ARTYKUŁY
Witamy serdecznie naszych czytelników!
Życzymy przyjemnej lektury nowego numeru. Jednocześnie w swoim imieniu przepraszam naszych czytelników za jednodniowy "poślizg" w ukazaniu się 17 numeru naszego pisma.
Za Redakcję "Horyzontu"
Roman Zaroff
"Nie wiem, ile wytworzyliśmy niedorzecznych kodeksów postępowania i bezsensownych wierzeń religijnych; nie wiem też, jakim sposobem wryły - się tak głęboko we wszystkich krajach świata w umysł człowieka; warto jednak zaznaczyć, że wierzenie wpajane w pierwszych latach życia, gdy mózg jest wrażliwy, staje się niemal instynktem; a zasadniczą cechą instynktu jest to, że się go słucha niezależnie od tego, co mówi rozum."
K. R. Darwin
Charles Robert Darwin przyszedł na świat 12 lutego 1809 roku w Shrewsbury w domu nazwanym przez ojca The Mount, jako syn Roberta i Susannah z domu Wedgwood. Urodził się w rodzinie niezwykle liberalnej, popierającej partię Wigów oraz uczestniczącej bardzo intensywnie w intelektualnej i przemysłowej rewolucji swoich czasów. Dziadek Karola ze strony ojca, Erazm Darwin był postacią niezwykłą. Znany lekarz i intelektualista, uznawany za jednego z największych poetów swoich czasów był jednocześnie miłośnikiem nauki i techniki. Projektował pojazdy napędzane parą i maszyny latające, budował kanały, tworzył nowe metody leczenia. Wraz z Lamarkiem stworzył własną koncepcję ewolucji, zwana dzisiaj lamarkizmem. Z kolei dziadek ze strony matki to przedstawiciel rodzącej się klasy przemysłowej. Twórca fabryki ceramicznej, która dostarczała zastawę na stoły arystokracji i rodzin królewskich (m.in. Katarzyny Wielkiej). Ojciec Karola, Robert był lekarzem i planował, że syn pójdzie w jego ślady. Na szczęście tak się jednak nie stało. Kiedy Karol miał osiem lat zmarła jego matka. Wytrąciło to Roberta z równowagi i sprawiło, że w domu panował nieustannie atmosfera przygnębienia i żałoby. Być może właśnie ta wczesna śmierć matki, w powiązaniu z wrodzona alergią i licznymi późniejszymi stresami była przyczyną licznych, nawracających w późniejszych latach dolegliwości fizycznych i psychicznych. Ciężkie depresje, apatia, owrzodzenia skóry, bóle, osłabienia towarzyszyły Darwinowi do końca życia, uniemożliwiając mu czasami prace na wiele miesięcy.
Karol wychował się w niezwykle liberalnej rodzinie silnie związanej z ruchem unitarian, odrzucających naukę o Trójcy Świętej, dogmatyzm religijny i jej instytucjonalny charakter. Od wczesnej młodości czerpał wiedze na temat biologii i historii naturalnej z przebogatej biblioteki ojca. Jego pierwsze zainteresowania naukowe były związane z biologią. Już jako dziesięciolatek intensywnie obserwował życie zwierząt, a także zaczął zajmować się zbieraniem okazów ptaków, owadów i innych małych zwierząt. W wieku trzynastu lat, za namową starszego brata Erazmusa i wespół z nim zaczął zajmować się chemią. Dzięki ich usilnym namowom ojciec wybudował i wyposażył laboratorium chemiczne. Jednak poza umiejętnością praktycznego uprawiania nauki przygoda z chemią nie miała trwałych skutków. W październiku 1825 roku Karol rozpoczął studia w szkole medycznej w Edynburgu. Jak się dość wcześnie okazało Karol nie miał powołania do zawodu lekarza. Podczas pierwszego roku studiów asystował przy operacji przeprowadzanej bez znieczulenia na małym dziecku. Wybiegł z sali i już nigdy nie był wstanie tam wejść. Spędzał czas głównie na polowaniach, w towarzystwie niezwykle "rozrywkowego" brata, oraz zajmował się historią naturalną. Wkrótce też pod wpływem kolegów z towarzystwa Pliniuszowego zainteresował się geologią i to właśnie ta dziedzina nauki miał się stać miejscem jego pierwszych sukcesów oraz znacznej sławy w środowisku naukowym. Zaczął uczęszczać na wykłady dwóch geologów: Thomasa Hope'a, który głosił, że skały to ostudzony stop materii ("plutonizm") oraz Roberta Jamesona, zwolennika tezy, że skały wytrąciły się z wszechobecnego oceanu ("neptunizm"). To w połączeniu z długimi wprawami badawczymi sprawiło, że po dwóch latach studiów wiedział bardzo wiele o geologii, znacznie więcej niż o medycynie. Po drugim roku ostatecznie porzucił studia. Ojciec postanowił ostatecznie przeznaczyć syna do kariery duchownej. W 1827 roku Karol został przyjęty na studia na uniwersytecie w Cambridge. W trakcie studiów uległ niezwykle modnej ówcześnie pasji zbierania chrząszczy. Nie był dobrym studentem, ale w 1831 roku udało mu się zdać egzaminy końcowe i uzyskać dyplom. W trakcie studiów poznał Johna Stevensa Henslowa, wykładowcę i botanika. To on skierował zainteresowania młodego Karola ku tematom, które go naprawdę interesowały. 29 sierpnia 1831 roku młody Karol otrzymał od Henslowa propozycję, której wpływ na losy Darwina i nauki jest nie do przecenienia. Nalegał on aby Karol towarzyszył młodemu kapitanowi Robertowi FitzRoyowi w wyprawie dookoła świata na statku J. K. M. Beagle. Gdyby nie interwencja Josa Wedgwooda u ojca Karola, to ze względu na wysokie koszty takiej wyprawy Darwin nigdy by w niej nie uczestniczył.
Na szczęście 27 grudnia 1831 roku statek Beagle wraz z Darwinem wypłynął z Davenport w kierunku pierwszego postoju na Wyspach Kanaryjskich. Dzieje tej niezwykłej wyprawy, która miała początkowo trwać trzy lata, a zakończyła się ostatecznie pod koniec roku 1836 w Falmouth, mogą stanowić źródło nie jednej książki. Podczas tej wyprawy Darwin okrążył Amerykę Południową, którą zbadał dzięki wielomiesięcznym okresom lądowych wędrówek. Dopłynął aż do Australii, o której jednak nie miał zbyt dobrego zdania. Podczas tej wyprawy dotarł 15 września 1835 roku do Wysp Galapagos stanowiących prawdziwe laboratorium ewolucji. Zebrane tam żółwie oraz zięby stały się eksperymentalnym szkieletem jego teorii. Często sprowadza się całą podróż Darwina na Beagle do kilkutygodniowego pobytu na Wyspach Galapagos. Faktem jest, że to co tam ujrzał zrobiło na nim niezwykłe wrażenie, ale tak naprawdę to właśnie w Andach dokonał obserwacji i zebrał liczne skały oraz skamieniałości (skamieniałości "należały" wtedy do geologii), co uczyniło z niego jednego z najważniejszych i najbardziej poważanych geologów tamtych czasów. Podczas tej podróży nieustannie wysyłał liczne okazy, skały i skamieniałości do Anglii. To one sprawiły, że nie wiedząc nic o tym stał się niezwykle sławny i popularny. Przywiózł ze sobą także 1383 strony notatek geologicznych, 368 stron notatek zoologicznych i 770 stronicowy dziennik. Te kilka lat sprawiły, że stał się sławny i poważany w środowisku naukowców, ale prawdziwa praca dopiero się zaczęła. Praca nad uporządkowaniem zbiorów i notatek trwała do końca jego życia.
Pracę nad swoją teorią ewolucji rozpoczął w lipcu 1837 roku. Jej efektem było wydanie w 1859 roku książki pt. O powstawaniu gatunków drogą doboru naturalnego, czyli o utrzymaniu się doskonalszych ras w walce o byt. Przyczyn tak długiego czekania przez Darwina z opublikowaniem swojej teorii jest wiele. Występując przeciw powszechnie uznawanym poglądom, tak naukowym jak też religijnym, obawiał się reakcji na swoją pracę. Zdawał sobie sprawę, że oznaczałoby to koniec jego kariery naukowej i powszechne potępienie, a może nawet pogardę. Nie chciał także zranić uczuć swojej głęboko wierzącej żony Emmy Wedgood, z którą ożenił się w 1839 roku. Miał z niš sześciu synów i cztery córki. Zdawał sobie także sprawę, że nie miał prawie żadnego dorobku jako zoolog i z tego powodu jego koncepcje mogą zostać po prostu zignorowane. Ta ostatnia przyczyna sprawiła, że w 1846 roku rozpoczął pracę nad systematyką i biologią pąkli. Praca trwała do 1851 roku i zakończyła się wydaniem książki, która stała się prawdziwym sukcesem Darwina jako zoologa i do tej pory wyznacza standardy w dziedzinie klasyfikacji. W połowie wieku XIX atmosfera do przyjęcia teorii Darwina stawała się coraz lepsza, ale nawet wtedy nie spieszył się z publikacją. Chciał stworzyć wielkie naukowe dzieło przeznaczone dla specjalistów. I nagle w czerwcu 1858 roku otrzymał list, który był dla Darwina prawdziwym szokiem. W tym liście młody badacz Alfred Russel Wallace przedstawił Darwinowi swoją koncepcję ewolucji niezwykle wprost zbieżną z koncepcją darwinowską. Karol się załamał. Był gotów zrezygnować z publikacji swojej pracy i przyznać pierwszeństwo Wallacowi. Dzięki namowom Lyella i Hookera zgodził się, aby podczas zebrania Towarzystwa Linneuszowego przedstawiono jednocześnie jego esej z 1844 roku i fragmenty listu do Asy Graya, w którym wyjaśnia swój model ewolucji, a następnie odczytano list Wallace'a. Dzięki temu rozwiązaniu, całkowicie zaaprobowanemu przez Wallace'a udało się ocalić pierwszeństwo odkrycia modelu ewolucji dla Darwina. Ten fakt wymusił na Karolu opublikowanie w miarę szybko swojej pracy i w ten sposób powstała książka O powstawaniu gatunków ..., mająca stanowić streszczenie planowanej pracy.
Ewolucja nie była nowym pomysłem, ani Darwina, ani nawet ówczesnej nauki. Koncepcja ewolucji pojawiła się już w starożytności. Jednym z pierwszych był Empedokles z Akragas, a później Anaksagoras, Arystoteles, Epikur i inni. Również myśliciele chrześcijańscy nie byli bynajmniej jej przeciwnikami. Doktryny Św. Augustyna czy Św. Tomasza z Akwinu były powszechnie znane i poza krótkim okresem kontrreformacji Kościół Katolicki nie zwalczał koncepcji ewolucji. Zasługą Darwina jest jednak to, że udowodnił na podstawie skamieniałości, badań okazów z podróży na Beagle, iż ewolucja rzeczywiście występuje, oraz odkrył mechanizm, który ją powoduje. Dzięki swojej pracy nad pąklami Darwin odkrył, że w budowie poszczególnych organów osobników tego samego gatunku występuje znaczna różnorodność i że stanowi ona zjawisko normalne wśród istot żywych. Jej występowanie oznacza, że niektóre osobniki są lepiej od innych przystosowane do środowiska, w którym żyją. Ponieważ zaś pomiędzy osobnikami tego samego gatunku toczy się nieustanna walka o zasoby, osobniki posiadające lepsze cechy od swoich konkurentów mają, ze względu na ograniczoność zasobów, większe szansę na przetrwanie i są preferowane w procesie reprodukcji. A tym samym przekazują swoje cechy potomstwu, które zaczyna dominować liczebnie nad potomstwem osobników gorzej przystosowanych. Pierwotna, naturalna zmienność w wyniku działania doboru naturalnego prowadzi do sytuacji coraz lepszego dostosowania istniejących gatunków do ich środowiska życia. Jeżeli na skutek różnych okoliczności jakaś grupa osobników danego gatunku zostanie oddzielona od macierzystej populacji, jej ewolucja zaczyna przebiegać odmiennie i powoduje powstanie nowego gatunku. Zjawisko to Darwin zaobserwował na Wyspach Galapagos. Wszystkie gatunki tamtejszych zięb wywodzą się od jednego gatunku. Jednak na skutek odmiennych warunków, na każdej z wysp powstały nowe gatunki przystosowane do specyfiki środowiska. Dzięki odkryciom genetyki wiemy już, że przyczyna owej zmienności są naturalne mutacje powstające w obrębie kodu genetycznego. Wiemy jednocześnie, że mutacje mają charakter pierwotny. Najpierw pojawia się mutacja, a dopiero potem następuje jej "przetestowanie" w procesie doboru genetycznego. W czasach Darwina dominowało przekonanie, że zmienność jest wynikiem dziedziczenia cech nabytych. Zmiana w środowisku powodowała zmianę cech niektórych osobników. Tak zmienione cechy były następnie przekazywane potomstwu. Wszystkich zainteresowanych ewolucją odsyłam do rewelacyjnej książki Richarda Dawkinsa Ślepy zegarmistrz.
Po ogłoszeniu teorii ewolucji Darwin stał się obiektem ataków, drwin i licznych oskarżeń. Ten uznany już wtedy naukowiec nie doczekał się tytułu szlacheckiego, co zawdzięczał Richardowi Owenowi. Jednak miał Darwin licznych i niezwykle zajadłych zwolenników, jak Joseph Hooker czy Thomas Huxley. To dzięki ich odwadze i determinacji teoria Darwina mogła się przebić. Karol ogarnięty ciągłymi nawrotami choroby i osłabienia nie byłby w stanie toczyć bojów ze swoimi przeciwnikami. 19 kwietnia 1882 roku Karol Robert Darwin zmarł po długiej chorobie i został pochowany na cmentarzu Opactwa Westminsterskiego, w części nazwanej Zakątkiem Uczonych obok M. Faradaya, J. C. Maxwell, W. Herschela. Kiedy Darwin umierał darwinizm był w odwrocie. Musiało minąć jeszcze pół wieku, zanim koncepcja doboru naturalnego nie została uznana za główny mechanizm ewolucji. Ale nawet dzisiaj, kiedy nikt obdarzony rozumem nie kwestionuje modelu Darwina uzupełnionego o odkrycia genetyki jego postać i idee są wciąż kontrowersyjne dla wielu ludzi. Najlepszym przykładem tego jest to, że w sklepie przy kościele w Opactwie Westminsterskim, w którym sprzedaje się pamiątki i dzieła uczonych spoczywających na tamtejszym cmentarzu, nie ma O powstawaniu gatunków .
Jakub Kozielec
Kraków, październik 2000
Prokurator rzymski Piłat zadał Jezusowi pytanie: "Co to jest prawda?" (Ew. Jana 18, 38) i nie czekając na odpowiedź wymknął się z pokoju lub gabinetu w którym Jezus był przesłuchiwany. Jeśli Jezus naprawdę był "Logos", Słowem Wcielonym, drugą osobą Trójcy Świętej, to należałoby dojść do wniosku na podstawie tej sceny, że albo Piłat był tego dnia pijany, albo autor ewangelii zwyczajnie zakpił sobie z czytelników. Bo co mogłoby być dla nas ważniejsze niż znać odpowiedź na pytanie, które dręczy ludzkość od wieków? Gdyby świat dowiedział się raz na zawsze co to jest prawda, nie byłoby potrzeby prowadzenia badań kosmicznych, a problem religii zostałby raz na zawsze rozwiązany. Ale cóż z tego? Piłat wszystko popsuł, zaprzepaścił historyczną szansę jaka nadarzyła się ludzkości; szansę usłyszenia z ust Syna Bożego definicji prawdy.
Wydaje się jednak, że to nie Piłat zawinił, lecz autorzy ewangelii. Grecki filozof Celsus, według relacji Orygenesa, powiedział lub napisał do Ojców Kościoła w II wieku: "Wy już kilka razy przeredagowywaliście wasze ewangelie." On wiedział najlepiej, że Jezus opisany w ewangeliach to nie wizerunek Boga, lecz postać stworzona na wzór i podobieństwo kapłanów, i że ten główny "bohater" ewangelii ma niewiele wspólnego z Jezusem historycznym, który żył około sto lat wcześniej.
Gdybyśmy chcieli zgodzić się z tym, ze Jezus był Bogiem, to logicznie rzecz biorąc, musiałby on spełnić pewne podstawowe warunki, a mianowicie, musiałby być wzorem mądrości i nieomylności, a przede wszystkim musiałby być oryginalny, skoro przyniósł światu nową, dotychczas nieznaną naukę, prosto z nieba, czyli od samego Boga. Autor ewangelii Jana włożył w jego usta następujące słowa: "Mówię tak, jak mnie mój Ojciec (czyli Bóg) nauczył" (8, 28). Tymczasem Jezus opisany w ewangeliach nie spełnia żadnego z tych warunków, czego chrześcijanie na ogół nie widzą lub nie chcą widzieć. Bo czy człowiek obdarzony boską władzą nad natura oraz wielka mądrością przeklinałby drzewo figowe, tak aby uschło, za to, że nie owocowało ono w porze roku gdy figi na drzewach nigdzie nie rosy w Palestynie? Przypomina to, nie działanie Boga, lecz tanie sztuczki szarlatańskie. Od razu przychodzi mi na myśl wiersz Mickiewicza "świsnął szablą (Twardowski) koło ucha, już z żołnierza masz zająca". A czy mądrym może wydać się myślącemu człowiekowi Bóg, w przejściowo ludzkiej postaci, który przeklina i wysyła do piekła faryzeuszów, którzy odegrali, jak uczy historia, zdecydowanie pozytywną rolę w dziejach judaizmu? Jeszcze większy błąd Jezus popełnił przygotowując współczesnych mu ludzi na bliski koniec świata i wejście w nowa erę królestwa Bożego. Jego uroczyste słowa "Zaprawdę powiadam wam: Niektórzy z tych, co tu stoją, nie zaznają śmierci, aż ujrzą królestwo Boże przychodzące w mocy" (Ew. Mar. 9, 1) brzmią chyba jednoznacznie i nie wymagają komentarza.
Na temat świątyni Salomona wypowiedział się, że "nie pozostanie z niej kamień na kamieniu, który by nie został rozwalony", chociaż wiemy, że do dnia dzisiejszego stoi spory jej fragment, Ściana Płaczu pod, którą modlą się Żydzi. Według dalszej jego przepowiedni na temat tej świštyni, jak czytamy w ewangeliach Mateusza (24), Marka (13) i Łukasza (21), po zburzeniu jej miał nastąpić niebawem koniec świata. Weźmy pod uwagę dwie inne jego wypowiedzi. "Zaprawdę powiadam wam, gdybyście mieli wiarę (tak małą jak) ziarnko gorczycy, to powiedzielibyście tej górze: Przenieś się stad tam, a przeniesie się, i nic niemożliwego dla was nie będzie" (Ew. Mat. 11, 20). Jeśli chodzi o mnie, jeszcze nie spotkałem w życiu człowieka, i nie słyszałem o kimś, kto miałby tę "maleńką" wiarę i przenosił, dzięki niej, góry z jednego miejsca w drugie. Nawet Cyganie, którzy ponoć potrafią kręcić Słońcem nie służą pomocą w pracach melioracyjnych lub geodezyjnych nad wyrównywaniem terenu. Innym razem Jezus mówi: "Każdy kto żyje i wierzy we Mnie, nie umrze na wieki" (Ew. Jana 11, 26). Co chce przez to powiedzieć´? Chyba dość jasno wynikałoby z tego, ze chce powiedzieć, iż człowiek który wierzy w niego staje się nieśmiertelny za życia. Wybaczcie, ale jeszcze nie słyszałem aby któryś chrześcijanin został zabrany żywcem do nieba jak Eliasz, Enoch, lub Mahomet. Wszyscy umierali i umierają śmiercią naturalną lub czasami tragiczną.
Można śmiało powiedzieć, że w jednym i drugim przypadku Jezus mówi rzeczy absurdalne. Poza tym, jaki był stosunek tego Boga w ludzkim ciele, do systemu niewolniczego? Był to przecież problem numer jeden w ówczesnym grecko-rzymskim świecie, w którym żył także Jezus, czyż nie tak? Czy próbował walczyć, jako Syn Boży, ze złem jakim było niewolnictwo? Oczywiście nie. Zachowywał się tak, jakby to najmniej go obchodziło, jakby był zajęty innymi sprawami i nie miał czasu na takie banały. Tyle na temat "nieomylności" Jezusa. Ale równie rażący jest jego brak oryginalności. Zwoje Morza Martwego wykazy jak bardzo Jezus był produktem kultury w której żył, jak znaczna cześć używanej przez niego terminologii pochodzi z wcześniejszych źródeł żydowskich, czyli tekstów napisanych przed naszą erą. Pisałem o tym dość obszernie w artykule "Czy Jezus z Nazaretu był esseńczykiem ?" Na przykład, do czasu znalezienia tych pism wychwalano pod niebiosa Jezusowe Kazanie na Górze jako największe przemówienie wszechczasów, największą homilię i najważniejszą cześć jego nauki. Ale kiedy okazało się, że dokładnie tej samej formuły błogosławieństw esseńczycy używali zanim Jezus przyszedł na świat, to staje się oczywiste, że nawet w tym przypadku okazał się nie oryginalny.
Zapomnijmy na chwile o samym Jezusie i zwróćmy uwagę na sprawę kultu maryjnego. Katolicy sami przyznają, że wziął się on z tradycji, a nie z Biblii. Ale tradycja musi być´ poparta w jakimś stopniu i Biblią. Autor ewangelii Jana włożył w usta Jezusa, w opisie wesela w Kanie Galilejskiej, takie słowa: "Co ja mam z tobą, kobieto?" (2, 4) Jak Jezus mógł przyganiać w taki sposób Matce Kościoła martwili się przez wiele lat katolicy. Wreszcie znaleźli rozwiązanie. W katolickiej Biblii Tysiąclecia wydanej w 1966 roku czytamy: "Czyż to moja lub Twoja sprawa, niewiasto?" Poza tym, wcale nie jestem pewien, czy zwracanie się do matki per "kobieto" było modne w owych czasach i należało do dobrych obyczajów dobrych synów. Innym razem znów widzimy Jezusa niezbyt skłonnego do gloryfikowania swojej matki. Kiedy jakaś kobieta z tłumu zawołała "Błogosławione łono, które cię nosiło, i piersi które ssałeś", Jezus odpowiedział jej: "Błogosławieni są raczej ci, którzy słuchają słowa Bożego i strzegą go" (Ew. Łuk. 11, 27). Wydawać by się mogło, ze to nowy cios w kult maryjny, tym razem śmiertelny. Protestanci, którzy nie "wierzą" w Matkę Boską często dokuczali katolikom tym przykładem. Ale tłumacze Biblii Tysišclecia i na to znaleźli sposób i napisali "Owszem, ale przecież błogosławieni ci, którzy słuchają słowa Bożego i zachowują je". Podałem tylko dwa przykłady ewidentnych przeinaczeń, czyli nieuczciwości polsko-katolickuch tłumaczy Biblii. Nie miałoby sensu wyliczać ich więcej, a jest ich cała masa. Chodzi o to, że mało kto zdaje sobie sprawę, jak licznym manipulacjom poddawano Biblie aby nagiąć teorię do praktyki i jaka masę fałszerstw i przeróbek wprowadzono w jej tekście. Dzieje Apostolskie, na przykład, są księgą tak mocno zmanipulowaną, ze wycięto z niej cały "ogon." Jest to księga bez zakończenia. Czytamy w ostatnim rozdziale, że Paweł został odesłany jako więzień pod eskorta do Rzymu, i tam pozostał pod nadzorem pewnego żołnierza jako więzień. Nie wiadomo jakie były jego dalsze losy.
Autorzy ewangelii, a raczej późniejsi ich kopiści i faszerze, byli do tego stopnia niedbali, że podopisywali swoje własne niepasujące zakończenia kilkadziesiąt lat po zaginięciu lub zniszczeniu oryginałów. Wiadomo dzisiaj, dość powszechnie, że to nie apostoł Jan, uczeń Jezusa, był autorem Ewangelii Jana, chociaż na jej końcu czytamy: "A to jest właśnie uczeń, który składa świadectwo o tych rzeczach i to napisał; a wiemy, że świadectwo jego jest prawdziwe." Wszystkie ewangelie kanoniczne maja zakończenia dopisane co najmniej kilkadziesiąt lat po zniszczeniu oryginałów.
Następna sprawa. Spowiedź jest ważną częścią wiary katolickiej. Ale mało który grzesznik spowiadający się przed kapłanem zastanawia się nad tym, jak to jest, ze Bóg który dał kapłanom moc przebaczania ludziom grzechów, zapomniał dać im także moc uzdrawiania, zgodnie ze słowami Jezusa, że (jego uczniowie) "na chorych ręce kłaść będą, a ci wyzdrowieją" (Ew. Marka 15, 18). Spowiedź jest praktyką na porządku dziennym w kościele katolickim, ale lista uzdrowień uznanych przez Kościół za przypadki cudów, niestety, wciąż bardzo krótka.
Tak przedstawia się "wiarygodnoć´" Nowego Testamentu - księgi uznawanej przez chrześcijan za Słowo Boże. Wcale nie lepiej przedstawia się wiarygodność tekstów starotestamentowych. Dlaczego mit o Biblii jako prawdziwym Słowie Bożym przetrwał dwa tysiące lat? Jest to czymś bezprecedensowym w historii ludzkości. Ktoś wyraził się: "To, ze teksty obfitujące w sprzeczności i fałszerstwa są ciągle prezentowane jako Słowo Boże jest czymś graniczącym ze schizofrenią". I rzeczywiście, te wszystkie karkołomne egzegezy teologów zapewniających nas, że mają klucz do rozwiązania tych zagadek, czyli "gorącą linie z Bogiem" dzięki której mogą na poczekaniu wyjaśnić nawet najbardziej ewidentne sprzeczności w Biblii, są pożałowania godne. Nie ma chyba na świecie księgi, w której tekście można wykryć tyle śladów nieuczciwej roboty co w Biblii. Nawet prosty chłop potrafi gołym okiem dostrzec wiele z nich. Dotarcie do oryginałów i naprawienie tych wszystkich błędów jest już dzisiaj niestety, niemożliwe, a skoro tak, to najwyższy czas zapomnieć o Biblii i zająć się ciekawszą lekturą.
Jerzy Sedziak
Homoseksualizm zawsze wzbudzał i wciąż wzbudza silne emocjonalne reakcje często niezdrowe i drastyczne niekiedy też ekstremalne reakcje. W pewnym sensie nie ma się tu czemu dziwić biorąc pod uwagę, że ludzki seksualizm jest jednym z najsilniejszych i najważniejszych instynktów. Instynktów gdzie w grę wchodzi biologiczne przetrwanie gatunku ewolucja "wyposażyła" nas w mechanizmy fizyczne i psychofizyczne takie abyśmy o naszych obowiązkach prokreacji nie zapomnieli. A sprawy seksu traktowali na serio z odpowiednim ładunkiem emocji. Rzadko dlatego stosunek do homoseksualizmu ma charakter racjonalny, niezależnie od tego czy jest on akceptowany czy też nie. Homoseksualizm jest w wielu społeczeństwach potępiany jako jeden z największych grzechów. Jest to najczęściej opinia osób głęboko wierzących, jak również większości współczesnych religii, zwłaszcza Islamu, Chrześcijaństwa i Judaizmu. W niektórych krajach muzułmańskich jak na przykład w Malezji jest on przestępstwem karanym więzieniem.
Żeby racjonalnie rozpatrywać zjawisko homoseksualizmu należy zrozumieć jego przyczyny, które niestety nie są w pełni jasne. Nie mniej istnieją wystraczające przesłanki aby stwierdzić, że homoseksualizm nie jest kwestią wybory, efektem wychowania, mody czy też presji lub jego akceptacji kulturowej, a jest to cecha wrodzona. Homoseksualizm nie jest zjawiskiem nowym występował na przestrzeni całej historii ludzkości na co istnieje mnóstwo przykładów. Warto tu wymienić takie znane postacie jak: Aleksander Macedoński, Ryszard Lwie Serce, Władysław Warneńczyk, papież Sykstus IV, Leonardo da Vinci, Hans Christian Andersen, Piotr Czajkowski, Oscar Wilde, Marcel Proust, John Keynes i wielu innych. Homoseksualizm wśród kobiet był zapewne tak samo powszechny jak dzisiaj, tyle, że po prostu patriarchalne społeczeństwa zwyczajnie nie pytały się kobiet o zdanie przy wydawaniu ich za mąż. Homoseksualizm występował również wśród wszystkich klas społecznych, we wszystkich kulturach i pośród wszystkich ras. Ten stan rzeczy wyraźnie wskazuje, że homoseksualizm jest spowodowany przyczynami biologicznymi a nie kulturowymi. Nie może on być oczywiście w pełni dziedziczny bo z punktu widzenia ewolucyjnego już dawno cecha ta była by wyeliminowany z puli genetycznej naszego gatunku. W tym właśnie kierunku poszło wielu badaczy. Mało znane, z przyczyn jak przypuszczam politycznych, są szerokie badania przeprowadzone w latach 70-tych przez lekarzy w byłym NRD. Wyniki tych badań sugerują, że wpływ na orientację seksualną mają hormony, a zwłaszcza testosteron, wytwarzane przez matkę we wczesnym okresie ciąży (Badania dotyczyły homoseksualizmu męskiego). Nie wchodząc w szczegóły zachwianie równowagi hormonalnej w organizmie matki może być spowodowane predyspozycjami wrodzonymi, chorobą oraz ciężkimi stresami. Zapewne występuje tu kombinacja tych czynników, które mogą spowodować, że mózg płodu płci męskiej został "zaprogramowany" niezgodnie z genotypem, a więc płcią danego osobnika. Potwierdzają to badania post mortem na ofiarach AIDS. Autopsje mózgów zmarłych na skutek AIDS wykazują, że część mózgu zwana hypothalamus w ich przypadku przypominał rozmiarami i kształtami tę część mózgu u kobiet. Jak wiadomo w hypothalamusie znajdują się ośrodki orientacji i preferencji seksualnej. Choć przyznać trzeba, że nie jest dokładnie znane jak owe ośrodki funkcjonują. Powyższe badania sugerują również, że zjawisko transwestyzmu jest podobnie wynikiem nieprawidłowości hormonalnych w organizmie matki w nieco późniejszym okresie ciąży, kiedy to "programowane" są ośrodki odpowiedzialne za osobniczą identyfikację seksualną. W efekcie, ktoś kto jest biologicznie mężczyzną czuję się kobietą, a biologiczna kobieta mężczyzną. Nie jest to oczywiście w obu przypadkach dowód stuprocentowy. Wyniki tych badań nie są naukowo jednoznaczne z wielu przyczyn. Przede wszystkim na skutek wciąż słabej znajomości funkcji ludzkiego mózgu. Ponadto z przyczyn oczywistych nie można przeprowadzić badań klinicznych w restrykcyjnych warunkach kontrolowanych, wymaganych do potwierdzenia wyników tych badań. Nie mniej jest to wyjaśnienie najbardziej logiczne i prawdopodobne. W innym kierunku poszły badania genetyków. Nie tak dawno odkryli on tzw. "gay gene", również w wyniku na szeroką skalę przeprowadzonej autopsji osób zmarłych na skutek AIDS. Ale i tutaj wyniki nie są jednoznaczne a raczej sugerują predyspozycje genetyczna. Najbardziej racjonalnym wyjaśnieniem jest chyba stwierdzenie, że predyspozycje genetyczne wraz z opisanymi czynnikami w życiu płodowym mogą spowodować homoseksualną orientację człowieka.
Nawet racjonalny stosunek do homoseksualizmu nie jest jednoznaczny i prosty z tej przyczyny, że zjawisko to należy rozpatrywać na dwóch różnych płaszczyznach. To znaczy na płaszczyźnie biologicznej i społecznej. Z punktu widzenia czysto biologicznego homoseksualizm jest odchyleniem od normy. Kwestia ta nie podlega raczej dyskusji. Seks z biologicznego punktu widzenia wyewoluował jakieś miliard lat temu w celu efektywniejszego rozmnażania się czyli mówiąc wprost w celu zwiększenia szans na zachowania gatunku. Nie będę się tu rozwodził nad biologiczną przewagą rozmnażania seksualnego nad aseksualnym bo nie jest to tematem niniejszego artykułu. Zresztą osobiście uważam, że rozmnażanie seksualne jest niewątpliwie znacznie przyjemniejsze. Wśród ludzi i małp człekokształtnych, zwłaszcza u szympansów, seks poza rolą prokreacyjną spełnia również pewne funkcje społeczne i powiedzmy sobie rozrywkowe. Wśród ludzi nadbudowa emocjonalna odgrywa również niepoślednią rolę. O czym wie doskonale każdy kto był kub jest zakochany. Nie zmienia to jednak rzeczy, że ewolucyjnym mechanizmem sprawczym jest w seksie nadal nic innego tylko rozmnażanie. Gdyby gatunki nie musiały sie rozmnażać nie było by seksu. O tym właśnie nie należy zapominać kiedy patrzymy na zjawisko homoseksualizmu z perspektywy czysto biologicznej.
Natomiast diametralnie inaczej na to zagadnienie należy spojrzeć z punktu widzenia społecznego. Jak wykazałem wcześniej homoseksualizm nie jest sprawą wolnego wyboru a rzeczą wrodzoną. Potwierdza to fakt, że dzieci wychowane w związkach homoseksulnych są statystycznie tak samo heteroseksualne w życiu dorosłym jak wśród reszty społeczeństwa. Potępianie i dyskryminowanie ludzi ze względu na ich odmienne preferencje seksualne jest nie tylko niemoralne ale co więcej społecznie szkodliwe. Argument, że homoseksualizm jest "nienaturalny" rozpada się dość szybko kiedy zdamy sobie sprawę ile rzeczy, które robi współczesny człowiek jest "nienaturalne". Dla przykładu "nienaturalne" jest jeżdżenie samochodem, mieszkanie w bloku, picie wódki, używanie elektryczności, brak aktywności fizycznej, większość naszej diety etc. Praktycznie rzecz biorąc większość naszych "cywilizowanych" poczynań nie ma wiele wspólnego z tym co naturalne dla gatunku Homo sapiens sapiens. Rozglądając się uważnie wokół nas zauważamy też mnóstwo wrodzonych niedoskonałości fizycznych wśród naszych bliźnich a przy odrobinie obiektywizmu niedoskonałości w nas samych. Niewątpliwie biologicznie "nienormalne" są krótkowzroczność, reumatyzm, wadliwa zastawka w sercu, źle filtrujące nerki, cukrzyca i tysiące innych dolegliwości trapiących nas wszystkich. Jak twierdzą seksuologowie "preferencje" znacznej liczby osób heteroseksualnych w sprawch łóżkowych znacznie odbiegają od tzw. "standartowych norm". Nie dyskryminujemy jakoś panów, którzy lubią dominujące w łóżku panie ubrane w skórę, a czasem nawet z biczykiem. Jakoś poznając kogoś nowego nie próbujemy natchmiast dociec co lubią w łóżku ani zazwyczaj nie oceniamy ich jako ludzi na tej podstawie.
Społeczne skutki homoseksualizmu są neutralne tak samo jak mój astygmatyzm i związany z tym fakt noszenia okularów. Należy pamiętać że homoseksualizm dotyczy jedynie spraw seksu, jednego z bardzo wielu elementów składowych tego co nazywamy ludzką osobowością. Elementu, który w świecie cywilizowanym jest sprawą prywatną każdego człowieka. Większość homoseksualistów, czy to mężczyzn czy to kobiet, to dobrzy, produktywni a często wybitni członkowie społeczeństwa. Przykładów nie trzeba daleko szukać bowiem w historii było wiele osób, o których homoseksualizmie wiemy. Jakš była by nasza cywilizacja bez Czajkowskiego, Prousta czy Leonarda da Vinci i wielu innych. Ludzi tych oceniamy nie po tym z kim sypiali ale po ich osiągnięciach oraz wkładzie w rozwój cywilizacji i ich wpływie na historię świata. Jest bowiem obojętne czy chirurg robiący skomplikowaną operację na otwartym sercu sypia z pielęgniarką, szatniarzem, lubi miłość francuską lub od tyłu. Istotne jest natomiast jakim jest chirurgiem bo od tego zależy, w podanym przykładzie, nasze życie. Podobnie wdzięczność za udaną operację nie powinna być uzależniona od tego co chirurg robi po godzinach pracy i czy głosował na Kwaśniewskiego czy Krzaklewskiego. Preferencje seksualne ludzi nie są też typowo bipolarnymi. W świecie realnym istnieje wiele ich odcieni, jak zresztą wszystkiego. Oczywiście są tu wyłączni heteroseksualiści i homoseksualiści, ale są też biseksualiści. Są również osoby, których skłonności homoseksualne ujawniają się jedynie w snach, marzeniach i fantazjach, którzy podobnie jak biseksualiści z przyczyn często kulturowo-społecznych utrzymują kontakty jedynie heteroseksualne lub sporadycznie homoseksualne. Jako dygresję warto tu przytoczyć, że liczne badania psychologów sugerują, że wiele osób z homofobią manifestujących swój wybitnie negatywny a czasem bardzo agresywny stosunek do homoseksualistów należą właśnie do tej ostatniej grupy zwanej z angielska "closet gays".
Na zakończenie chciałbym zaznaczyć, że należy sobie zdać sprawę, że dyskryminowanie lub prześladowanie kogokolwiek za to co robi w swoim łóżku jest brutalną, chamską i nachalną ingerencją w najintymniejszą sferę ludzkiego życia. Warto pamiętać również, że homoseksualiści, czy to mężczyźni czy też kobiety, kochają swoich partnerów, przeżywają zawody i uniesienia miłosne dokładnie tak samo jak heteroseksualiści z tą tylko różnicą, że obiektem uczuć jest osoba tej samej płci. Społecznie szkodliwym jest natomiast samo dyskryminowanie i prześladowanie homoseksualistów. Takie podejście uczy nietolerancji w stosunku do innych, wyzwala i kultywuje agresje nie mówiąc już o krzywdzie i cierpieniu bliźniego. Jest to nie tylko stosowaniem ale również wpajaniem innym, często dzieciom, prymitywnej i uproszczonej metody oceny drugiego człowieka na podstawie jednej, nieistotnej w sumie cechy.
Roman Zaroff
Brisbane, październik 2000
Po wyświęceniu kilku kontrowersyjnych postaci (jak chorwacki kardynał - nazistowski kolaborant, czy znany papież antysemita, twórca doktryny papieskiej nieomylności) Jan Paweł II znów zaskoczył Chrześcijan (i nie tylko). Tym razem wydał On oficjalne oświadczenie (jako głowa Kościoła Rzymsko-Katolickiego, a więc z pozycji nieomylności), że tylko Kościół, na którego czele On stoi, jest Prawdziwym Kościołem. Oświadczenie to (oficjalne nie podpisane, ale zaakceptowane przez Ojca Świętego, a więc posiadające wszelkie cechy oficjalnego dokumentu Watykanu) ma bardzo poważne skutki społeczno-polityczne, nie mówiąc już o kwestiach wiary. Przede wszystkim, wyraźnie zostało powiedziane, że Katolik może uczęszczać na Msze Świętą tylko do Kościoła Rzymsko-Katolickiego. Msza anglikańska, luterańska (czyli ewangelicka: tu ostrzeżenie dla Premiera Buzka), prawosławna, metodystyczna czy prezbiteriańska, nie jest bowiem prawdziwą mszą, jako że jest odprawiana przez kapłana, który nie jest prawdziwym księdzem. Przyczyna jest prosta: według Papieża Wojtyły, tylko biskupi Kościoła Rzymsko-Katolickiego, czyli tylko ci, którzy są podporządkowani hierarchii watykańskiej (czyli Karolowi Wojtyle) mogą wyświęcać prawdziwych księży. Mówiąc prosto - tylko księża rzymsko-katoliccy są prawdziwymi księżmi (kapłanami) - inni to zwykli uzurpatorzy.
Z ostatniego oświadczenia Watykanu wynika więc oczywisty wniosek, że dla Katolika nie tylko nie ma zbawienia poza Kościołem Rzymsko-Katolickim, ale tez że wszystkie pozostałe Kościoły Chrześcijańskie są tylko uzurpacją albo nędzną, bezwartościową imitacją Kościoła Prawdziwego, to jest Rzymskiego. Drugi oczywisty wniosek to, że pastorowie Anglikańscy, Metodystyczni czy Luterańscy, tudzież prawosławni popi (nie tylko rosyjscy, czy greccy, ale nawet Patriarcha Konstantynopolski) czy też Papież Koptyjski, to też tylko uzurpatorzy, jako że zostali wyświęceni lub wybrani przez pseudo-biskupów (lub ich zgromadzenia), też uzurpatorów. Według naszego ex-rodaka na Tronie Piotrowym, zależność od Niego (czyli Papieża Rzymskiego) jest podstawowym kryterium bycia Prawdziwym Kapłanem. W tym momencie opuszczamy niejako domenę religii czy nawet religioznawstwa, i wkraczamy w ciemne i niezbyt dobrze zbadane regiony psychologii, a nawet psychiatrii. Psychologom, a szczególnie psychiatrom znane jest dobrze schorzenie (albo ich grupa) zwane megalomania. Nie wchodząc w szczegóły naukowej definicji wystarczy powiedzieć, że choroba ta objawia się wyraźnym przecenianiem swojej wielkości, ważności, inteligencji czy wpływów (patrz załącznik). Krótko mówiąc, pacjent Karol Wojtyła cierpi najprawdopodobniej na psychozę starczą (ma przecież 80 lat), która to psychoza objawia się urojeniami wielkościowymi (megalomania).
Przecież żyjemy (podobno) w XXI wieku (czy też os tanim roku XX wieku), to tylko osobnicy wyjątkowo obskuranccy mogą wstydzić się swej choroby psychicznej. Faktem jest, że pacjent Wojtyła jest poważnie chory i jako taki potrzebuje pilnie porady psychologa i leczenia psychiatrycznego. Jako człowieka bogatego stać go na najlepszych psychoterapeutów, a jako że objawy tej choroba dają się na ogół jeśli nie zwalczyć, to przynajmniej zminimalizować, to prognoza nie wydaje się zła. Gdyby Karol Wojtyla był polskim emerytem, to nie miałby raczej szans na wyleczenie (czy choćby zaleczenie), jako że przeciętnie dobry profesjonalny psycholog, a szczególnie psychiatra albo psychoterapeuta, liczy od 100 amerykańskich dolarów za godzinę, plus leki, ale dla Papieża pieniądze nie są przecież problemem. Jedynym problemem jest więc przekonanie pacjenta, że jest chorym, jako że bez jego (to jest Wojtyły) kooperacji, nie jest możliwe skuteczne wyleczenie, czy choćby zaleczenie papieskiej megalomanii. Obawiam się więc, że pacjent Wojtyła będzie musiał być leczony podobnie jak inny słynny koronowany pacjent psychiatryczny, XVIII-wieczny król angielski Jerzy. Oznacza to, że najprawdopodobniej będzie musiał być mianowany regent (albo jego de facto odpowiednik) na czas papieskiej choroby, a pacjent będzie musiał być poddany kuracji bez jego zgody a nawet wbrew jego monarszej woli, jak na doskonałym filmie brytyjskim Szaleństwo Króla Jerzego (Madness of King Georgie). Inną, dość prawdopodobną alternatywą jest, że na skutek veta papieskiego nic nie będzie zrobione, i w związku z tym możemy się wkrótce spodziewać niejednej podobnej niespodzianki z Watykanu. A tak nawiasem, czy komuś w Watykanie nie zależy na doszczętnym skompromitowaniu Karola Wojtyły, który jest tamże niejako `obcym ciałem', wyraźnym outsiderem - jednym z niewielu Słowian w Kurii Rzymskiej, tradycyjne opanowanej przez Włochów, Francuzów i innych Zachodnioeuropejczyków? Ale to tylko moja hipoteza, która potrzebuje porządnej weryfikacji
Lech Kelner
październik, 2000 CE
Załącznik - Urojenia, czyli zaburzenia myślenia polegające na błędnych sądach i nie podlegające korekcie.
Według `Fogry' (http://www.encyklopedia.pl/wiem/)." mogą występować urojenia usystematyzowane, w których chory stwarza sobie cały świat przeżyć pozornie logicznie połączonych, opartych jednak na błędnych przesłankach (ten rodzaj urojeń pojawia się w obłędzie, parafrenii, rzadziej w schizofrenii) lub urojenia dotyczące tylko jednej osoby lub jednej myśli. Niekiedy są dziwaczne, absurdalne, np.: w psychozach organicznych, a zwłaszcza w porażeniu postępującym i w psychozach starczych.(Moje podkreślenie- L.K.). Urojenia sš jednym z najczęstszych objawów choroby psychicznej.
Najczęściej spotykane urojenia:
1. prześladowcze - przekonanie, że jest się prześladowanym, śledzonym i szykanowanym przez jakąś osobę, grupę ludzi lub nie określone siły.
2. ksobne - przekonanie, iż otoczenie jest niechętnie usposobione, obserwuje chorego itp.
3. WIELKOŚCIOWE - przekonanie o swoich rzekomych możliwościach, władzy, zdolnościach.
4. niższościowe - przekonanie, iż jest się nieporównanie gorszym od innych, że jest się grzesznikiem.
5. zazdrości - przekonanie, że jest się zdradzanym przez partnera seksualnego (ten rodzaj urojeń występuje szczególnie często u alkoholików, tzw. zespół Otella)".
Niedawno (jest wrzesien 2000) znalazłem w Internecie - na stronie Tymoteusza (http://www.pik-net.pl/tymoteusz/) - tekst Mano Kaliszera pt. "Dlaczego wierzę w Jezusa?". Tekst napisano "na podstawie kazania wygłoszonego we Wrocławiu 16 XI 1996".
Ci którzy znają Biblię wiedzą, że jest to książka idealnie nadająca się do budowania wszelakich koncepcji na temat Boga. Najlepszym dowodem na to, że nic nie jest tam jasne i proste jest to, że religii powołujących się na Biblię jest taka masa, przy czym każda z nich rości sobie pretensję do jedynie słusznej interpretacji. Poniższy tekst ma za zadanie pokazać jak robi to pan Kaliszer, a także jak może to zrobić ktoś mający o wiele bardziej sceptyczne podejście do koncepcji istnienia trójosobowego Boga i boskości Jezusa, przy czym nie zamierzam rozwodzić się nad logiką sformułowań o trzech samodzielnych bytach istniejących w jednym bycie, który jest jedyny.
[...]
W judaizmie rabinicznym i generalnie w judaizmie podstawowym wersetem określającym naturę Boga jest 5 Mojż 6,4. [...] Czytając ten werset po angielsku czy po polsku, nie mamy najmniejszych problemów z jego zrozumieniem czy interpretacją - brzmi tak logicznie. Po hebrajsku jednak rodzi masę pytań. Słowem "Bóg" użytym w tym wersecie jest bowiem hebrajskie Elohim, będące formą liczby mnogiej. Jeśli rozpatrzyć ten werset gramatycznie, Bóg występuje tu w liczbie mnogiej - a mimo to zdanie kończy się słowem "jeden".
W dalszej części swego tekstu pan Kaliszer udowadnia, że słowa "jeden" - echad - używa Biblia do oznaczania jedności złożonej z kombinacji elementów, które ze sobą współdziałają. Nie mam nic przeciwko temu, tak jak nie mam nic przeciwko temy, aby załogę statku kosmicznego traktować jako jedność, dlatego bez sprzeciwu przejdźmy dalej.
Zajmijmy się teraz biblijnym słowem "Bóg". Powiecie: "Po polsku to słowo jest jasne". Zajrzyjmy jednak do tekstu biblijnego.
1 Mojż 1,26
"Uczyńmy człowieka na obraz Nasz, podobnego do Nas..."
W tekście hebrajskim Bóg zwraca się do kogoś, mówiąc: "Uczyńmy człowieka na Nasz obraz, na Nasze podobieństwo". Powstaje pytanie: Do kogo mówił Bóg?
[...]
1 Mojż 3,22
"Rzekł PAN Bóg: Oto człowiek stał się takim jak My: zna dobro i zło..."
Do kogo więc mówi Bóg?
Ponieważ oczywistym jest, że według pana Kaliszera Bóg mówi do jednej ze swoich trzech osób, przejdę od razu do mojej wersji "wydarzeń".
Biblijna opowieść o stworzeniu człowieka i potopie jest uderzająco podobna do o wiele wcześniejszego eposu Sumerów, którego bohaterami są Gilgamesz, Enkidu i Ut-napisztim, i gdzie wyraźnie, a nawet dosłownie występują bogowie a nie jeden bóg. To krótkie stwierdzenie kryje w sobie doniosłą możliwość graniczącą z pewnością - biblijny Bóg (bogowie) jest (są) tym samym, co panteon bóstw z eposu Sumerów. Ponadto w Biblii występuje wiele fragmentów wskazujących na pierwotny politeizm Izraelitów, które nie są powiązane z eposem Sumerów. Jeśli więc przyjąć, że biblijny Bóg to w gruncie rzeczy Bogowie, do czego mamy wyraźne podstawy, to cytowany fragment Biblii przestanie dziwić. Bogowie bowiem mogli przecież mówić do siebie; mogli ROZMAWIAĆ z sobą.
W tym miejscu warto też zwrócić uwagę na fakt, że co nowszy przekład Biblii, tym więcej "Boga" i "Pana", a mniej "Elohim" i "Jahwe", co ma niebagatelne znaczenie w przypadku takich polemik jak ta. I niech mi jeszcze ktoś powie, że Biblia dociera do czytelnika w formie nieskażonej od tysięcy lat!
Wracając jednak do tematu, czyli poszukiwań powodu, dla którego Elohim mówi (mówią) My. Zastanówmy się nad takim oto fragmentem z Księgi Rodzaju:
Rodz 6,1-2
Synowie Boga, widząc, że córki człowiecze są piękne, brali je sobie za żony, wszystkie, jakie im się tylko podobały.
Bogowie większości politeistycznych religii miewali stosunki z ziemiankami i ziemianami. Ludzie wyobrażali sobie bóstwa na swoje podobieństwo, a człowiek przecież nie żyje samotnie i nie jest zbyt cnotliwy. Parafrazując słowa Biblii: na obraz i podobieństwo swoje stworzyli ludzie Boga. Bóg ze Starego Testamentu jest bardziej podobny do mściwego, złośliwego, okrutnego i niesprawiedliwego tyrana, niż istoty będącej ponad ludzkie przywary (Rodz 11,05-08; Liczb 11,18-33; Sędziów 11,30-35).
Wśród bogów jak i wśród ludzi byli ważniejsi i mniej ważni. W Biblii możemy spotkać i Synów Bożych i aniołów i Elohim, czyli samych Bogów. Kiedy mówimy o religiach politeistycznych zbyt często zapominamy, że jest w nich bóg główny i bogowie mniej ważni, o mniejszej mocy. Religie monoteistyczne różnią się od politeistycznych w zasadzie tym, że mówi się w nich o jednym Bogu, a reszty świty - ilość i charakter zależny od religii - nie nazywa się bogami, chociaż świta takowa jest. Proszę zapytać chrześcijan do kogo się modlą i do kogo modlą się najczęściej? W Polsce prawdopodobnie do Matki Boskiej. Nie jest istotne, że nie nazywa się kogoś Bogiem Jakimś Tam, ważne jak się go traktuje. Religie chrześcijańskie, a zwłaszcza katolicyzm, w żadnym razie nie są religiami monoteistycznymi.
Wróćmy do Starego Testamentu:
Księga Rodzaju:
28,20 Po czym złożył taki ślub: Jeżeli Pan Bóg będzie ze mną, strzegąc mnie w drodze, w którą wyruszyłem, jeżeli da mi chleb do jedzenia i ubranie do okrycia się
28,21 i jeżeli wrócę szczęśliwie do domu ojca mojego, Pan będzie moim Bogiem.
O kim mowa? O Jakubie. Konstrukcja jest taka: "jeżeli... - w domyśle to - Pan (Jahwe) będzie moim Bogiem". Cóż to może znaczyć? Może znaczyć na przykład to, że obok Pana (Jahwe) byli inni bogowie, i gdyby się okazało, że Pan (Jahwe) nie pomaga Jakubowi, Jakub służyłby innemu Bogu.
Laban do Jakuba:
31,29 Mógłbym teraz obejść się z wami surowo; ale Bóg ojca waszego tak mi powiedział ubiegłej nocy: Bacz, abyś w rozmowie z Jakubem niczego od niego nie żądał.
"Bóg ojca waszego" - czy trzeba określać JEDYNEGO Boga? Gdyby Laban i Jakub uważali, że jest jeden Bóg, nie określaliby go "Bóg ojca waszego" (naszego); wystarczyłoby słowo Bóg.
Jeśli ktoś uważa, że Laban nie był wyznawcą Jahwe - co jednak byłoby dziwne zważywszy, że był bratem matki Jakuba - i dlatego tak mówił, to mamy następny cytat.
Jakub:
31,42 Gdyby Bóg ojca mego, Bóg Abrahama - Ten, którego z bojaźnią czci Izaak, nie wspomagał mnie, to puściłbyś mnie teraz z niczym. Com wycierpiał i ilem się napracował rękami, Bóg widzi! On też zeszłej nocy zaświadczył.
"Bóg ojca mego" - jeszcze raz powtórzę: nie trzeba określać JEDYNEGO Boga. Skoro Jakub mówi "Bóg ojca mego", to znaczy ni mniej ni więcej jak tylko to, że w grę wchodzili i inni Bogowie.
Zgodzę się, że jest to teza dyskusyjna - można przecież powiedzieć, że Jakub miał na myśli fałszywych bożków - dlatego proszę zapoznać się z następnym fragmentem Biblii.
35,02 Rzekł więc Jakub do swych domowników i do wszystkich, którzy z nim byli: Usuńcie spośród was [wizerunki] obcych bogów, jakie macie; oczyśćcie się i zmieńcie szaty.
[...]
35,04 Oddali więc Jakubowi wszystkie [wizerunki] obcych bogów, jakie posiadali, oraz kolczyki, które nosili w uszach, i Jakub zakopał je pod terebintem w pobliżu Sychem.
Był więc Bóg, który się ukazał i byli obcy bogowie! Mało tego, oni - ci bogowie - byli pośród domowników i wszystkich, którzy byli z Jakubem! Coś mi się wydaje, że tacy mocno obcy, to ci bogowie nie byli, skoro Izraelici mieli ich posążki.
Czytając dalej Stary Testament natkniemy się na wiele fragmentów mówiących o tym, że Izraelici zdradzali Jahwe na rzecz innych bóstw, lecz zacytowany fragment jest wyjątkowy, gdyż niezwykle wyraźnie mówi nam o tym, że w czasie gdy Izraelici wierzyli w Jahwe, wierzyli równolegle w inne bóstwa, Jahwe był obok innych bóstw. Był z pewnością najważniejszy, ale trochę czasu musiało minąć zanim stał się jedyny.
Pięcioksiąg jaki znamy nie został od tak po prostu napisany jak "Pan Tadeusz", "Trylogia" albo "Krzyżacy"; Pięcioksiąg jaki znamy został zredagowany i to zredagowany pod określonym kątem, a za podstawę nie miał jednego źródła. Parafrazując znane przysłowie: autorzy Biblii z niejednego pieca chleb jedli. Tworzenie się religii Izraelitów odbywało się poprzez adaptację różnych wierzeń, a co za tym idzie różnych tekstów, co potwierdzają historycy i archeolodzy. Redaktorzy Biblii mieli dość czasu, by stare - często obce - teksty i przekazy ustne nagiąć do swojej monoteistycznej wiary, która wyewoluowała z wierzeń politeistycznych. Myślę, że gdy nadszedł czas spisania dziejów, religia Izraelitów była już monoteistyczna, lecz teksty i ustne przekazy, z których korzystano, zawierały jeszcze ślady ich wierzeń wcześniejszych.
W taką właśnie pułapkę wpadł pan Kaliszer i jemu podobni.
Ludzie wierzący ze zrozumiałych względów obruszą się na słowo "pułapka"; trzeba jednak mieć świadomość, że chociaż Biblię można czytać pod różnym kątem i z różnym nastawieniem - dotyczy to zarówno ateistów jak i wyznawców biblijnego Boga - to jedne rzeczy są bardziej prawdopodobne, a inne mniej; jedne mają podstawy w badaniach historycznych i archeologicznych, a inne są tylko próbą wyłuskania z wieloznacznych tekstów tego, co się z góry założyło - istnienia trójosobowego Boga.
(A tak sobie myślę na marginesie, że Bóg - gdyby istniał - nie chowałby się za tekstem, który idealnie nadaje się do dyskusji typu "co autor miał na myśli".)
Wracając do pana Kaliszera:
[...]
Na razie ustaliliśmy, że po pierwsze: słowo "jeden" (echad) jest używane do oznaczania pewnej całości składającej się z grupy elementów; po drugie zaś: że Bóg mówi tutaj do pewnej grupy, osób, które są Mu równe, które są stwórcami, ale nie zostały stworzone.
Zgadzam się z panem Kaliszerem; zgadzam się tak bardzo, że nawet powtórzę: słowo "jeden" jest używane do oznaczenia pewnej całości, a Bóg mówi do pewnej grupy osób, które są stwórcami, ale nie zostały stworzone. Z tym, że z tego drugiego faktu może wynikać i to, że Bogów było wielu, o czym pisałem powyżej, a o pierwszym można powiedzieć, że i załoga statku kosmicznego jest jednością, i Bogowie greckiego Olimpu są jednością, a i członkowie partii politycznej w pewnym sensie też. Dlaczegóż więc Bogów pierwszych Izraelitów nie traktować jako jedności? Pewnie, że można.
Tyle na temat formy "My". Teraz razem z panem Kaliszerem zajmiemy się Duchem Bożym.
Zastanowimy się teraz, kto jest ukazywany jako równy Bogu w Pierwszej Księdze Mojżeszowej i w całym Pięcioksięgu.
1 Mojż 1,2
"A Duch Boży unosił się nad powierzchnią wód".
[...]
Według Iz 63,10 Duch Boży jest osobą - Ducha Bożego można zasmucić. Choć więc Duch Boży nie posiada ciała w powszechnym rozumieniu tego słowa, to nie jest On tylko jakąś siłą, która porusza koronami drzew. Duch Boży - Duch Święty - jest osobą. Jest równy Bogu i istniał przed stworzeniem.
W dalszej części swojego tekstu pan Kaliszer cytuje kilka razy Stary Testament aby uwiarygodnić swoje przekonanie, że Duch Święty jest jedną z trzech osób Boga biblijnego.
Jednak jak zwykle jest jeszcze inna możliwość: Duch Boży może być metaforyczną personifkacją obecności Bożej. Z łatwością mogę przyjąć tezę, że zwrot "Duch Boży" jest używany w Biblii w tym sensie w jakim często mówimy do kogoś: "będę z tobą myślami" i "będę z tobą duchem". O ile jednak człowiek będąc z drugim człowiekiem jedynie myślami nie może na niego działać, o tyle Bóg, który jest wszechmogący, może. Bóg, jako wszechmogący, nie musi być osobiście, aby działać. Zwolennicy koncepcji Trójcy Świętej usiłują wyśmiać Ducha Bożego traktowanego jako Moc Bożą poprzez dosłowne zastąpienie słowa "Duch" słowem "Moc". Wynikające z tego zbitki słów "duch ducha" itp. być może kogoś śmieszą i być może do kogoś przemawiają, lecz tak naprawdę są jedynie prymitywnym spłyceniem koncepcji Ducha jako nieosobowej obecności Boga, o czym piszę w swoim artykule "Śledztwo" na stronie www.republika.pl/pytodp/.
Pan Kaliszer:
2 Mojż 33,20
"Nie możesz oglądać oblicza Mojego, gdyż nie może Mnie człowiek oglądać i pozostać przy życiu".
W Bogu widzimy byt, którego nie można zobaczyć twarzą w twarz i po tym doświadczeniu żyć dalej. Gdybym Go zobaczył, natychmiast bym umarł.
[...]
2 Mojż 33,11
"I rozmawiał PAN z Mojżeszem twarzą w twarz, tak jak człowiek rozmawia ze swoim przyjacielem, po czym wracał Mojżesz do obozu..."
Można tu zadać pytanie: Czyżby Mojżesz miał u Boga szczególne względy? A może w Biblii jest błąd?
[...]
Z rozdziału tego wynika więc jasno, że w słowie "Bóg" muszą się mieścić przynajmniej dwie osoby, dwa byty: jedna taka, którą można zobaczyć, i druga taka, którą zobaczywszy od razu się umiera.
Można, oczywiście, przyjąć założenie, że Biblia jest słowem Bożym i jako taka nie może zawierać błędów. Można jednak przyjąć założenie, że Biblia jest książką pisaną przez ludzi - ludzi! nie jednego człowieka! - przez szereg lat i pojawienie się błędów logicznych jest nieuniknione.
Rozpatrzmy na przykład historię walki Jakuba z Bogiem. W celu lepszego zrozumienia dwa fragmenty Starego testamentu.
Fragment pierwszy:
17,01 A gdy Abram miał dziewięćdziesiąt dziewięć lat, ukazał mu się Pan i rzekł do niego: Jam jest Bóg Wszechmogący.
Fragment drugi:
32,25 Gdy zaś wrócił i został sam jeden, ktoś zmagał się z nim aż do wschodu jutrzenki,
32,26 a widząc, że nie może go pokonać, dotknął jego stawu biodrowego i wywichnął Jakubowi ten staw podczas zmagania się z nim.
32,27 A wreszcie rzekł: Puść mnie, bo już wschodzi zorza! Jakub odpowiedział: Nie puszczę cię, dopóki mi nie pobłogosławisz!
32,28 Wtedy [tamten] go zapytał: Jakie masz imię? On zaś rzekł: Jakub.
32,29 Powiedział: Odtąd nie będziesz się zwał Jakub, lecz Izrael, bo walczyłeś z Bogiem i z ludźmi, i zwyciężyłeś.
Z jakim Bogiem zwyciężył Jakub? Jaki Bóg nie mógł go pokonać? Jeśli nie Jahwe Wszechmogący, to kto? Inny Bóg? Anioł - w dodatku anioł Ezawa! - jak chcą tego rabini? Odpowiedzią niech będzie następny fragment Starego testamentu:
32,30 Potem Jakub rzekł: Powiedz mi, proszę, jakie jest Twe imię? Ale on odpowiedział: Czemu pytasz mnie o imię? - i pobłogosławił go na owym miejscu. 32,31 Jakub dał temu miejscu nazwę Penuel, mówiąc: Mimo że widziałem Boga twarzą w twarz, jednak ocaliłem me życie.
Biblia jest zbyt obszerną książką, by przytoczyć wszystkie fragmenty przeczące sobie albo będące nielogicznymi z ludzkiego punktu widzenia. Oczywiście teolodzy chrześcijańscy i rabini prawie zawsze potrafią jakoś z tego wybrnąć, lecz gdyby ich wywody rzeczywiście miały oparcie w logice i były niepodważalne, nie kłóciliby się z nimi ateiści i nie kłóciliby się oni sami między sobą. Kiedy książka ma wielu autorów i wiele inspiracji - a jedno i drugie dotyczy Biblii - zaś jej najważniejszym przesłaniem nie jest wcale logika zdarzeń, lecz umacnianie wiary w Boga, wówczas dzieją się takie historie, że ktoś widzi w jednym Bogu trzy osoby, a ktoś efekt ludzkich błędów.
Pan Kaliszer:
Iz 48,12-16
"Słuchaj Mnie, Jakubie, i ty, Izraelu, którego powołałem! Ja to jestem, Ja pierwszy i Ja ostatni".
Kto mówi te słowa: Izajasz czy Bóg? Nie jest to pytanie retoryczne! Następny werset głosi: "Przecież to Moja ręka założyła ziemię i Moja prawica rozpostarła niebiosa". Dzieła tego mógł dokonać tylko Bóg. Bóg zatem jest mówcą w tym fragmencie.
[...]
Iz 48,16
"Zbliżcie się do Mnie i słuchajcie tego! Od samego początku nie mówiłem w skrytości, odkąd się to dzieje, Ja tam jestem! A teraz Wszechmogący, Mój Pan, posłał Mnie i Jego Duch".
Skoro Bóg to trzy osoby, a wymieniono tutaj "Pana" i "Ducha", to został jeszcze - zgodnie z wiarą chrześcijan - Jezus. O ile mi wiadomo, Jezus przyszedł na świat o wiele później i zapowiedział, że przyjdzie po raz drugi w przyszłości (inna sprawa, że nie przyszedł). Co z tego wynika? Ano to, że wcześniej być go nie mogło. Jak więc wytłumaczyć słowa Izajasza?
Najpierw zwrot "zbliżcie się do mnie". Czyich słów słuchają ludzie? Słów Boga wypowiadanych przez Izajasza. Więc wokół kogo zgromadzili się owi ludzie? Wokół Izajasza. Czyli do kogo mają się zbliżyć? Do Izajasza! Słuchają słów Boga, lecz zgromadzili się wokół Izajasza i do niego mają się zbliżyć. Jeśli bowiem ktoś wyobraża sobie proroka siedzącego samotnie w jakimś pokoju i piszącego proroctwa, to się myli. Izraelscy prorocy do ludzi przemawiali! Tak, jak to robił Jezus, który nie zostawił po sobie ani jednego napisanego zdania; wszystkie słowa Jezusa znamy z pism, które zostały napisane później przez innych ludzi! A skoro słowa "zbliżcie się do mnie" mówi Izajasz, to i następne też mówi on: "A teraz Wszechmogący, Mój Pan, posłał mnie i Jego Duch". Proroctwa bowiem mają to do siebie, że są mieszaniną słów od człowieka i słów, które prorokujący uważa za słowa od Boga. Nie zawsze jest to łatwe do uchwycenia, nie zawsze jest to wyraźne. Trzeba pamiętać, że prorokujący w chwili prorokowania byli w specyficznym stanie emocjonalnym. Trzeba też pamiętać, że chociaż to są słowa Boga - w rozumieniu wiernych - to wypowiada je człowiek.
Na koniec tej części polemiki z panem Kaliszerem, mały test.
Iz. 01,04
Biada ci, narodzie grzeszny, ludu obciążony nieprawością, plemię zbójeckie, dzieci wyrodne! Opuścili Pana, wzgardzili Świętym Izraela, odwrócili się wstecz.
Słowa te mówi poprzez Izajasza Pan Bóg. Teraz proszę sobie wyobrazić jakiegoś prezydenta przemawiającego na jakimś wiecu. Prezydent jest wzburzony i krzyczy: Zawiodło się na was państwo i zawiódł się na was prezydent!
Pan Kaliszer zapewne zadałby wam pytanie: z ilu osób składa się prezydent skoro mówi o sobie "prezydent"? Nie chcę wmawiać panu Kaliszerowi słów, których nie napisał, chcę tylko uwypuklić problem i pokazać jak on wygląda. Otóż nie ma innego sposobu udowodnienia jakiejś spornej tezy przez teologa, jak uczepienie się nie do końca jasnych słów Biblii i ich tendencyjne interpretowanie.
Jak dotąd, spotkaliśmy trzy osoby mieszczące się w słowie "Bóg". Jedna to Duch Boży. Druga - to osoba, którą zobaczywszy natychmiast umrę, toteż nie jestem w stanie powiedzieć, że kiedykolwiek ją widziałem. I wreszcie osoba, którą mogę widzieć twarzą w twarz i rozmawiać z nią jak z przyjacielem.
W tym miejscu jestem zmuszony przerwać panu Kaliszerowi, ponieważ ja trzech osób nie spotkałem. Spotkałem osobę Boga, który bywa z ludźmi duchem - w potocznej mowie zwrot być z kimś myślami - oraz znalazłem w Biblii wiele fragmentów wskazujących na pierwotny politeizm Izraelitów i wynikające stąd zamieszanie wokół formy "My". Zaś to, co pan Kaliszer bierze za dowód istnienia trzeciej osoby, czyli mówienie w Biblii o Bogu, którego można zobaczyć, i takiego, którego nie można zobaczyć, da się wytłumaczyć także tym, że Biblia powstała z połączenia różnych tekstów przez różnych ludzi i dlatego sporo w niej, ogólnie mówiąc, nieporozumień.
Spróbujmy połączyć osoby w Bogu. Nie mogę ujrzeć Ducha - mogę jednak ujrzeć Jego działanie. Duch Boży mieszka we mnie i widzę Jego dzieło, nie zobaczę jednak Jego osoby. Nie mogę zobaczyć także osoby, której ujrzenie oznaczałoby dla mnie śmierć, nie mogę zatem jej opisać. Zajmijmy się więc tą osobą Boga, którą można zobaczyć; przypatrzmy się, jak objawia się ludziom.
Ks. Rodz. 17,1
"...ukazał się PAN Abramowi i rzekł do niego: Jam jest El-Szaddai, trwaj w społeczności ze Mną i bądź doskonały".
Kto zatem objawił się Abrahamowi? Bóg.[...] On mu się ukazał - tak jest dosłownie napisane. Abraham zobaczył Boga, który grzecznie mu się przedstawił: "Jestem El-Szaddai..."
Pomińmy kwestię najważniejszą, czyli to, że musimy wierzyć w Boga, by traktować słowa Biblii jako prawdę pozbawioną błędów logicznych, i zajmijmy się dwoma słowami: "ukazać" i "zobaczyć". Otóż fakt, że ktoś się komuś ukazał, nie musi oznaczać, że się go widziało. Jak wiemy, Bóg ukazywał się na przykład pod postacią słupa ognia i chmury, co jednoznacznie wyklucza, że się go widziało. Czy zawsze trzeba mówić pod jaką akurat postacią się ukazał i przemówił Bóg? A może nawet nie przemówił dosłownie? Nie rezygnowałbym tak łatwo z tego, co potocznie nazywa się telepatią. Poza tym nawet jeśli Bóg ukazał się pod postacią ludzką, to właśnie ukazał się. Gdyby jedna z jego trzech osób była ludzką postacią, nie trzeba by używać zwrotu "ukazał się", można by napisać: zobaczył Abram Boga.
W dalszej części swego tekstu pan Kaliszer przytacza jeden dobry przykład, jak go określa, czyli ukazanie się Abrahamowi dwóch aniołów i Boga, wszyscy pod ludzkimi postaciami. Pominę fakt, że żydowscy rabini w tym samym tekście widzą trzech aniołów i Boga, i że takie myślenie nie jest bezpodstawne (jak zresztą każde, które ma znamiona prawdopodobności zdarzeń w micie), i od razu przejdę do wniosku pana Kaliszera:
Bóg ukazał się ludziom pod postacią człowieka. Czy to nam czegoś nie przypomina? Zamilczmy jednak o tym na razie. Bóg pod postacią ludzką objawiał się ludziom jako El-Szaddai.
Pan Kaliszer, jako chrześcijanin, nie chce Boga Izraelitów traktować tak samo jak całą resztę bożków najróżniejszych wierzeń, gdzie nagminnie dochodziło do ukazywania się pod jakąś postacią, nierzadko ludzką. Pan Kaliszer jak tylko czyta, że Bóg ukazał się pod postacią ludzką, natychmiast widzi Jezusa. Upór z jakim to robi jest oczywisty: chce wykazać, że Bóg zawsze był w trzech osobach. Moim zdaniem jest jednak i taka możliwość, że El-Szaddai było imieniem innego Boga niż Jahwe.
Przypatrzmy się takiemu oto fragmentowi Biblii:
Ks. Pwt. Prawa
32,06 Więc tak odpłacać chcesz Eloah, ludu głupi, niemądry? Czy nie On twym ojcem, twym stwórcą? Wszak On cię uczynił, umocnił.
[...]
32,09 bo Jego lud jest własnością Jahwe, dziedzictwem Jego wydzielonym jest Jakub.
W Biblii Tysiąclecia zarówno Eloah jak i Jahwe zostały zastąpione słowem "Pan". Przypatrzmy się zdaniu: "...bo Jego (Pana) lud jest własnością Pana..." - czy ma to jakiś sens?
A teraz: "...bo Jego (Eloah) lud jest własnością Jahwe..." - prawda, że trzyma się to kupy? Może Eloah oddał Izraelitów pod władanie Jahwe? Nie wykluczałbym takiej interpretacji.
W dalszej części swojego tekstu pan Kaliszer wyjaśnia dlaczego tak uparcie, jak sam mówi, posługuje się imieniem El-Szaddai.
Co nazwa ta oznacza po hebrajsku? "Pan moich sutków"! Sam mam czworo dzieci i doskonale nazwę tę rozumiem. Dlaczego? Bo widziałem, jak przez początkowy okres swego życia moje dzieci żyły tylko dzięki mleku z piersi mojej żony.
[...]
Co oznacza więc imię El-Szaddai? "Jestem Tym, który daje ci wszystko. Poza Mną nie potrzebujesz nikogo. Podtrzymuję w tobie życie od chwili, gdy otwierasz swe oczy, do chwili, gdy zamykasz je na zawsze". Tłumaczenie tego imienia jako "Wszechmocny", "Wszechwystarczający" itd. jest więc już komentarzem, a nie dosłownym przekładem. Imię "El-Szaddai" oznacza bowiem naprawdę: "Bóg jest wszystkim, czego mi potrzeba".
Po co to całe zamieszanie z sutkami? Aby przejść do Bóg jest wszystkim, czego mi potrzeba. A to po co? Po to, aby wykazać, że inne imiona jakimi ludzie obdarzali Boga zawierają się w tym jednym. To z kolei pozwoli panu Kaliszerowi zidentyfikować El-Szaddai jako Syna Bożego, znanego z Nowego Testamentu jako Jezusa. Mnie osobiście najbardziej w tym wywodzie podoba się to, że tak duże znaczenie mają tutaj sutki.
Po drodze jest oczywiście dużo cytatów z Biblii i odpowiednich wniosków, lecz wszystko to bardziej przypomina ewolucje na trapezie niż rzetelny dowód. Kto chce, może to sobie sam przeczytać na stronie http://www.pik-net.pl/tymoteusz/. Istotą wywodu pana Kaliszera jest myśl, że o Jezusie mówi nie tylko Nowy Testament, ale także Stary.
Coś mi się wydaje jednak, że pan Kaliszer wpadł we własne sidła. Prześledźmy tok rozumowania pana Kaliszera.
Osoba Boga, którą nazywa się w Starym Testamencie El-Szaddai jest według Kaliszera inną osobą niż osoba Boga nazywana pozostałymi imionami, i jest to ta sama osoba, którą w Nowym Testamencie nazywa się Jezusem. Ponieważ z El-Szaddai ludzie spotykali się dość często zanim urodził się Jezus, można z tego wnioskować, że El-Szaddai i Jezus to wprawdzie ta sama osoba - jak chce pan Kaliszer - ale jednocześnie dwie osoby - wszak jedna zjawiła się wcześniej, a druga urodziła się później (nie jest to gorsza zasada dzielenia osoby na dwie, niż zasady jakimi posługuje się pan Kaliszer dzieląc osobę jednego Boga na trzy osoby) - a skoro tak, to Bóg wprawdzie jest w trzech osobach, ale jedna z nich znowu dzieli się na dwie.
I tym optymistycznym akcentem pozwolę sobie zakończyć drugą część mojej polemiki z panem Kaliszerem, która wprawdzie tematu nie wyczerpuje, ale jest przykładem tego, jak pośród pradawnych mitów, skleconych z mitów jeszcze dawniejszych, szuka się stosunkowo nowych idei, a także pokazuje dlaczego jest to zajęcie zupełnie pozbawione sensu.
AnBo
artykuł ze strony: www.pytodp.republika.pl
Jako Polak mieszkający w Australii, tudzież absolwent Wydziału Nauk Politycznych Monash University uważam za swój obowiązek zabrać głos w chwili reelekcji pana Kwasniewskiego na najwyższe stanowisko w mojej `starej ojczyźnie'. Myślę, że po zdecydowanym zwycięstwie wyborczym prezydenta Kwaśniewskiego nadeszła pora, aby Tygodnik Polski (wychodzący w melbourne w Australii) zaprzestał zamieszczać napastliwe i oszczercze ataki przeciwko osobie, której należy się głęboki szacunek, choćby z racji sprawowania najwyższego urzędu w Rzeczypospolitej Polskiej. Co więcej, reelekcja prezydenta Kwaśniewskiego dowiodła, że jest on niekwestionowanym przywódcą Polski i znakomitej większości Polaków. Fakty mówią same za siebie. Według Gazety Wyborczej z 10 października b.r. "W dzień po zwycięstwie Kwaśniewskiego SLD przeszedł do ataku: żąda dymisji rządu Jerzego Buzka. W AWS odezwali się krytycy Krzaklewskiego - kwestionując jego przywództwo. Unia Wolności i Olechowski myślą, co dalej. Oficjalne wyniki nie przyniosły niespodzianek - okazało się, że Pracownia Badań Społecznych w swych póznowieczornych niedzielnych prognozach przewidziała je trafnie. Aleksander Kwasniewski dostal ostatecznie 53,90 proc. glosów, Andrzej Olechowski 17,30 proc., a Marian Krzaklewski 15,57 proc. głosów". Te niecałe 16% głosów na `pięknego Maryana' po kosztownej i agresywnej kampanii wyborczej (pełnej niewybrednych ataków na urzędującego prezydenta) to nie tylko osobista klęska Krzaklewskiego, ale też klęska całej `post-wałęesowskiej' Solidarności. Nie znaczy to bynajmniej, ze Solidarność osiągnęła by lepszy wynik z Wałęsą - jego niecałe 2% głosów również mówią same za siebie.
Ci, którzy na skutek swojej organicznej i (niestety) nieuleczalnej głupoty obrażali prezydenta Kwaśniewskiego w Polsce, będą musieli przemyśleć swoje zachowanie - po prostu zmusi ich do tego presja opinii publicznej, która masowo odrzuciła retorykę Solidarnościową (ponad 75% głosów oddanych na Kwaśniewskiego, Olechowskiego i Kalinowskiego w porównaniu do około 17% głosów oddanych na Krzaklewskiego i Wałęsę mówi samo za siebie). W tym miejscu chciałbym tylko zaapelować do tych przedstawicieli polonii australijskiej, którzy publicznie i niewybrednie atakowali prezydenta Kwaśniewskiego aby (oczywiście, jeśli maja przynajmniej resztki godności) złożyli jak najszybciej samokrytykę, przeprosili publicznie pana prezydenta Kwaśniweskiego i usunęli się z życia publicznego. Poglądy tych osób są bowiem tak diametralnie rożne od poglądów znakomitej większości Polaków, ze jest teraz oczywiste, że krytycy prezydenta Kwaśniewskiego reprezentują jedynie grupy ekstremistyczne, znajdujące na skrajnej prawicy.
Jeśli chodzi o prasę polonijna w Australii, a szczególnie Tygodnik, to myślę, że linia polityczna tej, jak dotychczas najpopularniejszej polonijnej gazety wychodzącej w Australii, też powinna się zmienić, aby lepiej odzwierciedlać poglądy już nie tylko Polaków zamieszkałych w Polsce, ale nawet tych licznych Australijczyków pochodzenia polskiego, którzy popierają linie polityczna demokratycznie wybranego, i to w pierwszej turze, prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej.
Lech Keller
Melbourne, 10 października 2000
Według reklamówki Życia (wydanie z dnia 11 października 2000, ale reklamówka wygląda na wcześniejszą) Pan eks-kandydat na prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej, doktor habilitowany wszechnauk komputerowych tudzież znany działacz związkowy, w skrócie piękny Maryjan vel. Maryan Krzaklewski: "bardzo docenia rolę Kościoła w życiu społecznym i jak podkreśla, wiara w Boga pomaga mu w podejmowaniu decyzji - tak dotyczących kraju jak i osobistego życia."
No cóż, pan doktor habilitowany wszechnauk technicznych, arcykatolicki przewodniczący resztek `Solidarności' najwyraźniej wierzył w niewłaściwego Boga, sądząc po fatalnym dla niego wyniku wyborów. Ciekawe, czy Pan Przewodniczący dr. hab. inż. wyciągnie z tych faktów jakieś wnioski? Osobiście, nie radziłbym mu pisać w tym celu kolejnego programu komputerowego, gdyż:
1. Poprzednie programy, służące między innymi do wyboru właściwych osób na stanowiska partyjno-rządowe okazale się fiaskiem (np. wybór prof. dr. hab. inż. Buzka na p.o. premiera).
2. Trzeba się zdecydować czy jest się racjonalistą, i w zawiązku z tym stosuje racjonalne kryteria, albo jest się irracjonalistą, i wierzy w rożne duchy (w tym Święte), Żydówkę Maryje Dziewice co będąc porzucona przez męża (ale przygarnięta przez porządnego cieślę imieniem Józef) urodziła w żłobku kolejnego syna, podobno niepokalanie poczętego, który okazał się później Bogiem, ale inni Żydzi Go jednak zabili, ale On się nie dał i zmartwychwstał (jak ostatnio pewien byk, tyle że byk dzięki 'genetical engineering', a syn Maryi Dziewicy nie wiadomo dokładnie jak) i inne cuda, np. uratowanie życia pewnemu starszemu panu z Wadowic, co to zgodnie z wolą głównego Boga (niedoszły zamachowiec zwie podobno tego Boga `Allachem') miał być zastrzelony w mieście Rzym (gdzie się udało mu, to jest Panu z Wadowic, dostać niezłą posadkę do końca życia) ale półbóg, półczłowiek płci żeńskiej (niejaka Maryja, ta od niepokalanego poczęcia młodszego syna) go jednak jakoś tam uratowała, za co w nagrodę dostała kule w swoja koronę, ale Allachowi to się chyba jednak niezbyt podobało, więc odebrał Panu z Wadowic nieco rozumu, przez co zaczął on (Pan z Wadowic) robić rożne głupie błędy jak wyświecanie kolaborantów nazistowskich na świętych, czy głosić swoja absolutną wyższość nad innymi kolegami po fachu itp. itd. Niemniej, obawiam się, że Przecudny Maryjan zwróci się jednak do swoich komputerów, bo one dadzą się tak zapropragomować, że będą mu zawsze mówiły, że jest najpiękniejszy i najmądrzejszy na całym świecie, a przynajmniej w Polsce
Lech Keller