczasem `krwawy Mikołaj' został ostatnio kanonizowany przez cerkiew rosyjską, a o kanonizacji, czy choćby tylko beatyfikacji prezydenta Roosevelta nic nie słychać w kołach zbliżonych do kurii watykańskiej. Ale cóż, jak mawiali starzy Polacy `łaska pańska na pstrym koniu jeździ' Pozostaje tylko mieć nadzieje, że następny papież doceni wkład prezydenta Roosevelta w budowanie potęgi Watykanu.
Upadek moralnego autorytetu kościoła, spowodowany w Polsce między innymi niemoralnym prowadzeniem się jego hierarchii, która wyalienowała się z biednego przecież społeczeństwa poprzez wystawny styl życia i porobiła sporo wrogów poprzez niezliczone i często nieudolne interwencje w bieżące życie polityczne, to tylko jeden z aspektów obecnego kryzysu kościoła Rzymsko-Katolickiego w Polsce. Paradoksalnie, zniesienie dyktatury teoretycznie ateistycznej monopartii nie tylko nie spowodowało ponownego rozkwitu katolicyzmu, ale wręcz przeciwnie jego postępujący upadek. Za siermiężnych czasów `komuny', a specjalnie we wczesnych latach osiemdziesiątych, kościół Rzymsko-Katolicki skupiał wokół siebie nie tylko praktycznie całą (nielegalną i półlegalną) opozycję polityczną ale też twórców kultury. Kościoły i plebanie były wówczas, jak za zamierzchłych czasów, nie tylko domami modlitwy, ale tez salami koncertowymi, teatralnymi czy galeriami sztuki. Powrót kapitalizmu oznaczał jednak, co hierarchia kościelna mimo swoich silnych związków z zachodem i częstych tam wizyt nie zauważyła, powstanie wielorakich alternatyw dla kościoła. W czasach, gdy na półkach sklepowych był (w najlepszych wypadkach) ocet i dzieła klasyków Marksizmu-Leninizmu, a większość sklepów była zresztą zamknięta w niedzielę, jedynym konkurentem dla niedzielnej mszy był nudnawy zresztą program państwowej telewizji i nieliczne filmy zachodnie wyświetlane niezbyt zresztą często w (większości prymitywnych, pamiętających czasy przedwojenne) kinach. Dziś gdy kapitał zachodni pootwierał liczne eleganckie centra handlowe, a kapitał rodzimy kasyna i domy publiczne (zwane, jak to w Polsce, dla zmylenia przeciwnika, `agencjami towarzyskimi') wybór jest nieporównywalnie większy. W wolnej konkurencji kościół ze swoją średniowieczną mentalnością i zatęchłą liturgią musi przegrać z nowoczesną, multimedialną rozrywką. Coraz więcej polskich rodzin wybiera się w niedzielę na zakupy do pobliskiego, czy nawet położonego w mieście wojewódzkim centrum handlowego, zamiast na msze, do parafialnego kościółka. Inni, bardziej krytycznie nastawieni, szukają zbliżenia z Bogiem w licznie powstających i szybko rozwijających się, denominacjach, sektach a nawet (o zgrozo!) kultach.
Zagrożenie ze strony sekt a szczególnie kultów jest w Polsce tak poważne, że biskupi dominującej eklezji chcieli wprowadzić prawo zakazujące działalności wyznań, których kapłani ( a przynajmniej liderzy) byli osądzeni za przestępstwa kryminalne za granicą. Prawo to nie zostało wprowadzone tylko dla tego, że w tym samym czasie okazało się, że w takich państwach jak Austria czy Australia, szereg księży Rzymsko-Katolickich (w tym również i biskupów) zostało skazanych prawomocnymi wyrokami za takie brzydkie przestępstwa jak np. pedofila. Jeszcze inni, do niedawna Katolicy, szukają Boga poza strukturami kościołów czy sekt (np. zwolennicy nurtu `New Age', do którego zalicza się też zazwyczaj, tak zwane ruchy neopogańskie, w tym te nawiązujące do religii prasłowiańskich), a wielu porzuca wiarę, całkowicie, często niezupełnie zdając sobie z tego sprawę. Zaczyna się, to zazwyczaj od `niewinnego' spóźniania na msze, aby uniknąć słuchania nudnych i często po porostu głupich kazań, szczególnie w przypadku osób lepiej wykształconych i o bardziej krytycznym umyśle. Stąd już blisko do opuszczenia całej mszy, bo np. w telewizji idzie ciekawy serial z `momentami' czyli mniej lub bardziej eksponowanym seksem, albo właśnie otwarto w okolicy nowe centrum handlowe gdzie można trafić na dobrą przecenę, a w dzień powszedni brak czasu na taką wyprawę. Ludzi zwyczajnych zwabia do centrów handlowych, tych `świątyń XXI wieku' także elegancki wystrój wnętrz i fachowo wyeksponowane towary w atrakcyjnych kolorach, kształtach i opakowaniach. Dla większości Polaków namiastkę tej tak pożądanej przez nich Europy Zachodniej i `Hameryki' znajduje się właśnie w tych, będących własnością zachodniego 'big business' centrach handlowych czy barach McDonald'sa i jego naśladowników typu KFC czy Burger King.
Kościół Rzymsko-Katolicki traci wiec wiernych dwojako: intelektualiści są zrażeni płytkością i schematyzmem kazań oraz dążeniami kościoła aby kontrolować życie polityczno-społeczne kraju, zaś tzw. `szary człowiek' jest zrażony wystawnym trybem życia już nie tylko kardynałów czy biskupów, ale też lokalnego proboszcza i jego gospodyni cum kochanki, oraz jest narażony na pokusy ze strony nowo otwartych supermarketów czy barów typu McDonald's , gdzie można spędzić czas jak to robią na amerykańskim filmie czy reklamie telewizyjnej, i to po całkiem przystępnej cenie, o co dbają liczni już w Polsce, specjaliści od reklamy i marketingu. Kapitalizm i liberalna (burżuazyjna) demokracja nie dają się bowiem pogodzić z naukami kościoła. Nie przypadkiem najbardziej religijne stany USA to także stany najgorzej rozwinięte. Podobnie w Europie: bogata Skandynawia, a także Wielka Brytania, Francja czy większość Niemiec to regiony post-Chrześcijańskie. Przybysza z Polski musi dziwić widok licznych opuszczonych kościołów w Anglii (wiele z nich to prawdziwe arcydzieła architektury, ale nawet relatywnie bogatych Brytyjczyków stać obecnie tylko na utrzymanie zewnętrznej skorupy - wnętrza są absolutnie puste, co sprawia niesamowite wrażenie przy ich zwiedzaniu). W Australii nikogo już nie dziwi, ze (jak np. w Hawthorn na przedmieściu Melbourne) Japończycy (dokładnie dealer Hondy) sprzedają samochody w byłym kościele, albo że sąsiad sprowadził sobie właśnie kościółek z prowincji i przerabia go na piętrową rezydencję. Te same zjawiska musza pojawić się także, raczej prędzej niż później, w Polsce, bo powrót do `dawnych dobrych czasów' tak zwanej komuny jest mniej prawdopodobny niż wygranie przez jedną osobę, w tym samym tygodniu głównej nagrody na sobotnim i środowym Tattsoltto, Oz-Lotto i Powerball, tudzież codziennej `dziesiątki' w Keeno od poniedziałku do soboty włącznie. Obecnie, nie trzeba być już nie tylko geniuszem, ani nawet osobą ponadprzeciętnie uzdolnioną aby zauważyć postępującą degradację Chrześcijaństwa, a szczególnie Katolicyzmu (specjalnie w jego rzymskim wydaniu).
Coraz więcej Polaków, świadomie lub nie, z różnorakich powodów oddala się, od kościoła Rzymsko-Katolickiego. Obecny papież pochodzenia polskiego ma ponad 80 lat, i jego stan zdrowia jest coraz gorszy. Dzięki olbrzymim sumom wydawanym na jego leczenie i postępom medycyny jest on sztucznie utrzymywany przy życiu, tak jak poprzednio gensek (sekretarz generalny) Breżniew czy prezydent Pompidou, ale łatwo zauważyć, ze epoka Wojtyły vel Jana Pawła II odchodzi zwolna, ale pewnie, do historii. Szansę, aby następny papież był też polskiego pochodzenia są praktycznie równe zeru - mówi się o papieżu z Ameryki (Łacińskiej czy nawet Północnej), Afryki lub Azji albo tradycyjnie z Włoch, ale nic jakoś nie słychać o następnym papieżu z Polski. Następcą Wojtyły na tronie Piotrowym będzie wiec najprawdopodobniej człowiek nie tylko obcy Polakom, ale (uchowaj Bóg) może nawet żółtym (Azjatą) czy (apage satanas!) murzynem. A zresztą nawet biały papież z USA czy Włoch dla Polaków będzie osobą obcą, z którą nie będą mieli takich emocjonalno-nieracjonalnych więzów jak z ex-rodakiem Wojtyłą. Tak więc z dużą dozą prawdopodobieństwa można przyjąć, że zmiana na tronie Piotrowym może tylko przyśpieszyć odchodzenie Polaków od katolicyzmu. Tak więc ograny slogan `Polak-katolik', który obecnie coraz bardziej `zatrąca myszką', w niedalekiej przyszłości będzie zupełnym anachronizmem. Jedno jest pewne - przeszłość nie wróci, albo wróci jako swoja własna parodia. Polska `affair' z katolicyzmem, który właściwie nigdy nic dobrego ani Polsce, ani też olbrzymiej większości Polaków (poza takimi wyjątkami jak np. Karol Wojtyła) nie przyniósł odchodzi na naszych oczach do (niezbyt chwalebnej) historii. Nie musi to oznaczać absolutnej laicyzacji Polski, bowiem człowiek, wbrew twierdzeniom ortodoksyjnych ekonomistów, nie jest istotą racjonalną a więc często dobrze jest mu wierzyć w rożne zabobony. Ale czas absolutnej dominacji kościoła Rzymskokatolickiego w Polsce się zdecydowanie kończy, i w związku z tym prawica powinna zacząć szukać innego, idącego bardziej z `duchem czasu' sloganu i metafizycznej sankcji dla swojej ideologii, jako że tradycyjne Chrześcijaństwo, a więc głównie Katolicyzm nie są w stanie dopasować się (innymi słowy są niekompatybilne) do wolnej konkurencji, konsumeryzmu, postmodernizmu, wirtualnej rzeczywistości, czy Internetu, i stopniowo, ale też konsekwentnie ustępują pola nowym, bardziej dynamicznym religiom i para-religiom, takim jak wyznania neoprotestanckie typu Świadków Jehowy, prądom typu `New Age' czy , neopoganizmu, nie mówiąc już o rosnących rzeszach ludzi w ogóle nie zainteresowanych religią czy też (apage satanas!) różnych wolnomyślicieli racjonalistów, agnostyków, ateistów czy innych niedowiarków, do których piszący te słowa najprawdopodobniej się, tez zalicza .
Lech Keller
Melbourne, sierpień 2000
Sławna Konstytucja z dnia 3 maja 1791 roku, znana powszechnie jako Konstytucja Trzeciomajowa, której dwusetną rocznice obchodziliśmy 9 lat temu, w punkcie I-szym zatytułowanym "Religia panująca" mówi co następuje:
Religia narodową panującą jest i będzie wiara święta rzymska katolicka ze wszystkimi jej prawami; przejście od wiary panującej do jakiegokolwiek wyznania jest zabronione pod karami apostazji. Że zaś taż sama wiara święta przykazuje nam kochać bliźnich naszych, przeto wszystkim ludziom jakiegokolwiek bądź wyznania pokój w wierze i opiekę rządową winniśmy. I dlatego wszelkich obrządków i religii wolność w krajach polskich podług ustaw krajowych warujemy.
Sprzeczność jaka rzuca się tutaj w oczy pomiędzy deklaracjami miłości bliźniego a groźbami kar za apostazę, czyli odstępstwo od religii panującej, to jedna z cech katolicyzmu, co potwierdza wiele znanych faktów historycznych. Nad jakością tej osławionej konstytucji też warto zastanowić się głębiej i postawić wreszcie nad nią mały znak zapytania. Polskim dzieciom i młodzieży od wieków wpaja się poprzez lekcje katechezy, ostatnio bardzo intensywnej, tak zwanego "ducha narodowego" opartego na kościelnej wizji świata i kościelnej interpretacji miłości bliźniego, o której przed chwilą wspomniałem. Wychowankowie takich szkół mają najczęściej światopogląd spaczony, z czego na ogół nie zdają sobie sprawy, i są solidnie 'zaimpregnowani' na prawdę historyczną odnośnie katolicyzmu a zwłaszcza papiestwa. Często zdumiewam się, gdy widzę jak ludzie na pozór inteligentni, przynajmniej uważający się za takowych, zbywają jako nieistotne nawet najnowsze odkrycia naukowe stojące w jaskrawej sprzeczności z tym czego uczy Biblia i Kościół Katolicki.
Mało kto zdaje sobie sprawę jak niebezpieczna, wręcz zgubna, jest wiara w dogmaty, czyli ostateczne prawdy. Była ona zarzewiem wojen, nietolerancji religijnej i prześladowań innowierców. Nie jest to zresztą moje subiektywne spostrzeżenie lecz fakt który potwierdza cały szereg wydarzeń historycznych. Wystarczy obejrzeć popularny telewizyjny serial Michaela Wooda "Dziedzictwo" (The Legacy) lub przeczytać jego książkę pod tym samym tytułem, aby uświadomić sobie te prawdę. To dzieło Wooda było dla mnie czymś więcej niż zwykłym serialem - raczej swoistym, ciekawym, i co najważniejsze - obiektywnym przewodnikiem po rożnych krajach, religiach i kulturach. Dlatego widzę straszne błędy w najnowszym Katechizmie Kościoła Katolickiego, gdzie czytamy: "Poza Kościołem nie ma zbawienia" (pkt. 846), "Pisma (Starego i Nowego Testamentu) przekazują nam ostateczna prawdę Objawienia Bożego" (pkt. 515), i "Bóg objawił się w pełni posyłając swego Syna... Jest On ostatecznym Słowem Ojca; nie będzie już po nim innego objawienia" (pkt. 73). Michael Wood mówi: "Historia chrześcijańskiego Zachodu jest czymś zupełnie wyjątkowym w historii świata. Była i jest jakby wahadłem wiecznie bujającym się pomiędzy dwoma biegunami - idealizmem religijnym a barbarzyńskim okrucieństwem. W naturze barbarzyńców zawsze istniała skłonność do idealizowania (stad wzięła się sprawa dziewictwa, niepokalanego poczęcia, itd. - dop.tłum.) - sprzeczność głęboko zakorzeniona także w naszej zachodniej kulturze". Następnie dodaje: "Wschodnim cywilizacjom pojecie ostatecznej prawdy było czymś zupełnie obcym". czyms zupelnie obcym". One bardziej starały się pogodzić człowieka ze światem jaki jest. W efekcie, w buddyzmie i konfucjaniźmie na pierwszym planie jest, nie Bóg, lecz prawo i kodeks moralny. Religie te prawie nic nie mówią o bogu lub bogach. Jest niemal pewne, że właśnie dzięki temu korzenie kulturowe krajów wschodnich były głębsze, a na Wschodzie w zasadzie nie było wojen religijnych, prześladowań na tym tle, inkwizycji czy buddyjskich wypraw krzyżowych. Pewien wyjątek, a nie regułę, stanowią obecnie powtarzające się co pewien czas walki pomiędzy frakcjami muzułmańskimi. Ale przecież Islam też wywodzi się z bliskowschodniego monoteizmu i judaizmu.
Inną negatywną cechą, poza dogmatyzmem jest istnienie religii w formie zorganizowanej. Na pierwszy plan wysuwa się tutaj Kościół katolicki z całą swoją hierarchią. Każda zorganizowana religia, zwłaszcza taka, która uważa się za stróża jedynej i ostatecznej prawdy, jest niebezpieczna. Wystarczy prześledzić chociażby historie nielegalnego podboju Afryki i obu Ameryk aby przekonać się o prawdziwości tego. Ludy tubylcze tych kontynentów wyznawały religie lub kulty lokalne, dostosowane do potrzeb duchowych jednej wioski, paru osad lub co najwyżej plemienia. Mieszkańcy ich znali tylko swojego szamana i obrzędy, które miały pogodzić ich ze światem i głosem natury poprzez rytuały wyzwalające u nich przeżycia transcendentne. Dla Indian północnoamerykańskich bóg był bezosobowym duchem, zwanym często Wielkim Duchem, a nie dyktatorem kodeksu moralnego, jak u chrześcijan czy Żydów. Indianie nie otrzymywali od swojego Boga praw. Wystarczyło im prawo naturalne które tych zasad ich uczyło. I głównie dlatego, że honor był dla Indian sprawą tak ważną ponad 90 procent z nich wyginęło w okresie rządów białych osadników w Ameryce Północnej. Studiując historie wielkich religii świata doszedłem do wniosku, że chrześcijaństwo i islam są to religie należące do innych czasów, innej epoki, i powinny były umrzeć, każda z nich, razem ze swoją epoką, ładnych parę wieków temu. To, że istnieją one nadal, jest w dużym stopniu nieporozumieniem wynikającym z braku powszechnej znajomości faktów, a ściśle historii obu tych religii oraz współczesnych odkryć naukowych. Chrześcijańscy i muzułmańscy fundamentaliści wciąż stwarzają wiele niepotrzebnych problemów w dzisiejszym świecie, podobnie jak konserwatywna cześć katolickiego kleru. Chyba mając na względzie, między innymi, podane przeze mnie fakty, Stanisław Cieniowa napisał artykuł "Naturalna religia, powszechna przyjaźń i przyrządzana przez kler zupa". Dedykuje ten artykuł oraz fragmenty jego opinii absolwentom polskich szkół katechetycznych: To, co najwyższe uczuciowo, poznawczo, etycznie, estetycznie itp. poznajemy zasadniczo intuicją. Najwidoczniej ewentualny bóg chce, by jego istnienie i istota był absolutną Tajemnica czczoną milczeniem... Jeśli kapłani i inni ludzie wierzący przestaną profanować absolutną Tajemnice boga ciągłym mówieniem o bogu, a zaczną czcić ją milczeniem oraz kultywowaniem intuicji Najwyższego poprzez kontakt z dobrami kultury, a nade wszystko - wiernością intuicji Najwyższego, czyli wytycznym naszego idealnego "Ja" zharmonizowanym z postulatami realnego "Ja", to spostrzegą, że wykwitem tej religii jest szczęście.
Wyznawcy buddyzmu, konfucjanizmu, a nawet Indianie znali tę zasadę i naśladowali ją. Przez uporczywe trwanie w ignorancji, a tym samym nagminne łamanie tej zasady, trzymanie się fałszywych dogmatów i zorganizowanych form religii, wyznawcy osobowego boga wypracowali sobie niechlubny rekord. Jest nim historia pełna aktów bezmyślnego okrucieństwa i barbarzyństwa. Oczywiście ktoś może zarzucić mi, że ze względu na wagę poruszonego tematu powinienem bardziej go rozwinąć, uzasadnić słuszność swoich tez w oparciu o większa liczbę danych. Zdaje sobie sprawę, że moja argumentacja nie jest pełna. Ale głównym moim celem jest zainteresować ludzi wspomnianym filmem i książką Michaela Wooda "Dziedzictwo", bo wiem, że źródła te są w stanie znacznie szybciej przekonać widza lub czytelnika o konieczności zerwania z dogmatem, aniżeli ten artykuł. Mój artykuł wydaje się tylko czymś w rodzaju skromnej recenzji na tle bogactwa informacji zawartej w tych źródłach.
Jerzy Sędziak Toronto, wrzesień 2000
Jest rok 2000. Dziesięć lat temu w Europie upadł z hukiem komunizm. Pranie mózgu jakie zafundowali nam aparatczycy "czerwonego raju" oraz obecna "demokratyczna" władza wpoiło nam przekonanie, że komunizm to system ateistyczny. Równanie ateizm + materializm + dialektyka = komunizm stanowi wyznanie wiary wszystkich wrogów ateizmu. Nie ma jednak takiej głupoty, która nie mogłaby się stać powszechnie obowiązującą prawdą, jeśli tylko będzie dostatecznie często powtarzana. I to stało się właśnie z "prawdą", że komunizm = ateizm. Tymczasem każda myśląca osoba z łatwością zauważy, że komunizm to w założeniu materialistyczna realizacja chrześcijaństwa, nowa forma "religii bez boga" (w klasycznym znaczeniu słowa bóg), ale wcale nie pozbawiona idei boga. Zaś jego praktyczna realizacja jest tak podobna w formie i treści do katolicyzmu, że gdyby nie różnice w zewnętrznej obrzędowości z trudem można by te dwa systemy odróżnić. Mogłoby kogoś dziwić, że określam komunizm mianem religii, ale jest to twierdzenie całkowicie uzasadnione. Postaram się to udowodnić w poniższym artykule.
Na początek, rzecz najważniejsza dla każdej szanującej się religii, tj. bóg. Jest to istota rozumna, wszechmocna, wszystkowiedząca. Ona (lub oni) stworzyła świat i kieruje nim, ona też stworzyła człowieka. To przed bogiem odpowiada człowiek za swoje czyny i po śmierci jest za nie karany lub wynagradzany. W komunizmie bóg nie występuje w jakiejś konkretnej postaci. Jest nim najczęściej klasa robotnicza, która jest nieomylna, wszechmocna i sprawiedliwa. Jest też absolutną doskonałością. Stanowi źródło wszelkiej wiedzy, prawdy, wszystkich zasad i dogmatów. Tzn. stanowi to źródło oficjalnie. Ponieważ jednak ani bóg, ani też klasa robotnicza nie może mówić we własnym imieniu, posiada proroków i posłańców. Byli nimi Jezus, Mahomet, Lenin, Marks, Engels, itp. Stali się oni czymś na kształt "Synów Bożych". Zostali ubóstwieni mniej lub więcej dosłownie. Ponieważ ci na wpół mityczni prorocy, najczęściej nie są zbyt żywotni, więc w krótkim czasie powstała instytucja Najwyższego Kapłana, który zyskał pełnię władzy duchowej, a często również politycznej, zachowując łączność z bogiem i posiadając dzięki temu autorytet i nieomylność. Jego słowo jest wyrocznią, on wie wszystko na temat tego co dobre, a co złe dla państwa i jednostki. On podejmuje decyzje i wszyscy przed nim odpowiadają. Wszelkie dyskusje ideologiczne mogą odbywać się w granicach przez niego naznaczonych i w oparciu o jego autorytet. Taka sytuacja była powszechna w ZSRR (Stalin), Chinach (Mao Tse Dong), Korei (Kim Ir Sen), Rumuni, Jugosławii, Wietnamie, itd. Nazywa się ich różnie w zależności od lokalnych upodobań, ale zawsze są to epitety mocno przesadzone w swym uwielbieniu. Idea boga jest oficjalnie zwalczana (najczęściej za pomocą ateizmu i jego filozofii), ale podobnie jak w przypadku innych religii, tak też w komunizmie chodzi w gruncie rzeczy o walkę z konkurencją o ludzkie umysły.
Każda religia tworzy odpowiednią hierarchię bóstw i półbóstw oraz odpowiadającą jej ziemską hierarchię duchownych. Są więc bogowie (lub tylko jeden), aniołowie, święci, a na Ziemi jest Najwyższy Kapłan, duchowni wyżsi i niżsi rangą, a na dole jest lud. W komunizmie mamy do czynienia z identyczną hierarchią. Jest więc klasa robotnicza i jej prorocy (Marks, Engels, Lenin), jest najwyższy kapłan, i wyżsi rangą duchowni (Biuro Polityczne). Są też zwykli duchowni (członkowie partii) i jest oczywiście lud.
Każda religia posiada swoje rytuały i obrzędy. Wynikają one z konieczności oddawania czci swemu bogu oraz prorokom, żywym i martwym. Modlitwy, nabożeństwa, nocne czuwania, pielgrzymki, święta religijne, kult relikwii, wizerunków itp. są zjawiskiem powszechnym. Również komunizm posiada swoje obrzędy i rytuały, w których oddaje się cześć ubóstwionemu Przywódcy. Zjazdy, zrytualizowane owacje na stojąco, wywieszanie wizerunków i ich obnoszenie w swoistych procesjach zwanych pochodami, czytanie słów Ukochanego Wodza w uroczysty sposób ze wszelkimi oznakami szacunku, kult pamiątek, przedmiotów, miejsc związanych z ubóstwionym, a wreszcie i jego zwłok wystawianych w specjalnej świątyni nazywanej Mauzoleum.
Każda religia posiada swoje święte księgi, które są interpretowane przez upoważnionych do tego kapłanów. To oni mają prawo wyrokować o znaczeniu poszczególnych stwierdzeń. Księgi te otacza się powszechnym szacunkiem ale nie dąży do ich upowszechnienia. Upowszechniane są natomiast krótkie i hasłowe wręcz ich streszczenia majce na celu ukrycia wielu informacji i przekazania jedynie słusznej w danym momencie interpretacji. Nazywa się je katechizmami. Jest to również typowe dla komunizmu. Dzieła Marksa, Engelsa i Lenina stanowiąc filozoficzna podstawę komunizmu są traktowane jak świętości. Ich interpretacja jest ustalana odgórnie przez specjalnych "kapłanów", którymi są odpowiednio wytresowani filozofowie i ideolodzy partyjni. Jednak nie dąży się do upowszechniania tych dzieł. Zbyt wiele jest sprzeczności między dziełami klasyków, a praktyką komunizmu (dokładnie jak w przypadku większości religii, np. katolicyzmu). Dlatego do obiegu wprowadza się odpowiednio przerobione streszczenia, zawierające cytaty i ich interpretację stosownie do chwili. Przykładem może być Czerwona Książeczka Mao, będąca wykładnią komunizmu na potrzeby rewolucji kulturalnej.
Każda religia posiada system dogmatów, prawd wiary będących niezmiennymi i jedynie słusznymi prawdami na temat bóstwa, jego woli i zalecanego sposobu życia. Każdy kto ośmiela się kwestionować prawdziwość tych dogmatów jest uznawany za heretyka, i karany, ze śmiercią włącznie. Również w komunizmie mieliśmy do czynienia z dogmatami. Odnosiły się one do przywództwa klasy robotniczej, kierowniczej roli partii, systemu ekonomicznego, politycznego i społecznego, stosunku do przeciwników ideologicznych i politycznych. Tych którzy wątpili w prawdziwość tych zasad czekały stronnicze procesy, śmierć, obozy pracy, prześladowania bliskich, palenie pism, zakaz wydawania, itp. Instrumentem mającym chronić wiernych przed poznaniem prawdy jest w wielu religiach cenzura prewencyjna oraz indeks zakazanych ksiąg. Kościół Katolicki do dzisiaj korzysta z cenzury w odniesieniu do książek poruszających tematy związane z doktryną wiary. Instytucji cenzury nikomu chyba przypominać nie muszę.
Każda religia tworzy system o charakterze moralno-etycznym, określający sposób postępowania jednostki w odniesieniu do innych ludzi, społeczności, władzy, oraz w sferze życia płciowego. Taki też system wytworzył komunizm. W latach trzydziestych w ZSRR istniał nawet specjalny "dekalog", w którym zakazywano stosunków seksualnych z wrogami ludu, jak np. burżujami, jako zboczenia seksualnego sprzecznego z prawami natury. Wszystkie religie (komunizm również) prześladowały homoseksualistów. W Rosji do dzisiaj męski homoseksualizm jest karalny. Ja zaś dobrze pamiętam wszelkiego rodzaju kodeksy postępowania, regulaminy, itp., które zawierały cały zespół norm mających charakter sensu stricte moralny.
Każda religia, która przejmuje władzę tworzy aparat represji mający na celu ściganie heretyków i tych wszystkich, którzy podważają jej prawo do władzy. Przykładem może być chociażby Inkwizycja. O tym jak bardzo tego typu aparat był rozbudowany w państwach komunistycznych nikogo nie trzeba przekonywać. Pamięć o NKWD, GUŁ-agu (Główny Zarząd Obozów w ZSRR), Securitate (rumuńska służba bezpieczeństwa), SB i innych tego typu instytucjach jest bardzo świeża. Ich metody walki z "kontrrewolucją" były niezwykle zbliżone do tych stosowanych przez katolicką Inkwizycję.
Każda religia posiada swoja kosmogonię i antropogenię. Zawarte w świętych księgach opisy stworzenia świata i człowieka oraz wpływu bóstwa na jego rozwój mają swój odpowiednik w historycznej dialektyce Marksa, w mitach o początkach rewolucji i roli poszczególnych bohaterów w jej losach, w opisach walk z zewnętrzną i wewnętrzną kontrrewolucją. Kształtowanie się człowieka, a mówiąc ściślej idea stworzenia Nowego Człowieka, to par exellance futurologiczna odmiana religijnej antropogenii. Wspólne jest również przekonanie o osiągnięciu przez dana religię końcowego etapu rozwoju. Każda religia jest tą ostateczną, tak jak komunizm jest ostatnim etapem rozwoju społeczno-ekonomicznego człowieka.
To zaledwie wierzchołek góry lodowej zbieżności między religią i komunizmem. Mam nadzieję, że udało mi się wykazać religijny charakter komunizmu. Mój wywód jest w gruncie rzeczy tylko szkicem. Temat ten można by rozbudować w całkiem solidny esej. Może się o to kiedyś pokuszę. A na razie myślę, że wykazałem, iż komunizm to w gruncie rzeczy religia i z ateizmem nie ma zbyt wielkiego związku. Przez przeszło 70 lat komunizm wykorzystywał ateizm do walki z konkurencyjnymi religiami. Nie może pozwolić, aby utożsamiano nas z fanatycznymi komunistami. Tolerancja i wiara w rozum człowieka jaka cechuje ateizm jako system światopoglądowy są najlepszym dowodem na to, jak daleko komunistom do ateizmu.
Jakub Kozielec
Klechistan, wrzesień 2000
OD REDAKCJI: Poniższy artykuł jest kopią listu-odpowiedzi na list czytelnika jaki ukazał się w największym polonijnym piśmie w Australii Tygodniku Polskim wychodzącym od wielu lat w Melbourne.
W ostatnim Tygodniku Polskim (numer 31 z roku 2000) niejaki Pan Z. Sobecki z Południowej Australii ubolewa nad używaniem wyrażeń p.n.e. (przed nasza era) i n.e. (naszej ery). Daje on tez nam wyraźnie do zrozumienia, ze używanie tych wyrażeń to wynik spisku komunistów, którzy ponad 10 lat po upadku ich rządów w Europie Wschodniej, ciągle zatruwają umysły czytelników prasy polonijnej, i to nawet w Australii, gdzie partia ta nigdy właściwie nie była poważnym zagrożeniem dla tzw. demokracji (czyli rządów na przemian konserwatywno-liberalnych i socjaldemokratycznych).
Musze Pana Sobeckiego bardzo zmartwić, ale wyrażenia p.n.e. (po angielsku b.c.e) i n.e. (po angielsku c.e.) to nie jest, niestety, wymysł komunistów, ale zachodnich naukowców, - historyków, archeologów i antropologów, a głownie ekspertów od studiów biblijnych. Jako `100% Polak-Katolik' Pan Sobecki zapewne nie wie, albo zapomniał, że Biblia składa się ze Starego Testamentu (uznawanego zarówno przez Chrześcijan, czyli też i Katolików, jak i przez Starozakonnych, czyli Żydów) i Nowego Testamentu (uznawanego tylko przez Chrześcijan). Aby uniknąć nienaukowego i arbitralnego preferowania jednej religii (Chrześcijańskiej) ponad inną (Mojżeszową), uczeni używają więc naukowych, obiektywnych i nie dyskryminujących skrótów p.n.e. (b.c.e. = before common era) i n.e. (c.e. = common era), zamiast subiektywnych i sekciarskich (tj. ograniczonych do wyznawców jednego wyznania) wyrażeń `przed Chrystusem' i 'po Chrystusie'. Muzułmanie, którzy uznają Jezusa za pomniejszego proroka, ale jako prawdziwi monoteiści, odmawiają mu boskości, używają czasem w kontaktach (szczególnie komercyjnych) z `niewiernymi' wyrażeń `przed Chrystusem' i `po Chrystusie', aby być lepiej zrozumianymi, ale liczą oni czas zupełnie inaczej niż Chrześcijanie (nawiasem, kalendarz żydowski jest też zupełnie inny niż chrześcijański czy muzułmański). Data urodzin Jezusa z Nazaretu jest dla muzułmanów (jak też i Żydów) sprawą drugorzędną, jako że wierzą oni w jedynego Boga (`Allach' znaczy po arabsku `Bóg') i nawet najważniejszy prorok Islamu, czyli Mahomet, jest uważany za `tylko' za człowieka, i nie jemu, ale Bogowi (Allachowi) oddają Muzułmanie cześć.
Dodatkowym powodem na nie używanie wyrazem `przed' i `po Chrystusie' są tez takie fakty, że Jeshua (Jezus to grecka wersja oryginalnego hebrajskiego imienia), zwany później Chrystusem, nie urodził się ani w roku zerowym (którego nie było) ani też pierwszym naszej ery. Przyjmując, że Jezus w chwili swojej śmierci miał trzydzieści kilka lat można jedynie powiedzieć, że urodził się on gdzieś pomiędzy rokiem 13 p.n.e. a 5 n.e., tak wiec na dobra sprawę żyjemy teraz gdzieś pomiędzy rokiem 1987 a 2005 n.e. Zresztą, Bogiem został Jezus Chrystus ogłoszony dopiero podczas soboru nicejskiego (rok 325 n.e.), zaś obowiązujący do dzisiaj dogmat Trójcy Przenajświętszej przyjęto w ostatecznej formie dopiero podczas soboru konstantynopolitańskiego (rok 381 n.e.), czyli ze musiało upłynąć około 400 lat, aby obecne dogmaty Kościoła Rzymskiego (w które Pan Sobecki wierzy tak bezkrytycznie) zostały w miarę solidnie utrwalone.
Jeśli zaś chodzi o rzekoma komunistyczną konspiracje przeciwko wymawianiu imienia Boga, to jest to, w świetle faktów, zupełna bzdura. Jeśli Pan Sobecki naprawdę wierzy w Boga Jedynego i Wszechmogącego, to powinien sobie zdawać sprawę, ze nie ma on (i z definicji nie może mięć) imienia. Nawet Mojżesz nie był w stanie dowiedzieć się imienia swego Boga, który powiedział mu tylko `jestem kim jestem', i tenże sam Mojżesz przekazał później Żydom taką oto wieść ` Słuchaj Izraelu, Pan Bóg Twój jest jeden'. Jako ze po Mojżeszu nikt ze śmiertelników nie miał tak dobrych kontaktów z Bogiem, więc słowa Mojżesza wszyscy wierzący w `biblijne' religie (czyli też i Katolicy) powinni przyjąć za dogmat, ważniejszy niż późniejsze dogmaty przyjęte na soborach w tzw. `dark ages' (`czasach ciemnoty'). Ortodoksyjni Żydzi, którzy najlepiej (poza uczonymi - religioznawcami) znają Stary Testament, nie wymawiają nigdy imienia swego Boga. Imię Jahwe (Jahweh) spolszczone na Jehowę, to błędne tłumaczenie tzw. Tetragramatonu (YHWH lub JHVH). Błędne, ponieważ w biblijnym staro hebrajskim zapisywano tylko spółgłoski, tak wiec nikt dziś nie wie, jak ten tetragramaton był naprawdę wymawiany (jeśli był w ogóle publicznie wymawiany).
Zresztą, nie jest przecież istotne w jaki sposób dawni Żydzi zapisywali imię swojego Boga. Powód jest prosty - jeśli jest tak jak wierzą Chrześcijanie (czyli też i Katolicy), Muzułmanie i Żydzi, czyli że jest tylko jeden Bóg, Bóg Wszechmogący, Wszechwiedzący, Wszechobecny i Wieczny, to z definicji nie może mieć on imienia. Dlaczego? Odpowiedz jest prosta: imię nadaje się tylko wtedy, gdy istnieją choćby dwa podobne egzemplarze danej rzeczy, zjawiska czy istoty tego samego gatunku (species). Ponieważ osobników gatunku (species) zwanego (raczej przesadnie) `homo sapiens' są miliony, wiec każdy ma dla odróżnienia od masy innych, swoje (w miarę unikalne) imię, a ponieważ w miarę wymawianych imion jest znacznie mniej niż ludzi, to także i nazwisko (przynajmniej w tzw. `cywilizowanych 'krajach) oraz (coraz częściej) unikalny numer ewidencyjny (w Australii jego funkcje pełnią tzw. `Tax File Number', Medicare Number i numer prawa jazdy). Natomiast, jeśli jest tak, jak Pan Sobecki i znakomita większość Katolików wierzy, czyli że jest tylko jeden Bóg, to nie może on mieć imienia, gdyż posiadanie przez niego imienia oznaczałoby, że jest (albo `tylko' może być więcej) bogów niż On, Bóg Jedyny. Tak wiec nazywanie Boga jakimkolwiek imieniem to bluźnierstwo najgorszego typu, herezja i grzech śmiertelny, jako że w pierwszym przykazaniu (które jest nie przypadkiem pierwszym i najdłuższym ze wszystkich dziesięciu) Bóg powiedział wyraźnie Mojżeszowi, że nie będziesz miał innych bogów poza mną' i wymienił długą listę kar i nieszczęść, które grożą tym (oraz ich potomstwu w wielu pokoleniach), którzy ośmielą się naruszyć to najważniejsze boskie przykazanie. Nawiasem, gdyby Katolicy wzięli kiedyś Biblie do ręki, i przeczytali dokładnie choćby jej najważniejsze fragmenty, takie jak opis stworzenia świata czy dziesięć przykazań, to kościół rzymski byłby w poważnych tarapatach. Na szczęście dla papieża, kurii rzymskiej i księży, znakomita większość katolików to katolicy z przyzwyczajenia, którzy sztucznie rozdymają statystyki wierzących, ale którym, tak naprawdę, religia jest zupełnie obojętna, gdyż wierzą oni raczej z przyzwyczajenia (wynik indoktrynacji religijnej w dzieciństwie i presji otoczenia) niż ze świadomego wyboru.
Tak wiec spisek komunistyczny polegać może tylko na zachęcaniu ludzi do używania i wymawiania imienia Boga (nieważne, czy to będzie Jehowa czy Jezus Chrystus albo prawie boska Maryja Dziewica), gdyż nadając imię Bogu spoufalamy się niejako z Nim, i sprowadzamy go do naszych, ziemskich rozmiarów, co oczywiście jest straszną herezją, podobnie zresztą jak modlitwa do Boga (z wyjątkiem modlitwy sławiącej Jego wieczną chwałę) i potwierdzanie istnienia tzw. cudów. Powód jest prosty - Bóg Wszechwiedzący nie może popełnić omyłki, a ponieważ (zgodnie z Biblia) to On właśnie stworzył ten świat w którym żyjemy, to świat ten musi być z definicji najlepszym z możliwych, i wszelakie zmiany (czy to wybłagane modlitwa, czy też jako konsekwencja tzw. cudów) są niemożliwe i niepożądane, gdyż Bóg Wszechwiedzący i Wszechmogący wiedział przecież zawsze (i wie `teraz', i będzie wiedział zawsze, boć przecie jest Wieczny, nie stworzony) wszystkie konsekwencje swoich czynów. Tylko ludzie małej wiary mogą się więc modlić o zmianę `wyroków boskich' i oczekiwać cudów, gdyż wszystko co jest i się dzieje, jest i dzieje się za zgodą i na skutek decyzji Boga Wszechmogącego i Wszechwiedzącego.
Nie nam, marnym śmiertelnikom, sądzić Jego dzieło i Jego decyzje. Kto myśli inaczej i modli się o jakakolwiek zmianę czy oczekuje cudów, to nie tylko człowiek małej wiary, ale też heretyk i bluźnierca. Proszę postarać udowodnić mi, że jest inaczej, gdyż jeśli zmiana (szczególnie cudowna) na lepsze jest możliwa, to znaczy że Bóg nie jest Wszechwiedzący, a cuda implikują też, że nie jest Wszechmogący. Na przykład: Maryja Dziewica `cudownie' ratując Jana Pawła II przed prawie pewna śmiercią z rąk zamachowca, musiała mieć większą moc i wiedzę niż sam Pan Bóg, który stwarzając ten świat, stworzył też od razu możliwość zamachu na urzędującego papieża, a jako Wszechwiedzący wiedział też kiedy, gdzie tudzież przez kogo będzie ten zamach wykonany, oraz jego skutki. Dochodzimy tu zresztą do paradoksu, gdyż albo zamach ten był `zaprojektowany' przez Boga jako nieudany, w związku z tym nie było żadnego cudu, i papieskie modły nie mają więc żadnego sensu, albo też był cud, a więc Bóg nie jest tak potężny (ani Wszechwiedzący ani Wszechmogący) za jakiego chciałby uchodzić. Tak więc papież modlił się w podzięce za cudowne uratowanie mu życia do Boga ułomnego, a właściwie do co najmniej dwóch ułomnych Bogów: Maryi, za to że dokonała cudu, i Boga Ojca (albo Jezusa, albo Ducha Świętego, albo do całej Trójcy Przenajświętszej), że pozwoliła Maryi (która nie jest przecież tak całkiem Bogiem, przynajmniej do najbliższego soboru) na dokonanie cudu i dość brutalne zakłócenie tej `harmonii przedustawnej'.
Bóg, jako wieczny, nie mógł się `urodzić', bo istniał zawsze, wiec liczenie czasu od rzekomych i niesprecyzowanych w czasie `boskich urodzin' to po prostu herezja. Podobnie herezja jest nazywanie Boga jedynego jakimkolwiek imieniem, gdyż Biblia wyraźnie mówi, że On sobie tego nie życzy. Paradoksalnie, jeśli ktoś naprawdę wierzy w Boga, to musi on czy ona używać wyrażeń p.n.e. i n.e., jako że potocznie używane określenia `przed Chrystusem' i 'po Chrystusie' są nie tylko oparte na błędnych przesłankach, ale też herezją i bluźnierstwem, co wszystkim Polskim (i nie tylko) Katolikom uprzejmie podaje do wiadomości i przemyślenia.
Lech Keller
Melbourne, 22 sierpnia 2000 (n.e.)