"HORYZONT"

Magazyn racjonalistów, sceptyków i ateistów (Online)

Numer 8 (18), Rok 4 , Listopad 2000


Copyright Š 1997- 2000, "Horyzont"
Materiały z "Horyzontu" mogą być kopiowane i publikowane bez zezwolenia redakcji tylko w celach niekomercyjnych z podaniem nazwisk autorów i źródła (adresu strony). 

SPIS TREŚCI


OD REDAKCJI

ARTYKUŁY

AMBONA


WIADOMOŚCI Z MAGLA



Od Redakcji
Powrót do spisu treści strony

Witamy serdecznie naszych czytelników!

Dokonaliśmy małych zmian graficznych na pierwszej stronie "Horyzontu". Dzięki Kubie mamy też już swoje logo. Komentarze czytelników na temat zmian, zwłaszcza krytyczne, mile widziane.

Redakcja "Horyzontu"


A R T Y K U ŁY


DLACZEGO JESTEM PRZECIWKO RELIGII ?
Powrót do spisu treści strony

Wielokrotnie w listach do "Horyzontu czy też na grupie dyskusyjnej PL.SOC.RELIGIA przeróżne pobożne osoby zadawały mi pytanie dlaczego jestem zagorzalym przeciwnikiem religii. Zdarzali się też ateiści, którzy twierdzili, że niepotrzebnie tracę czas i zawracam sobie głowę zabobonami. Na pytania te zawsze starałem się odpowiedzieć w miarę dokładnie i zgodnie z moimi przekonaniami i sumieniem. Przeglądając te pytania i moje wypowiedzi doszedłem do wniosku, że na łamach "Horyzontu" powinienem je wszystkie zebrać i stworzyć z nich artykuł. Artykuł mający na celu danie wszystkim zainteresowanym usystematyzowanej i pełnej odpowiedzi dlaczego właściwie to robię.

Jako sceptyk, racjonalista i materialista jestem przeciwny wszystkim przejawom religii nie dlatego, że mam osobisty uraz do czyichś urojonych bóstw, ale dlatego, że uważam skutki religii, zwłaszcza zorganizowanych i monoteistycznych za społecznie szkodliwe. Religia jest jedną z odmian filozofii życia, ale filozofii, którą nazywam "filozofią zastępczą" lub "pozorną". Z socjologicznego punktu widzenia religie powstały jako element integrujący wczesne ludzkie społeczności oraz jako próba wyjaśnienia zjawisk wybiegających poza nader ograniczoną wówczas ludzką wiedzę. Niewątpliwie w społeczeństwach łowiecko-zbierackich i neolitycznych rolników tę właśnie rolę religie spełniały. Czasy się jednak przez ostatnie 8 tysięcy lat nieco zmieniły i religie stały się czymś innym.

We współczesnym kontekście religie są filozofiami zastępczymi z tego powodu, że nie wyjaśnianiają rzeczywistych materialnych i fizycznych przyczyn zjawisk. Religie nie opierają się na jedynej dostępnej nam metodzie analizy zjawisk, to znaczy obserwacji przewidywaniach powtarzalności się pewnych zjawisk jako weryfikacji naszych wniosków. Nie opierają się też one na metodologicznym, restrykcyjnym i statystycznie znaczącym, naukowym systemie testowania naszych hipotez. Po prostu wyjaśnienia i wytłumaczenia zjawisk przez religię są natury metafizycznej, zazwyczaj produktem urojeń, zwykłym oszustwem cwaniaków lub w najlepszym przypadku niedouczonym chciejstwem. Z realiami nie mają one nic wspólnego. Z reguły ich twórcy w swym sprycie obwarowywują swoje urojenia murem nie podważalnego dogmatu. Już samo to świadczy o ich słabości. Marne i podejrzane są filozofie, które swoje racje nie bronią argumentami, a zakazami ich podważania, obwarowywując się klątwami i płonącymi stosami.

Szkodliwość idei nie popartych faktami można zobrazować w następujący sposób. Gdy zepsują się nam hamulce w samochodzie nie należy zmienić żaróweczek świateł stopu i pojechać dalej w góry z błogim przeświadczeniem kretyna, że problem został rozwiązany. Efekt takiego działania jest łatwy do przewidzenia. Takie właśnie rozwiązania proponują nam religię. Gorzej, swe zazwyczaj starożytne "mądrości", próbują przykładać do jakże odmiennego świata współczesnego. W świecie ludzi dorosłych aby rozwiązać jakiś problem najpierw należy poznać jego rzeczywiste a nie urojone lub chciane przyczyny. Dopiero znając je można podjąć próbę rozwiązania problemu lub zaradzić złu. Zamiast tańczyć "taniec deszczu" prosząc bożka o opady, na pewno jest lepiej wcześniej zbudować tamę lub kanał irygacyjny. Zamiast odprawiać egzorcyzmy (jak robi to sam papież Polak), lub palić "diabelskie sługi", jak to jeszcze w początkach XIX wieku robiono, należy chorych psychicznie leczyć. Zamiast prześladować "grzeszną" pannę z dzieckiem, należy kobiecie w trudnej sytuacji życiowej i małemu dziecku zrekompensować utrudniony start w życiu itd., itp., Podobne przykłady ze wszystkich dziedzin życia i historii można by mnożyć w nieskończoność.

Religie świata nie mają żadnych rzeczywistych osiągnięć, którymi mogą się poszczycić. Na przestrzeni historii poniosły one sromotną klęskę, próbując naprawić świat i ludzi. Poniosły fiasko właśnie dlatego, że urojone oparte na klechdach doktryny i dogmaty, nie dopuszczające krytyki czy innego zdania, oferowały rozwiązania bez zrozumienia przyczyn problemów opierając się pozornych ich wytłumaczeniach. Choć na pewno istnieli nieliczni ludzie kościoła, którym przyświecała idea robienia dobra, a nie monstrualna chciwość, rządza władzy czy choroba psychiczna. Mówiąc krótko religie poniosły klęskę, bo próbowano zmieniać żarówkę zamiast zreperować hamulce. Racjonalne, sceptyczne i naukowe podejście do problemów ludzkości i świata, nie jest automatyczną receptą na naprawę świata, człowieka, czy ogólną szczęśliwość. Zapewne nauka i racjonalizm nie są w stanie rozwiązać wielu problemów, czasem stwarzając nowe, niekiedy gorsze. Jednak naukowe, empiryczne podejście do spraw jest niestety, ze wszystkimi swymi, niedociągnięciami i błędami jedyną metodą a to dlatego, że szuka ona rzeczywistych przyczyn zjawisk. Metodą, która na podstawie realiów a nie urojeń próbuje znaleźć rozwiązanie na postawione sobie pytanie. Warto pamiętać, że w pobożnym średniowieczu "wymodlono" średnią wieku życia wynoszącą poniżej 40 lat. W oparciu o osiągnięcia współczesnej nauki czytający ten tekst mają przed sobą średnio 80 lat życia.

Czasem pytano mnie dlaczego ludzie nie mogą sobie żyć w świecie swoich urojeń jeśli tego chcą. Ależ mogą sobie żyć w świecie urojeń bo jest to osobista sprawa każdego człowieka. Niezależnie co sobie o takim światopoglądzie myślę nic mi do tego. Problem polega na tym, że jak pokazuje historia właśnie religianci zawsze i wszędzie próbowali narzucić swój światopogląd siłą, prześladując a często i mordując (np. Inkwizycja, Wyprawy Krzyżowe) osoby myślące odmiennie. Głośne zaprzeczanie temu, z czym wielokrotnie się spotkałem, jest śmieszne z tej prostej przyczyny, że jako zawodowego historyka nie mogą mnie raczej uczyć historii ministranci, rydzykowcy i "oazowi intelektualiści". To że stosy dzisiaj nie płoną nie jest zasługą żadnego kościoła a efektem laicyzacji życia zapoczątkowanej w Oświeceniu. W epoce w której elity intelektualne świata odrzuciły światopogląd oparty na mitach i zabobonach a oparły go na naukowych racjonalnych przesłankach. Dzisiaj w świecie zachodnim religia jest zmarginalizowana praktycznie rzecz biorąc do folkloru i Św. Mikołaja z prezentami. Ale religie same nie uległy zreformowaniu i sadzę, że gdyby mogły wciąż rozniecały by stosy dla heretyków. Próby kleru i religiantów w polskim sejmie czy rządzie narzucenia wspólczesnemu państwu ustawodawstwa opierającego się na doktrynach chrześcijaństwa są tego właśnie przykładem. Na szczęście Goryszewscy, Niesiołowscy i Rydzyki tego świata nie mogą "rozwinąć skrzydeł" we współczesnej Europie. Gdyby mogli nie mam wątpliwości, że byli by gorliwymi inkwizytorami.

Religianci zarzucając mi też czasem nietolerancję co jest wierutną bzdurą wynikającą chyba z niezrozumienia tego terminu. Dlatego tym osobom należy się wyjaśnienie co to jest tolerancja. Tolerancją jest nie tylko akceptowaniem, że ktoś ma inne poglądy, zwyczaje etc, czyli generalnie rzecz biorąc akceptowaniem czyjejś inności. Tolerancją jest przede wszystkim nie dyskryminowanie, nie prześladowanie i nie zmuszaniem innych do tego żeby myśleli, żyli i robili wszystko tak jak my. Ja akceptuje czyjąś inność i nikogo ani nie dyskryminuję, prześladuję czy zmuszam. Inna sprawa, że jeśli mam inną opinię na jakiś temat to głoszę to co myślę. Tolerancja nie polega na przyznawaniu komuś racji. Nic niestetety na to nie poradzę, że wiarę uważam za przejaw "intelektualnego zatwardzenia" na skutek prania mózgu w dzieciństwie. Nie ma to jednak wpływu na moją ocenę innych jako ludzi czy mój stosunek do nich. Do nie wielu moich oponentów dociera fakt, że ja na prawdę oddzielam czyjeś poglądy od osoby, od człowieka je głoszące. Mam serdecznych, wierzących przyjaciół, jednego nawet z samej Częstochowy a partnera brydżowego z .....samych WADOWIC (Słowo honoru, to nie żart).

Wracając do nietolerancji religiantów i religii, nietolerancja jest niejako wbudowana w religie monoteistyczne. Chodzi o to, że religie monoteistyczne z założenia przyjmują, że wszystkie inne są w błędzie, i że istnieje tylko ich bóstwo. Nieuchronnym następnym krokiem jest stworzenie "niepodważalnych" doktryn i świętych dogmatów. Kolejnym, okrzyczenie herezją każdego odstępstwa od doktryn i dogmatów uznawanych przez obecnych najwyższych kapłanów. Nawet jeśli twórcy takich religii, czy jej prorocy mieli szlachetną motywację zrobienia wszystkim "dobrze", prędzej czy później znajdzie się psychopata, zbrodniarz lub rządna władzy czy przywilejów jednostka, która zacznie czynić innym "dobrze" na siłę przy pomocy miecza, stosu czy choćby prześladowań. Jednocześnie rzesze wiernych wychowane w "jedynej słusznej religii" stają się łatwo nietolerancyjne, fanatyczne i łatwe do manipulowania (warto tu zwrócić uwagę jak bardzo przez swe oparte na urojonych założenia, doktryny i dogmaty przypominają nam, na szczęście upadłą już komunę). Tak właśnie potoczyła się historia Chrześcijaństwa i Islamu. Podobnie klątwa i ukamienowaniem reagował Judaizm kiedy polityczna sytuacja umożliwiała mu pokazanie prawdziwego oblicza monoteizmu. Dlatego też, choć uważam wszystkie religie za społecznie szkodliwe za najbardziej szkodliwe uważam religie monoteistyczne. Z tego też powodu nie zwalczam na łamach "Horyzontu" takiego na przykład buddyzmu czy hinduizmu, choć również uważam, że opierają się na bredniach i zabobonach.

Jednym z najbardziej fatalnych w skutkach nieszczęść jakie przydarzyło się Europie była jej chrystianizacja. Wbrew kościelnej propagandzie, kościół nigdy nie był ostoją i strażnikiem resztek cywilizacji śródziemnomorskiej choć wiele jej elementów wykorzystał na własne potrzeby. Nie widzę potrzeby sypania przykładami jak cywilizacja śródziemnomorska stoczyła się w ignorancję i barbarzyństwo. Zwróćmy natomiast uwagę na pewną fundamentalną sprawę. Antyczny świat greko-romański miał bez wątpienia wielkie osiągnięcia filozoficzne, techniczne i naukowe. Oczywiście starożytnym brakowało "bazy naukowej" i wiele ówczesnych wniosków było błędne. Jednakże świat greko-romański wytworzył pewną atmosferę intelektualną w której myśl ludzka nie była ograniczona religijnymi doktrynami i zakazami. Niezależne myślenie było nie tylko cnotą ale wartością samą w sobie. W efekcie choć nie wszyscy myśliciele owych czasów dochodzili do słusznych wniosków, do owych wniosków wolno im było dochodzić. Ten intelektualny klimat stwarzał warunki w których cywilizacja ludzka miała potencjalne możliwości szybkiego rozwoju nauki i myśli ludzkiej. Sytuacja diametralnie odmieniła się po chrystianizacji. Prześladowanie heretyków, palenie "pogańskich" i heretyckich ksiąg rozpoczęło się już w IV wieku. Chrześcijaństwo ze swym odrzucaniem spraw doczesnych i patentem na prawdę wytworzyło zupełnie inny intelektualny klimat, a raczej jego brak. Wzorem stał się psychopatyczny asceta, niepiśmienny prostaczek, tak zwany "człowiek boży", fanatyczny misjonarz pół-analfabeta i warchoł-krzyżowiec. Zamiast rozprawiać o naturze materii czy algebrze, scholastycy rozprawiali o naturze bożka i o tym ile diabłów zmieścić się może na czubku igły. Aż wstyd, że dzieła Arystotelesa i większości antycznych myślicieli odkryła ponownie średniowieczna Europa z arabskich tłumaczeń zrabowanych podczas wypraw krzyżowych. Dla zaakcentowania powyższego stwierdzenia wystarczy chyba tylko jeszcze przypomnieć, że w starożytnym cesarstwie rzymskim około połowy obywateli umiało pisać i czytać. Poziomu tego Europa nie osiągnęła do przełomu XX wieku a w średniowieczu rzadko który monarcha potrafił się podpisać.

Reasumując religijne doktryny oparte na przeróżnych prymitywnych, starożytnych klechdach są niewątpliwie wdzięcznym tematem dla historyka do badań nad społeczeństwami antycznymi. Natomiast jako zjawisko społeczne, zwłaszcza religie monoteistyczne, są wybitnie szkodliwe ze względu na swój dogmatyzm, doktryniarstwo, fanatyzm i nietolerancję. Religie oferują wiernym rozwiązania pozorne, przynoszące praktycznie rzecz biorąc jedynie szkody społeczne i jednostce. Zapaść cywilizacyjną jaki przeżyła Europa w średniowieczu jest bezpośrednim skutkiem rozprzestrzenienia się Chrześcijaństwa w Europie. Nie mam również wątpliwości, że zwłaszcza religie monoteistyczne są ze względu na ich charakter nie reformowalne a więc gotowe do nowych zbrodni gdyby nadarzyła się okazja. Wydaje mi się więc, że powyższe powody są wystarczające aby zwalczać tego "cywilizacyjnego raka" jakim jest religia.

Roman Zaroff
Brisbane, listopad 2000

Powrót do spisu treści strony

WIELCY MYŚLICIELE I TWÓRCY CYWILIZACJI 8 - ALBERT EINSTEIN
Powrót do spisu treści strony

Zdrowy roządek to zbiór uprzedzeń nabytych do osiemnastego roku życia.

Albert Einstein

Albert Einstein przyszedł na świat 14 marca 1879 roku o godzinie 11:30 w południowoniemieckim mieście Ulm jako syn Hermana i Pauliny z domu Koch. Ojciec Alberta był niezwykle łagodnym i miłym człowiekiem, ale całkowicie pozbawionym życiowej zaradności i umiejętności prowadzenia interesów, co dla przedsiębiorcy było katastrofalną wadą charakteru. Z kolei Paulina byłą twardą i realistycznie patrzącą na życie kobietą. To ona dominowała w domu i to ona wywarła olbrzymi wpływ na Alberta. Była bardzo dominująca i wymagająca. Nie pobłażała małemu Albertowi i nieustannie dążyła do wykształcenia w nim samodzielności i zaradności, której tak bardzo brakowała jego ojcu. W dziedzinie intelektu przejawiało się to bezpośredniością i niepohamowaną gotowością do kwestionowania tego, co wszyscy uważali za oczywiste. Skutki w sferze emocjonalnej były mniej pozytywne. Wykształciły w nim obsesyjne wręcz dążenie do zachowania maksimum wolności i niezależności połączone z silna potrzebą opiekuńczej i dominującej kobiety. Do końca życia też nie potrafił wyrażać swoich uczuć i zawsze pozostawał obojętny na życie emocjonalne innych ludzi. To właśnie ta emocjonalna mieszanka stała się przyczyną rozpadu jego pierwszego małżeństwa i licznych romansów w drugim. Jego rodzina była żydowska, ale nie przestrzegano w niej zbytnio zaleceń judaizmu i nigdy nie rozmawiano o religii.

Kiedy przyszedł na świat sądzono, że jest upośledzony. Potwierdzać się to zdawała trudność z jaką uczył się mówić. Tak naprawdę płynnie nauczył się ostatecznie mówić w wieku około 10 lat. Jego zewnętrzna apatia i samotnictwo było przyczyną niepokoju o jego rozwój umysłowy. Jednak wraz z czasem inteligencja Alberta stawała się coraz bardziej widoczna. Przez wiele lat jego młodości dało się w nim zauważyć pewną niezwykłą sprzeczność. Pomimo iż potrafił niewiarygodnie wręcz skrywać emocję, dostawał czasami ataków wściekłości (raz rzucił krzesłem w swoją nauczycielkę). Swego rodzaju wentylem bezpieczeństwa dla jego życia emocjonalnego stała się muzyka. Już dość wcześnie zaczął wykazywać uzdolnienia muzyczne i w wieku pięciu lat zaczął brać lekcje gry na skrzypcach. Od tej pory muzyka stała się jego ulubionym, obok żeglarstwa zajęciem. W muzyce mógł całkowicie uzewnętrznić swoje uczucia. Jego dewiza odnośnie muzyki głosiła; "Muzykę należy słuchać, grać ją, uwielbiać, poważać – i jak najmniej o niej mówić".

Kiedy miał siedem lat poszedł do katolickiej szkoły. Jako jedyny Żyd w klasie był narażony na antysemickie ekscesy swoich kolegów. Jednak ze strony nauczycieli nigdy z tego powodu nie spotkała go przykrość. Lekcji judaizmu udzielał mu jeden z jego krewnych. Lekcje te wyzwoliły w nim niesłychana religijna gorliwość. Boga pojmował jako tożsamego z przyrodą. Jednak później Einstein stał się ateistą. Jego liczne odwołania do Boga i religijnego charakteru przeżyć jakich doznawał studiując naturę świata miały charakter typowej afektacji i pozwalały mu się wznieść ponad szarą rzeczywistość. To właśnie ten mistyczny stosunek do nauki, chęć wypowiadania się na wszelkie tematy i niezwykła wprost obojętność na innych dały mu reputacje "świętego". Gdy miał dziewięć lat zaczął uczęszczać do gimnazjum Luitpold. Ze wszystkich przedmiotów, oprócz wychowania fizycznego wypadał bardzo dobrze lub celująco, zwłaszcza z matematyki. W okresie tym przeczytał także bardzo wiele popularnonaukowych książek, szczególnie z serii Aarona Bernsteina. Jego książki pozwoliły Albertowi zapoznać się z zasadniczymi kwestiami ówczesnej nauki bez gubienia się w drobiazgach. Całościowe patrzenie na sprawy naukowe pozostało do końca cechą prac naukowych Einsteina.

W wieku lat szesnastu pomimo nieukończenia szkoły średniej i braku matury postanowił za namowa rodziców rozpocząć studia na Politechnice Związkowej w Zurychu, jednej z najlepszych uczelni technicznych w Europie, na wydziale elektrotechnicznym. Dzięki wpływom przyjaciela rodziny Gustawa Maiera został dopuszczony do egzaminów, ale niestety oblał test z wiedzy ogólnej. Jednak jego wyniki z fizyki zrobiły tak wielkie wrażenie na Heinrichu Weberze, profesorze fizyki, że ten zaproponował mu chodzenie na jego wykłady jako wolny słuchacz. W 1895 w celu dokończenia edukacji na poziomie szkoły średniej i zdobycia matury zapisał się do trzeciej klasy wydziału technicznego szkoły kantonalnej w Aarau, miasteczku położonym niedaleko Zurychu. Zamieszkał u profesora Jost Wintlera i tam przeżył swoja pierwszą miłość. Zakochał się w córce gospodarza Marie. Obie rodziny wiązały z tym związkiem plany na przyszłość. Wszystko wskazywał na to, że Albert i Marie wezmą ze sobą ślub. Ale te plany pokrzyżowała inna kobieta. Kiedy Albert wstąpił ostatecznie na Politechnikę Związkową w Zurychu na Wydział VI A poznał tam młodą i niezwykle inteligentną, choć niezbyt urodziwą (delikatnie to ujmując) studentkę. Mileva Marić była Serbką i pochodziła z Wojwodiny. W tym okresie Einstein był bardzo przystojnym i niezwykle czarującym mężczyzną, a skłonność do flirtu i jego umiejętne prowadzenie towarzyszyły mu do końca życia. Mileva i Albert bardzo przypadli sobie do gustu. Mileva podzielała zainteresowania Alberta i jako jedyna znana mu kobieta była wstanie dotrzymać mu kroku w jego intelektualnej pogoni. Tak było przynajmniej na początku, bo już pod koniec studiów, gdy przyszedł czas na egzaminy końcowe Mileva nie otrzymała dyplomu, z powodu uzyskania zbyt niskich wyników z egzaminów. Ich romans, pomimo sprzeciwu matki Alberta nabierał rozpędu i w 1902 roku Mileva urodziła ich córkę. Co się z nią stało nie wiadomo, gdyż przez bardzo wiele lat spadkobiercy Einsteina skrzętnie skrywali fakt istnienia pierwszej i nieślubnej córki wielkiego fizyka. Najprawdopodobniej została oddana do adopcji. Przy odrobinie szczęścia być może jeszcze żyje pierwsze dziecko największego fizyka XX wieku i nie ma o tym żadnego pojęcia. W tym też roku otrzymał Albert pracę w Urzędzie Patentowym w Brnie. Ustabilizowanie sytuacji życiowej pozwoliło mu na ślub z Milevą 6 stycznia 1903 roku. Z tego małżeństwa miał dwóch oficjalnych synów. Hans Albert odziedziczył talenty po ojcu (był wybitnym, światowej sławy hydrotechnikiem), ale wszelkie jego osiągnięcia przyćmiewał blask sławy ojca. Drugi syn Einsteina Eduard otrzymał w genetycznym spadku szaleństwo będące domieszką każdego geniuszu i większą część życia spędził w zakładzie psychiatrycznym. Podczas trwania tego małżeństwa Albert z nikomu nieznanego rzeczoznawcy patentowego trzeciej klasy stał się najsłynniejszym i najbardziej poważanym naukowcem w całej historii. W roku 1905 opublikował swoje cztery najważniejsze prace. W czerwcu w "Annalen der Physik" opublikował artykuł, w którym wyjaśnił zjawisko fotoelektryczne zewnętrzne, polegające na wybijaniu elektronów z powierzchni niektórych metali przez światło, wykazując tym samym korpuskularną naturę światła. Wprowadził pojęcie kwantu światła, nazwanego później fotonem. Praca ta stała się jednym z koronnych dowodów na prawdziwość mechaniki kwantowej, do której Albert nie przekonał się do końca życia. Za tą właśnie pracę otrzymał w 1921 roku nagrodę Nobla. Bo chociaż samo pojęcia kwantu wprowadził do fizyki Planck, to dopiero Einstein wykazał jego dalekosiężne skutki, których sam zresztą nie był wstanie zaakceptować. Wyraża to jego najsłynniejsze powiedzenie, że "Pan Bóg nie gra w szachy". Drugi artykuł poświęcony był ruchom Browna. Przypadkowe ruchy drobin w wodzie zaobserwowane w 1827 przez szkockiego przyrodnika Roberta Browna pozwoliły Albertowi wykazać, że atomu i cząsteczki naprawdę istnieją (a w tym czasie nie wszyscy fizycy byli o tym przekonani) i nadać im fizyczny i matematyczny sens. Najsłynniejszy jego artykuł ukazał się w druku 26 września i zawierał opracowana przez niego szczególna teorię względności. Teoria ta jest do tego stopnia spopularyzowana, ze nie ma sensu jej tutaj opisywać. Najogólniej można powiedzieć, że polega ona na pogodzeniu mechaniki Newtona z teorią elektromagnetyzmu Maxwella. Aby jednak tego dokonać musiał Einstein odrzucić całkowicie uznane powszechnie pojęcia czasu, przestrzeni, prędkości, masy i długości i je zrelatywizować. W tej teorii poza prędkością światła nic nie jest absolutne. Nawet jednoczesność zdarzeń nie jest w gruncie rzeczy jednoczesnością. Zarówno bowiem czas jak też przestrzeń ulegają odkształceniu na skutek dużych prędkości. Osoby szczególnie zainteresowane odsyłam do licznych pozycji popularnonaukowych zajmujących się tą problematyką. W tym samym roku ukazał się jeszcze jeden króciutki artykuł o zależności między masą i energią, w którym wykazał, że wszelka energia ma masę. Dwa lata później ogłosił również, że wszelka masa ma energię i wprowadził swój słynny wzór E=mc2. Skutki tego odkrycia są znane chyba wszystkim ludziom. To właśnie odkrycie umożliwiło pracę nad reakcją łańcuchową rozszczepiania jąder atomów pierwiastków promieniotwórczy. Za swoje odkrycia został on uhonorowany w 1909 roku tytułem profesora uniwersytetu w Zurychu, w 1911 w Pradze a w 1913 został członkiem berlińskiej Akademii Pruskiej. W roku 1916 opublikował prace w której do szczególnej teorii względności włączył grawitację. Ogólna teoria względności stała się pierwszą i na dzień dzisiejszy jedyną, która zastąpiła mechanikę Newtona. W ten sposób newtonowski model mechaniki zaczął funkcjonować w charakterze przybliżenia teorii Einsteina dla "małych", tzn. nie przekraczających 100000 km/s prędkości. Wielkość tej teorii polega na jej prostocie. Oddziaływania grawitacyjne w tym modelu wynikają z faktu, że każda masa odkształca czasoprzestrzeń, tworząc w niej coś co można porównać do zagłębienia jaki powoduje metalowa kulka położona na cienkiej, rozciągniętej gumowej powierzchni. Występowanie takich zagłębień powoduje wzajemne spadanie ciał ku sobie co nazywamy właśnie grawitacją. I chociaż model ten jest bez porównania bardziej skomplikowany matematycznie niż model Newtona, to jego ogólna idea należy do najbardziej spopularyzowanych teorii fizycznych. Ogólna teoria względności została potwierdzona, gdy w 1919 roku podczas zaćmienia Słońca zaobserwowano zakrzywienie promieni świetlnych przez księżyc w takim właśnie zakresie jak przewidywała to teoria Einsteina. Po tym osiągnięciu Albert Einstein do końca życia pracował nad stworzeniem ogólnej teorii pola, poprzez połączenie oddziaływań grawitacyjnych z elektromagnetycznymi. Praca ta z powodu błędnych założeń, niedoskonałej wciąż wiedzy na temat innych oddziaływań (obecnie znanych jako oddziaływania jądrowe słabe i silne) skazana była na niepowodzenie.

Jednak życie Einsteina nie ograniczało się jedynie do spraw naukowych. Kiedy w 1914 roku wybuchła I wojna światowa prowadził aktywną kampanię pacyfistyczną. Po wojnie aktywnie uczestniczył w ruchu syjonistycznym dążącym do stworzenia państwa żydowskiego. Aktywności na polu nauki i polityki towarzyszyła również aktywność na polu miłosnym. Narastające konflikty w domu skierowały jego uwagę na kuzynkę Elzę, co doprowadziło do separacji i w końcu do rozwodu w 1919 roku. W czerwcu tego roku wziął swój drugi już ślub z Elzą. Nie dorastała ona nawet do pięt pod względem intelektualnym Milevie, ale nie wtrącała się do jego pracy i potrafiła zapewnić Albertowi spokój i całkowitą możliwość odizolowania się od świata. Ktoś nawet określił ją jako "trzygłowego cerbera strzegącego dostępu do Einsteina". Po dojściu w 1933 roku do władzy Hitlera opuścił Niemcy i przeniósł się do USA, gdzie objął stanowisko profesora w stworzonym specjalnie dla niego Institute of Advanced Study w Princeton. Wstrząśnięty wydarzeniami II wojny światowej stał się bardzo aktywnym uczestnikiem uwieńczonej sukcesem kampanii na rzecz stworzenia państwa Izrael. To jemu też zaproponowano stanowisko prezydenta Izraela po Chaimie Weizmannie, ale odmówił. On też, bojąc się zwycięstwa Hitlera podpisał słynny list do prezydenta USA nakłaniający go do rozpoczęcia prac nad nowym rodzajem broni. Powstała dzięki temu bomba atomowa stała się dla niego wyrzutem sumienia do końca życia. Jeszcze zanim została ona po raz pierwszy detonowana ostrzegał przed możliwymi skutkami, a później prowadził kampanię na rzecz pokoju. Napisał m.in. otwarty list do ONZ wzywający do powołania rządu światowego, który położyłby kres wojnom i prześladowaniom. Uważał też, że jest to jedyna droga do powstrzymania zbrojeń nuklearnych. Optował też za poprawą stosunków z ZSRR widząc w postawie zimnowojennej największe zagrożenie dla pokoju. Ale kryła się w nim też autentyczna nienawiść do Niemców, w których widział urodzonych morderców i najbardziej okrutny i zbrodniczy naród na świecie. 12 kwietnia 1955 roku po raz ostatni zjawił się w Instytucie w Princeton. Dostał tam silnego ataku bólu i został przewieziony do domu, a następnie do szpitala, gdzie zmarł 17 kwietnia o 1:15 rano. Wiadomość o jego śmierci została przekazana o ósmej rano. Reakcję świata najlepiej oddaje rysunek jaki został zamieszczony w jednej z gazet: jedna strona Ziemi krążącej wśród innych planet zakryta masywną tablicą z napisem: "Tutaj żył Albert Einstein". Jeszcze tego samego dnia jego zwłoki zostały spopielone, a prochy rozsypane w nieujawnionym miejscu, aby nie ściągać pielgrzymów. Jednak przed kremacją dr Thomas Harvey bez powiadamiania rodziny wyjął i zakonserwował mózg Einsteina. Późniejsze badania ujawniły, że odbiegał znacznie od normy, mając m.in. znacznie więcej komórek glejowych, tzn. tych, które otaczają i wspomagają neurony.

Był człowiekiem pełnym sprzeczności i jego publiczny wizerunek z pewnością nie odpowiadał dokładnie prawdzie. Ale ponad wszelką wątpliwość bez Alberta Einsteina XX wiek, wiek nauki i techniki byłby zupełnie inny. Być może wcale nie byłby to wiek nauki i techniki. Bo bez niego nie byłoby mechaniki kwantowej, eksploracji kosmosu, nawigacji satelitarnej, sztucznych satelitów, energii jądrowej, broni atomowej (czy wtedy nie wybuchłaby III wojna światowa między USA i ZSRR?). Bez Einsteina nasze życie i sposób myślenia o świecie i naszym w nim miejscu byłby całkowicie inny. I dlatego właśnie Albert Einstein jest najwybitniejszą i najważniejszą postacią XX wieku. Jest też bowiem pierwszym powszechnie uznanym "świętym" człowiekiem nauki.

Jakub Kozielec
Kraków, listopad 2000

Powrót do spisu treści strony


LUDZKIE EMOCJE I UCZUCIA A JUDEOCHRZEŚCIJAŃSKIE BÓSTWO *
Powrót do spisu treści strony

W powszechnym przekonaniu stany emocjonalne często są postrzegane jako zjawisko natury psychicznej unikalne dla gatunku ludzkiego. W rzeczywistości emocje nie są obce innym zwierzętom. Czym bliższy dystans genetyczny do człowieka tym łatwiej je zaobserwować. Dlatego też nie należy się dziwić, że wyniki badań antropologów i behawioralistów są najbardziej w tej kwestii jednoznaczne w przypadku małp człekokształtnych a w szczególności obu gatunków szympansów. Niewątpliwie poziom i intensywność ich przeżywania stawia nas na najwyższym poziomie komplikacji tych psychofizycznych zjawisk. Nie zmienia to jednak postaci rzeczy, że emocje są zjawiskiem nie tylko jak najbardziej fizycznym ale przede wszystkim skomplikowanym mechanizmem adaptacyjnym, który wyewoluował wraz z naszym gatunkiem. Mówiąc wprost stany emocjonalne jakimi podlega każdy z nas są wypróbowanym mechanizmem zapewniającym nam biologiczne przetrwania. Przynajmniej taką rolę spełniały one przez ponad 99 procent czasu istnienia ludzkości, to znaczy przed pojawieniem się cywilizacji w neolicie. Potwierdza to fakt, że nasze emocje są zjawiskiem instynktownym, który występuje bez naszego świadomego udziału. To znaczy, że nasza świadomość nie jest sprawcza w ich występowaniu. Są to również zjawiska praktycznie rzecz biorąc niekontrolowane przez naszą świadomość czy tak zwaną "wolną wolę". Oczywiście do pewnego stopnia potrafimy nad nimi panować w sposób racjonalny, lub tłumić je ze względu na kulturową, społeczną lub etyczną presje. Nie mniej kontrola ta nie jest pełna i nie potrafimy ich całkowicie opanować, spowodować lub wyeliminować.

Generalnie rzecz biorąc emocje można podzielić na pozytywne i negatywne. Wszystkie te odbierane przez nas jako pozytywne w sensie przyjemności, stanu zadowolenia czy satysfakcji znajdują się w ścisłym związku z naszymi działaniami mającymi na celu przetrwanie naszego gatunku i zwykle są związane, bezpośrednio lub pośrednio, z przekazaniem naszego genotypu. Nawet jeżeli cel przekazania swojego genotypu nie jest całkiem wyraźny, oczywisty lub w pierwszej chwili widoczny. Pozytywne emocje i uczucia są "ewolucyjną zachętą" do konkretnych dokonań lub starań aby ten "ewolucyjnie pożądany" stan lub cel osiągnąć. Emocje i uczucia negatywne mają z reguły przeciwny cel. To znaczy stymulują zachowania majce na celu unikanie konkretnych zjawisk, stanów czy obiektów.

Spójrzmy teraz na poszczególne emocje jakimi podlegają ludzie. Zacznijmy od miłości. Uczucie to jest chyba w sposób najbardziej bezpośredni związane z prokreacją. Obiektem miłości może być potencjalny partner seksualny, a więc ojciec lub matka naszych dzieci, nasze własne dzieci lub rodzice. Wystarczy sobie zdać sprawę, że jakoś nie zakochujemy się w 80-cio letnich staruszkach żeby uświadomić sobie, że nasz nieograniczony zachwyt nad osobowością i charakterem potencjalnego partnera tak na prawdę jest skutkiem ewolucyjnego mechanizmu mającego na celu przekazanie naszych genów. Panie zakochujące się w zamożnych staruszkach to zupełnie inna sprawa, do której powrócimy później. Tak zwana miłość do bóstwa jest zjawiskiem zupełnie odmiennym nie mającym w rzeczywistości nic wspólnego z miłością. Użycie tego terminu jest jedynie efektem naszych ograniczonych możliwości w werbalnym określeniu skomplikowanych stanów emocjonalnych. Do tematu tak zwanej "miłości do Boga" powrócimy później. Miłość do potencjalnego partnera jest mechanizmem "zmuszającym" nas nie tylko do porządania fizycznego ale też do ciągłego bycia ze sobą. Stanem dającym jednocześnie ogromną satysfakcję i zadowolenie. Nieracjonalność miłości spełnia również bardzo istotną ewolucyjną funkcję. Wszystkie hominidy**, włączając w to nas, stosują tak zwaną K-strategię seksualną. Oznacza to, że posiadamy małą ilość potomstwa ale "inwestycja" w potomstwo jest bardzo duża. Niemowlęta homonidów*** rodzą się nie przystosowane do samodzielnego życia a proces ich dojrzewania oraz uczenia się jest długi. W takiej sytuacji niezbędne są długotrwałe związki partnerskie ojca i matki. Jest to możliwe tylko i wyłącznie wtedy kiedy partnerzy "chcą" koniecznie I bezwarunkow ze sobą być zawsze. Niezależnie od tego co nakazywałyby racjonalne przesłanki dziś czy jutro. Dlatego trafnym określeniem jest "ślepa miłość", i dlatego osoby zakochanej nie da się prawie nigdy w sposób logiczny i racjonalny o czymkolwiek przekonać. Miłość do dzieci nie wymaga chyba wyjaśnienia, jako że ewidentnie wynika z ewolucyjnej troski o przetrwanie naszego indywidualnego genotypu. W przypadku rodziców nasze uczucia również wynikają z faktu posiadania połowy wspólnego genotypu każdego z nich. W grę wchodzi tu również oczywisty fakt, że od dzieciństwa byliśmy z nimi w bardzo bliskim kontakcie obdarzeni ich uczuciem i pod ich opieką.

Mechanizmem sprawczym tak zwanej miłości bliźniego jest również zachowanie naszego genotypu uwarunkowanym naszą bliskość genetyczną. Nie jest to jednak aż tak oczywiste na pierwszy rzut oka dlatego wymaga szerszych wyjaśnień. Ponad 99 procent czasu istnienia naszego gatunku ludzie żyli w małych grupach łowiecko-zbierackich liczšcych zazwyczaj około 20 – 30 osób. Podobnie jak nieliczni dzisiejsi australijscy Aborygeni i afrykańscy Buszmeni. Grupy takie przez większość czasu pozostawały w izolacji od grup sąsiednich i wszyscy członkowie każdej z nich byli stosunkowo blisko spokrewnieni. Jednocześnie ludzie jako stworzenia "stadne" nie byliby w stanie przetrwać w pojedynkę. Mechanizm "miłości bliźniego" poprzez swój emocjonalny stosunek do "bliźnich" zapewniał przetrwanie całej grupy ale też tejże jednostki. Dodatkowym "bonusem" był fakt, że z każdym z członków grupy posiadało się częściowo wspólny genotyp. A więc przetrwanie innego członka grupy było przynajmniej częściowym przekazaniem własnych genów. W czasach współczesnych nadal funkcjonuje ten sam mechanizm sprawczy tego typu emocji. Często jednak świadomie lub najcxzęściej nieświadomie dokonujemy projekcji tego stanu emocjonalnego na przyjaciół, ludzi z naszej miejscowości, rodaków, naszą rasę lub często nawet na całą ludzkość. Ta pochwały godna moralno-etyczna projekcja ulega jednak często szybkiemu rozkładowi w drastycznych czy krytycznych momentach. Jak wielu z nas oddało by życie za brata, jak wielu za nieznajomego Chińczyka?.

Osoby wierzące często szafują terminem "miłości do Boga" określanym przez teologów greckim terminem agape. Ten stan emocjonalny nie ma jednak nic wspólnego z miłością w ścisłym tego słowa znaczeniu. Ale i tutaj podłoże czy mechanizm sprawczy jest efektem procesu ewolucji mającym na "celu" przetrwanie naszego gatunku i naszego genotypu. Korelacja nie jest jednak tak prosta dlatego często trudna do uchwycenia. Jak to było już wspomniane, ludzie, wymarłe homonidy, jak również większość innych naczelnych są stworzeniami żyjącymi w grupach. Pomyślność i przetrwanie naszej grupy jest niezbędnym warunkiem przetrwania jednostki i jej genotypu. Jednocześnie istoty żyjące w grupach w większości przypadków wytwarzają wewnętrzną hierarchię. Wystarczy spojrzeć na grupę szympansów aby się o tym przekonać. Nie trzeba też większego wysiłku intelektualnego aby zdać sobie sprawę, że homonidy i wcześni ludzie musieli posiadać podobną strukturę społeczną. W grupie szympansów trwa stałe współzawodnictwo o dominację pomiędzy samcami. Ale żadna grupa nie miała by szans przetrwania gdyby nie istniał tylko jeden alfa-samiec a pozostałe akceptowały ten stan rzeczy. Występuje tutaj ewolucyjny kompromis gdzie wspólne dobro grupy, a pośrednio konkretnej jednostki, zależy od akceptacji takiego właśnie stanu rzeczy. Sytuacji gdzie lepiej być beta, gamma, delta a może nawet omega samcem niż nie być w ogóle. "Ewolucyjnym słodzikiem" w tej sytuacji jest nie tylko przyjemne poczucie przynależenie do grupy ale przede wszystkim pozytywne odczucia w stosunku do alfa-samca. Podziw, szacunek, dająca satysfakcję lojalność. Rodzi się więc charyzmatyczny lider, przywódca, którego wszyscy "kochają" czerpiąc z tego satysfakcję i poczucie spraw większych przerastających jednostkę. Tak więc mechanizmem sprawczym tak zwanej "miłości do Boga" jest projekcja przyjemnej, gratyfikującej lojalności do przywódcy. Należy też pamiętać, że przez 99 procent czasu istnienia ludzkości tym przywódcą był zazwyczaj ojciec, stryj lub wuj. Określenie, zwłaszcza to pierwsze, jest nader często używane w stosunku do bóstw. Warto tu również zwrócić uwagę na pewien fakt potwierdzający powyższe stwierdzenie. Spotykamy znacznie więcej kobiet niż mężczyzn wykazujących dewocyjny stosunek do bóstw i deklarujących nieograniczoną "miłość do Boga". Jednocześnie statystycznie rzecz biorąc kobiety czy samice większości naczelnych wykazują większą uległość niż mężczyźni czy samce, są mniej agresywne, rzadziej dążą do osiągnięcia władzy, stanowiska, prestiżu czy statusu. Łatwiej jest im się pogodzić czy zaakceptować istniejącą hierarchię, łatwiej być lojalną. Natomiast mechanizm lojalności u samca zawsze gdzieś tam dopuszcza możliwość rebelii i próby stania się alfa-samcem lub "ukochanym" liderem. Nie ma więc się co dziwić, że mamy znacznie więcej dewotek niż dewotów.

Szczęście, zadowolenie, dumę oraz inne podobne nasze pozytywne odczucia choć często nie wynikają bezpośrednio z naszych sukcesów natury biologiczno-ewolucyjnej mają dokładnie takie samo podłoże. Jesteśmy zazwyczaj szczęśliwi w gronie rodzinnym, w kręgu przyjaciół gdzie czujemy się bezpiecznie. Nawet jeśli samo nasze bezpieczeństwo nie jest w danym momencie bezpośrednio zagrożone. Bowiem najlepszą szansę przetrwania i przekazania swych genów mieli nasi przodkowie właśnie w grupie osób spokrewnionych, które bezwarunkowo mogły liczyć na siebie.

Satysfakcja z naszych dokonań najprzeróżniejszej natury i charakteru osiągamy gdy występują one na tle czyichś mniejszych dokonań. Odczucie jest pełniejsze w sytuacji gdy członkowie naszej grupy społecznej, socjalnej, profesjonalnej czy też w kółku zainteresowań potwierdzają nasz sukces, wybitność, status czy prestiż. Motorem tych zachowań i związanych z nimi odczuć jest instynkt walki o dominującą pozycję w grupie. Cecha ta jest powszechniejsza wśród mężczyzn niż wśród kobiet co ma również biologiczne podłoże. Społeczności ludzkie i większości naczelnych są patriarchalne, z alfa-samcem na czele. Z naukowych obserwacji szympansów wynika wyraźnie, że "dostęp do samic", a więc zwiększona szansa przekazania swoich genów jest wprost proporcjonalna do pozycji w grupie. Mówiąc zwięźle alfa-samiec ma zazwyczaj więcej potomstwa niż delta-samiec. Ale należy również pamiętać, ze delta więcej niż epsilon. Oczywiście w naszym współczesnym świecie istnieją najprzeróżniejsze metody aby osiągnąć dominacje, uznanie czy wybitną pozycję w dowolnie wybranej grupie społecznej, zawodowej czy jakiejkolwiek innej. Mechanizm pozostaje jednak ten sam. Nie należy się więc dziwić, że mężczyźni są częściej rządni władzy, sławy i uznania. Choć dziś wtórnym motywem działania wybitnego naukowca osiągającego światowe sukcesy, uwielbianego przywódcy politycznego czy też idola muzyki rockowej nie jest bezpośrednio zwiększenie swojego "dostępu do samic" u podłoża tych działań leży ten sam mechanizm mający zwiększenie szansy na przekazanie swojego genotypu. Przy innej strategii seksualnej samic wymagającej większej niż samiec "inwestycji" w potomstwo, samice innych hominidów są bardziej ostrożne w wyborze partnera (potencjalnego ojca ich dzieci). U szympansów preferencje mają samce postawione w wyżej w hierarchii z tego prostego względu, że statystycznie rzecz biorąc dzieci alfa-samca będą sprytniejsze i silniejsze. Będą też miały większą szansę na przetrwanie, a więc i posiadania licznego potomstwa. Oczywiście w naszym współczesnym świecie sprawy te mają o wiele większy wymiar i poziom komplikacji. Nie mniej chyba każdy zadaje sobie sprawę, że mężczyzna w nowiuteńkim Porsche jest jakoś bardziej przystojny i rozchwytywany przez panie niż taki na przykład bezrobotny. Znając więc sprawcze mechanizmy ewolucyjne nie należy się dziwić i oburzać, że panie często zakochują się w starszych panach, którzy wyprzystojnieli na skutek posiadania kasy, sławy lub innych podobnych atrybutów.

Emocje i odczucia negatywne spełniają podobną zachowawczą rolę. Oczywiście jeśli nie wynikają one ze stanów psychotycznych lub występują u osób z wrodzonymi predyspozycjami do stanów depresyjnych, maniakalnych lub paranoicznych. Ale tych statystycznie nieistotnych przypadków nie będziemy omawiać.

Odczucia i emocje negatywne podzielić można na dwie grupy. Pierwszą odczuć bezpośrednio zachowawczych takich jak gniew czy nienawiść oraz drugą, ostrzegawczo zachowawczych jak żal po stracie bliskiej osoby, strach, obrzydzenie i inne. Gniew rodzi się gdy stała nam się krzywda lub mamy poczucie krzywdy wyrządzonej nam lub osobom nam bliskim, czyli blisko genetycznie pokrewnym. Jest to mechanizm zapewniający, że w takiej sytuacji nie zachowamy się obojętnie. Gniew czy złość odbiera nam możliwość racjonalnej oceny naszych szans czy ryzyka po to abyśmy w sposób agresywny, często przy użyciu przemocy, bronili naszych lub wspólnych interesów lub dochodzili rzeczywistych lub wyimaginowanych praw. Co w konsekwencji w przypadku naszych przodków oznaczało zwiększenie szansy naszego przetrwania, przekazania naszego lub wspólnego genotypu następnym pokoleniom. Podobną funkcję spełniała nienawiść dzięki, której nasi przodkowie nie musieli rozwiązywać dylematów moralnych. Znienawidzonych "innych" zazwyczaj zdemonizowanych i odczłowieczonych łatwiej i chętniej atakowano, dominowano lub zabijano. Niewiele udało nam się niestety w tej kwestii zmienić w sposób świadomy choć cywilizacja nasza szczyci się nie małymi osiągnięciami na nie jednym polu.

Negatywne emocje i odczucia ostrzegawczo zachowawcze, takie jak strach, poprzez swe nieprzyjemne dla nas efekty są skutkiem ewolucyjnego mechanizmu mającego na celu wyuczenie zachowań zmierzających do unikania sytuacji, przedmiotów, zwierząt czy osób niebezpiecznych. Co automatycznie oznaczało dla wczesnych ludzi unikanie zjawisk zagrażających ich przetrwaniu lub przynajmniej zachowanie ostrożności. Do tej samej kategorii co strach należą takie odczucia jak niepewność i zdenerowowanie. W pewnym sensie można je nazwać niższym poziomem strachu ze względu na mniejszą ich intensywność. Tego typu reakcje są najczęściej spotykane w konfrontacji z czymś lub kimś nieznanym, których intencje lub efekty były lub są nie znane. Czyli mówiąc wprost stanowiące potencjalne zagrożenie. Nasza niepewność, zdenerwowanie, napięcie a czasem strach w nocy jest właśnie taką reakcją. Wszystkie naczelne a wraz z nimi my jesteśmy wzrokowcami. W nocy kiedy jesteśmy pozbawieni tego najważniejszego naszego zmysłu, lub jest on ograniczony, nasza możliwość oceny czy zauważenia w porę niebezpieczeństwa jest ograniczona. Dlatego w ciemności musimy być bardziej "ostrożni". Ponownie ma się sprawa z naszą dzisiejszą niepewnością i zdenerwowaniem podczas "interview" o pracę choć potencjalny pracodawca w zasadzie nie umniejsza naszych szans na przekazanie genotypu. Cóż, stary ewolucyjny mechanizm powoduję taką reakcję na nieznaną osobę i konsekwencje nie znanej nam decyzji. Ewolucyjną, biologiczną i instynktowną naturę strachu najlepiej zobrazuje poniższy przyklad. Większość z nas odczuwa strach i lęk przed wężami natomiast nie obawiamy się z reguły brawurowej jazdy samochodem a nawet jest to podnietą dla wielu osób. W rzeczywistości śmiertelne ukąszenie węża nie zdarzyło się w Polsce od wielu lat. Natomiast na drogach każdego roku giną tysiące ludzi a dziesiątki tysięcy zostaje rannych. Wielu z nich pozostaje kalekami na całe życie. Racjonalnie rzecz biorąc zachowujemy się tutaj nielogicznie. Wyjaśnienie jest jednak proste. Nasi przodkowie przez miliony lat żyli w warunkach gdzie węże były rzeczywistym zagrożeniem. Samochodami natomiast jeździmy od niedawna. A więc i tutaj mechanizm, który wyewoluował na przestrzeni milionów lat nadal funkcjonuje choć warunki naszego życia zmieniły się diametralnie. Jazdy samochodem nie boimy się bo Australopiteki nimi nie jeździły.

Zazdrość jest zjawiskiem nierozłącznie związanym z miłością. Stymuluje nas ona do poczynań mających na celu zachowanie naszej wyłączności do naszego partnera. Najgorsza rzeczą z "punktu widzenia" genów jest bowiem "inwestycja" w utrzymanie i wychowanie zupełnie obcego genetycznie potomstwa. Z kolei zawisć jest uczuciem stymulującym do konkurencji w grupie, zmuszającym nas do działań mających na celu przesuniecie się w góre w naszej społecznej hierarchii. A jak to było już wyjaśnione wysoka pozycja w hierarchii społeczeństwa lub konkretnej grupy zwiększa szansę na propagacje własnego genotypu.

Rozpacz, żal i smutek jako odczucia negatywne, na przykład na skutek nieszczęścia, nie majš charakteru bezpośrednio zachowawczego. Nie mniej zapamiętane przykre i nieprzyjemne odczucia mobilizują jednostkę do unikania lub zapobiegania sytuacjom właśnie te odczucia powodujące. Na przykład troszczymy się o własne dziecko również dlatego, że jego strata spowodowała by u nas właśnie te nader negatywne uczucia. Oczywiście nikt z nas nie przeprowadza takiej analizy świadomie i robimy to w dużym stopniu instynktownie kiedy wykazujemy troskę o nasze potomstwo.

Wstyd czy zażenowanie naszymi działaniami, zachowaniami i sytuacjami w których możemy się znaleźć nie dotyczy zjawisk bezpośrednio eliminujących nas i naszego genotypu. Nie mniej i on również dotyczy zachowań czy zjawisk, które do zmniejszenia naszego "biologicznego sukcesu" mogą się przyczynić. Ludzie jak wszystkie inne hominidy są stworzeniami grupowymi, których przetrwanie zależy od powodzenia tej właśnie grupy. Zachowania powodujące wstyd deprecjonują nas w oczach członków naszej grupy, mogą spowodować degradację w hierarchii społecznej a często stawiają nas na pozycji wyrzutka społecznego. Warto tu świadomie zwrócić uwagę, że uczucie wstydu zawsze dotyczy spraw mających kontekst społeczny lub odnoszących się do relacji międzyludzkich. Oczywiście w różnych kulturach różne zachowania mogą być postrzegane jako wstydliwe. Często "bagaż" kulturowy, który wstyd powoduje nie ma już w świecie wspolczesnym kontekstu biologicznego przetrwania i przekazania genotypu. Nie mniej mechanizm sprawczy tego uczucia, jak wszystkich innych, ma takie samo ewolucyjne podłoże.

Obrzydzenie jest odczuciem podobnie jak wstyd, którego negatywny efekt skłania nas do unikania sytuacji i obiektów mogących stanowić potencjalne biologiczne zagrożenie. Dla przykładu rozkładające się zwierzęta, czy produkty roślinne, ludzkie zwłoki czy odchody są rojowiskiem mikrobów potencjalnie dla nas niebezpiecznych. W kontekście kulturowym, podobnie jak w przypadku wstydu, obrzydzenie mogą wywoływać obiekty lub sytuacje, które powodują taka reakcje na skutek naszego wychowania. Ale wciąż jak przy wstydzie mechanizm powodujący takie odczucia ma podłoże zachowawcze.

Na zakończenie tej części artykułu chciałbym zaznaczyć, że daleki jestem od trywializowania ludzkich uczuć czy też rozpatrywania ich przy każdej okazji z punktu widzenia racjonalnego i naukowego. W życiu codziennym przeżywamy nasze emocjonalne wzloty i upadki w sposób indywidualny i osobisty prawie nigdy ich nie analizujšc. Jest chyba dobrze, że jest właśnie tak a nie inaczej. Wie o tym każdy z nas, który był kiedyś zakochany, rozpaczał z powodu utraty bliskiego, cieszył się z sukcesu itp. Powyższy artykuł jest jedynie racjonalna próbą zrozumienia mechanizmów sprawczych naszych emocji, uczuć i odczuć, bez odwoływania się do urojonych wyjaśnień antropocentrycznych, metafizycznych i teologicznych.

Przejdźmy teraz do drugiej części naszego artykułu, a mianowicie relacji emocji i odczuć ludzkich w stosunku do judeochrześcijańskiego bóstwa. Chodzi tu przede wszystkim o dość prymitywną projekcję tych ludzkich stanów emocjonalnych na owe bóstwo. Nie warto ich tu wielu przytaczać bo wystarczy zajrzeć do Biblii w której aż się od nich roi. Na przykład, kiedy bóstwo odczuło samo zachwyt po stworzeniu świata (Ks. Rodz. 1), zazdrość a może strach, że człowiek może stać się nieśmiertelnym (Ks. Rodz. 3:23) lub gniew na Adama i Ewę za nieposłuszeństwo (Ks. Rodz. 3:15), czy gdy Jezus z Nazaret zagniewał się na drzewo figowe lub kupczyków w jerozolimskiej synagodze. Czy choćby ten fragment:

Nie będziesz oddawał im pokłonu i nie będziesz im służył, ponieważ Ja Pan, twój Bóg, jestem Bogiem zazdrosnym, który karze występek ojców na synach do trzeciego i czwartego pokolenia względem tych, którzy Mnie nienawidzą. ((Ks. Wyjś. 20:5)

Jak zostało wykazane wcześniej wszystkie ludzkie emocję są efektem długiego procesu ewolucji, która wykształciła niewątpliwie skomplikowane mechanizmy "zachęcające" lub "zniechęcające" naszych przodków do działania czy dążenia lub unikania pewnych stanów czy sytuacji. Emocje, odczucia i uczucia posiadają biologiczne funkcję ale same też są funkcją naszej biologii i ewolucji. Tak więc ich projekcja na bóstwa jest nie tylko prymitywna co absurdalna. Bowiem gdyby tak rzeczywiście było to wychodziło by na to, że judeochrześcijańskie bóstwo jest ssakiem naczelnym, który ze swoimi antropomorficznymi emocjami i uczuciami wyeowoluował w sposób do nas równoległy i wielce podobny. Emocje kota są inne niż nasze bo jego ewolucja potoczyła się inaczej. Kot nie "chce" być alfa-kotem bo żyjącemu samotnie nie jest to "biologicznie potrzebne". Kot nie jest również zwierzęciem społecznym jak pies bo inna była ich ewolucja. A przecież z takim kotem mamy więcej wspólnego niż różnego genotypu ! A ile wspólnego mamy go z bóstwem ? Niestety proste wytłumaczenie, że Biblia jest zbiorem antycznych, stosunkowo prymitywnych i naiwnych klechd z Bliskiego Wschodu wciąż umyka wielu wierzącym osobom. Powyższy artykuł jest wiec poza racjonalną analizą mechanizmów sprawczych ludzkich emocji i uczuć, przyczynkiem do faktu, że osoby traktujące Biblie na serio i antropomorfizujące bóstwa nie można niestety brać poważnie.

Roman Zaroff
Brisbane, listopad 2000

*Inspiracją do tego artykułu jak również źródłem wielu informacji była książka wybitnego, światowej sławy neurologa i psychologa Stevena Pinkera, wydana w 1997 roku, pt. How the Mind Works (jak funkcjonuje umysł).

**hominidy - wszystkie odmiany ludzi, innych homonidów i małp człekokształtnych wliczając w to formy kopalne.

***homonidy - wszystkie odmiany form ludzkich takie jak człowiek współczesny (Homo sapiens sapiens), formy kopalne jak Homo sapiens neanderthalis, H. erectus, H. habilis etc., oraz kopalne formy przedludzkie (ale nie małpy) jak wszystkie odmiany gatunku Australopithecus czy Ardipithecus.

Powrót do spisu treści strony

PROROCTWA I JEZUS-MESJASZ
Powrót do spisu treści strony

Niektórzy bibliści zadali sobie trud sprawdzenia ile w Ewangeliach jest cytatów ze Starego Testamentu, przy czym chodziło zarówno o cytaty jawne, jak i takie, które są cytatami niedokładnymi i nie jest powiedziane w NT, że to są cytaty. Okazało się, że wraz z przysłowiami wziętymi z Herodota i Ezopa jest tego tyle, że myśli i opisów nie zaczerpniętych z wymienionych źródeł - a także innych, o których za chwilę - jest niezwykle mało.
I tak na przykład Łukasz wzoruje się na "Memorabiliach" Ksenofonta. Prolog jego Ewangelii - co przyznają sami badacze katoliccy - jest żywcem zaczerpnięty z prologu książki antiocheńskiego lekarza z I w. n.e., Pedaniosa Dioskoridesa, pt. "O materii lekarskiej". ("Pierwotne chrześcijaństwo", Zygmunt Poniatowski), zaś pisarz z XVIII w. J.J. Wettstein zebrał całą kolekcję przysłów greckich wziętych z Herodota i Ezopa, które z większymu lub mniejszymi zmianami przeszły do ewangelii.
Wracając do ST trzeba powiedzieć, że oprócz proroctw, na które powołują się Ewangeliści, występuje także sporo fragmentów wzorujących się na starotestamentowych tekstach, o czym można sobie poczytać w "Opowieściach Ewangelistów" Zbigniewa Kosidowskiego. Ponieważ autor nie ma najlepszej opinii w kręgach katolickich, warto samemu porównać wskazane fragmenty w NT z oryginałami w ST, aby mieć w tym temacie własne zdanie.
W niniejszym tekście pragnę zwrócić uwagę jedynie na tych kilka proroctw, na które powołują się Ewangeliści chcąc udowodnić, że Jezus był Mesjaszem. Sam pomysł, aby to robić wydaje mi się mocno podejrzany, bo uwypukla problem nie uwierzenia w niego ludzi wśród których działał, ale nie będę się tym teraz zajmował.

Mateusz przodków Jezusa przedstawia od Abrahama, aby wykazać, że w osobie Jezusa spełniło się proroctwo z ST:

Księga Rodzaju
12,01 Pan rzekł do Abrama: Wyjdź z twojej ziemi rodzinnej i z domu twego ojca do kraju, który ci ukażę.
12,02 Uczynię bowiem z ciebie wielki naród, będę ci błogosławił i twoje imię rozsławię: staniesz się błogosławieństwem.
12,03 Będę błogosławił tym, którzy ciebie błogosławić będą, a tym, którzy tobie będą złorzeczyli, i ja będę złorzeczył. Przez ciebie będą otrzymywały błogosławieństwo ludy całej ziemi.

Czy z tego fragmentu wynika, że jakiś konkretny potomek Abrahama będzie kimś wyjatkowym? Czy w powyższym fragmencie można się doszukać proroctwa o konkretnym człowieku, że nie wspomnę już, że o Jezusie? Nie widzę podstaw, by wyciągać aż tak daleko idące wnioski.

II Księga Samuela
07,13 On zbuduje dom imieniu memu, a Ja utwierdzę tron jego królestwa na wieki. 07,14 Ja będę mu ojcem, a on będzie Mi synem, a jeżeli zawini, będę go karcił rózgą ludzi i ciosami synów ludzkich. 07,15 Lecz nie cofnę od niego mojej życzliwości, jak ją cofnąłem od Saula, twego poprzednika, którego opuściłem. 07,16 Przede Mną dom twój i twoje królestwo będzie trwać na wieki. Twój tron będzie utwierdzony na wieki.

Fragment - na niego powołują się w przypisach katoliccy interpretatorzy NT - jest wyrwany z większego kontekstu; za chwilę przedstawię obszerniejszy, który pokaże, że nie mogło w tym proroctwie chodzić o Jezusa; teraz tylko chciałbym zadać jedno pytanie: czy fakt, że Jezus był nie tylko bity przez ludzi, ale nawet został przez nich ukrzyżowany, świadczy o tym, że zawinił? Jeśli chce się uważać, że o Jezusie mówi proroctwo, takie pytanie jest jak najbardziej uzasadnione.

07,08 A teraz przemówisz do sługi mojego, Dawida: To mówi Pan Zastępów: Zabrałem cię z pastwiska spośród owiec, abyś był władcą nad ludem moim, nad Izraelem.
07,09 I byłem z tobą wszędzie, dokąd się udałeś, wytraciłem przed tobą wszystkich twoich nieprzyjaciół. Dam ci sławę największych ludzi na ziemi.
07,10 Wyznaczę miejsce mojemu ludowi, Izraelowi, i osadzę go tam, I będzie mieszkał na swoim miejscu, a nie poruszy się więcej, a ludzie nikczemni nie będą go już uciskać jak dawniej.
07,11 Od czasu kiedy ustanowiłem sędziów nad ludem moim izraelskim, obdarzyłem cię pokojem ze wszystkimi wrogami. Tobie też Pan zapowiedział, że ci zbuduje dom.
07,12 Kiedy wypełnią się twoje dni i spoczniesz obok swych przodków, wtedy wzbudzę po tobie potomka twojego, który wyjdzie z twoich wnętrzności, i utwierdzę jego królestwo.
07,13 On zbuduje dom imieniu memu, a Ja utwierdzę tron jego królestwa na wieki.
07,14 Ja będę mu ojcem, a on będzie Mi synem, a jeżeli zawini, będę go karcił rózgą ludzi i ciosami synów ludzkich.
07,15 Lecz nie cofnę od niego mojej życzliwości, jak ją cofnąłem od Saula, twego poprzednika, którego opuściłem.
07,16 Przede Mną dom twój i twoje królestwo będzie trwać na wieki. Twój tron będzie utwierdzony na wieki.
07,17 Zgodnie z tymi wszystkimi słowami i zgodnie z tym całym widzeniem przemówił Natan do Dawida.
07,18 Poszedł więc król Dawid i usiadłszy przed Panem mówił: Kimże ja jestem, Panie mój, Boże, i czym jest mój ród, że doprowadziłeś mię aż dotąd?
07,19 Ale to było jeszcze za mało w Twoich oczach, Panie mój, Boże, bo dałeś zapowiedź tyczącą domu sługi swego na daleką przyszłość, do końca ludzkich pokoleń, Panie mój, Boże.
07,20 Cóż więcej może powiedzieć do Ciebie Dawid? Ty sam znasz swego sługę, Panie mój, Boże.
07,21 Przez wzgląd na Twoje słowo i życzenie Twego serca uczyniłeś całe to wielkie dzieło, aby pouczyć swego sługę.
07,22 Przeto wielki jesteś, o Panie, Boże, nie ma nikogo podobnego Tobie, i nie ma Boga oprócz Ciebie, według tego wszystkiego, co usłyszeliśmy na własne uszy.
07,23 I kto jest jak lud Twój, jak Izrael? Czyż jest choć jeden naród na ziemi, którego bóg poszedłby go wybawić jako swój lud aby zapewnić mu sławę, dla którego dokonywałby wielkich i straszliwych dzieł, wypędzając przed swym ludem narody i bóstwa?
07,24 Ustaliłeś dla siebie swój lud izraelski, aby był dla Ciebie ludem na wieki, a Ty, o Panie, stałeś się dla niego Bogiem.

Sprawa jest aż nadto oczywista, Jahwe mówi: wzbudzę po tobie potomka twojego, który wyjdzie z twoich wnętrznoœci, i utwierdzę jego królestwo. Ma to więc być nie potomek symboliczny - Józef nie był ojcem Jezusa według Ewangelistów - lecz rzeczywisty, krew z krwi, jakbyśmy powiedzieli. Co się zaś tyczy królestwa, to nie mogło chodzić o inne królestwo jak rozumiane dosłownie, gdyż to wynika z wcześniejszych i późniejszych słów wyraźnie mówiących o wrogach Izraela, o pokoju i wdzięczności za zapowiedź tyczącą domu sługi, czyli państwa Izrael zajmującego Ziemię Obiecaną, Kanaan. Należy bowiem pamiętać, że historia Izraelitów to historia nieustannych wojen o Kanaan (dzisiejsza Palestyna), krótkotrwałego pokoju i dostatku za czasów Dawida i Salomona. Potem przyszły kolejne klęski, coraz większe, aż do całkowitego zajęcia Kannanu przez obcych najeźdżców. W obliczu krwawej przeszłości i niepewnej przyszłości proroctwo Samuela nabiera zgoła innego, bardziej przyziemnego znaczenia, niż to sugerują Ewangeliści, a za nimi Kościół. Żydzi czekali na potomka Dawida, który przywróciłby dosłowną - nie symboliczną, duchową - świetność Izraela jaką ten cieszył się za czasów Dawida. Mało tego: większość z nich czeka na takiego potomka Dawida do dzisiaj.

Teraz kolej na miejsce urodzenia.

Księga Micheasza
05,01 A ty, Betlejem Efrata, najmniejsze jesteś wśród plemion judzkich! Z ciebie mi wyjdzie Ten, który będzie władał w Izraelu, a pochodzenie Jego od poczštku, od dni wieczności.
05,02 Przeto [Pan] wyda ich aż do czasu, kiedy porodzi majšca porodzić. Wtedy reszta braci Jego powróci do synów Izraela.
05,03 Powstanie On i paść będzie mocš Pańską, w majestacie imienia Pana Boga swego. Osiądą wtedy, bo odtąd rozciągnie swą potęgę aż po krańce ziemi.
05,04 A Ten będzie pokojem. Jeśli Asyria wtargnie do naszego kraju, jeśli stąpać będzie po naszych pałacach, wzbudzimy przeciw niej siedmiu pasterzy i ośmiu książąt ludu.
05,05 I będą paść kraj Asyrii mieczem, a kraj Nimroda pałaszem. Tak ocali On nas od Asyrii, gdy ona wtargnie do naszego kraju, gdy stąpać będzie w naszych granicach.
05,06 Wówczas będzie Reszta Jakuba wśród wielu ludów jak rosa [zesłana] przez Pana, jak obfity deszcz na trawę, które nie pokładają nadziei w człowieku ani się na synów ludzkich nie oglądają.
05,07 Wówczas będzie Reszta Jakuba między narodami, wśród wielu ludów, jak lew między zwierzętami lasu, jak lwiątko między trzodami owiec, co, gdy przychodzi, tratuje i rozdziera, a nie ma takiego, kto by ocalił.
05,08 Ręka twoja zatriumfuje nad twymi wrogami, i wszyscy nieprzyjaciele twoi będą wycięci.
05,09 I w owym dniu - wyrocznia Pana - wyniszczę konie twoje spośród ciebie i zniszczę twe rydwany.
05,10 Wytracę miasta twego kraju i zburzę wszystkie twoje twierdze.

Jak wiadomo w NT jest tylko kilka pierwszych wersów proroctwa Micheasza, które zdecydowanie nie oddają istoty sprawy. A chodzi o coś podobnego jak w przypadku proroctwa o potomku Dawida: o wodza, który poprowdzi Izraelitów do zwycięstwa (Asyria!) dosłownego. Czytając Biblię powinno się pamiętać o pełnej wojen historii Izraelitów, o ich nieustannych walkach o Kanaan. Dlatego znowu więc nie mogło chodzić o Jezusa, bo ten nawet symbolicznie nie włada Izraelem (chrześcijan tam jak na lekrstwo), a co tu mówić o byciu wodzem w takim sensie jak to rozumieli Izraelici! O tym absolutnie mowy być nie może. Owszem, wśród Żydów toczyły się spory na jakiego Mesjasza czekają, lecz powstały one dopiero jakiś czas po napisaniu proroctw, o których mowa, gdyż nie wszyscy wierzyli, że po takich klęskach jakie spadły na Izraelitów, jest jeszcze szansa, że zbrojnie, pod wodzą potomka Dawida, naród izraelski powróci do swej dawnej (jakże krótkotrwałej!) świetności. Nie ma też pewności jak był traktowany w związku z tym Jezus, bo w NT jest sporo fragmentów sugerujących, że był traktowany jako zwiastun końca świata i nastania potem bliżej nieokreślonego Królestwa, nie mającego bliższego związku z państwem Izrael na Ziemi, lecz zważywszy, że wśród jego uczniów byli też zeloci, skrytobójcy czekający na sygnał do powstania przeciw Rzymowi, można też sądzić, że przynajmniej niektórzy widzieli w nim wodza, który poprowadzi ich do zwycięstwa. Jak wiadomo Jezus nie okazał się ani jednym, ani drugim, gdyż wkrótce potem Żydzi ponieśli następne klęski, a koniec świata zapowiadany przez Jezusa na czasy życia jego uczniów - nie nastąpił.

"Z Egiptu wezwałem syna mego."
Księga Ozeasza
11,01 Miłowałem Izraela, gdy jeszcze był dzieckiem, i syna swego wezwałem z Egiptu.
11,02 Im bardziej ich wzywałem, tym dalej odchodzili ode Mnie, a składali ofiary Baalom i bożkom palili kadzidła.

Czy chodzi tutaj o kogoś konkretnego, czy o naród izraelski? Jak wiadomo Izraelici przybyli do Kanaanu z Egiptu, wiadomo też, że wielokrotnie odstępowali od wiary w Jahwe na rzecz innych bogów, między innymi Baala; a w końcu: ich wzywałem - czyż nie świadczy to o tym, że mowa tu o Izraelu, a nie o Jezusie? Dla mnie jest to oczywiste.
Dlaczego więc Mateusz powołuje się na słowa, które nie dość, że nie są proroctwem, to w żadnym razie nie odnoszą się do Jezusa? Bo Ewangeliści nie przepuścili żadnej okazji, żeby na jakieś proroctwo z ST się powołać; chcieli w ten sposób udowodnić to, w co bardzo niewielu z tych, co Jezusa znali osobiście, uwierzyło: że Jezus jest zapowiedzianym Mesjaszem.

Na koniec tego tematu cytat z Ewangelii Mateusza:
Tak miało się spełnić słowo, które Pan powiedział przez Proroka: "Z Egiptu wezwałem Syna mego".
Tylko tyle; nic więcej. Zaprawdę, powiadam wam, warto zajrzeć do ST, żeby przeczytać całość, a nie tylko jedno zdanie wyrwane z kontekstu.

anbo@poczta.wp.pl
www.pytodp.republika.pl

Powrót do spisu treści strony



AMBONA


ANTY-KOŚCIÓŁ KATOLICKI W POLSCE
Powrót do spisu treści

Niewielu Polaków zapewne pamięta, co stało się na początku lat 90-tych w Przemyślu. A wydarzyła się wtedy rzecz bardzo ważna, a mianowicie grupa wiernych odważyła się przeciwstawić hierarchii kościoła Rzymsko-Katolickiego. Poszło o rzecz raczej drugorzędną, a mianowicie o proponowane przekazanie Grekokatolikom (Rzymskim Katolikom obrządku wschodniego) przemyskiego kościoła pod wezwaniem Św. Teresy (szczegóły w artykule "Anty-kościół" we Wprost z 23 sierpnia 1998 roku). Tak naprawdę to istotny był fakt, że zwyczajni wierni z prowincjonalnej parafii w pięknym (wówczas wojewódzkim) mieście Przemyślu zakwestionowali wole hierarchii kościelnej, z samym papieżem ('ojcem świętym') na czele. Należy pamiętać, że za tzw. 'komuny', czyli rządów nieboszczki PZPR, pozycja hierarchii kościelnej była niesłychanie silna. Autorytet Kościoła Rzymskokatolickiego w Polsce opierał się na praktycznie niepodważalnym autorytecie arystokratycznego prymasa Wyszyńskiego, a poparty był nieco bardziej abstrakcyjnym autorytetem biskupa Rzymu, czyli papieża. Nikt z wierzących a będących o zdrowych zmysłach nie brał pod uwagę ewentualności krytyki księdza prymasa. Wyszyńskiemu uszła więc praktycznie 'na sucho' nawet dość nieudolna i arogancka próba podlizania się Niemcom (słynny list do biskupów niemieckich, w którym polscy biskupi z Wyszyńskim na czele przebaczyli Niemcom za ich zbrodnie popełnione podczas ostatniej wojny, oraz uniżenie poprosili Niemców o przebaczenie). A wystarczyło tylko obalenie `komuny', aby wola episkopatu została podważona przez prosty lud, i to w sposób stanowczy.

Kilka lat po proteście przemyskim zaczęło nadawac Radio Maryja. Radio to praktycznie od początku zaatakowało takich hierarchów kościoła jak ówczesnego sekretarza episkopatu biskupa Tadeusza Pieronka czy późniejszego metropolitę lubelskiego (wówczas biskupa tarnowskiego) arcybiskupa Józefa Życińskiego. Według Wprost (z 23 sierpnia 1998 roku strona 20) w listopadzie roku 1997 Radio Maryja, kierowane przez 'szeregowego' zakonnika-redemptorystę, ojca Rydzyka, praktycznie wypowiedziało posłuszeństwo samemu prymasowi Glempowi, który był przecież `hand-picked' przez 'prymasa tysiąclecia' - Wyszyńskiego. W lecie 1998 roku Kazimierz Switoń i jego świta zakwestionowali prawo episkopatu do wypowiadania się w imieniu całego Kościoła. Poszło o tak zwane żwirowisko oświęcimskie, gdzie papież Wojtyła postawił nieopatrznie krzyż podczas jednej ze swych licznych wizyt w swym `starym kraju'. Jak wiadomo, ten oryginalny krzyż papieski obrósł w masę innych, `prywatnych' krzyży i nawet w nieoficjalna kaplice. Spotkało się to z gwałtownym protestem Żydów, a więc krzyże te (jak na razie z wyjątkiem papieskiego) musiały zostać usunięte przed kolejna wizytą biskupa Rzymu w Polsce. Obrońca krzyży oświęcimskim, Kazimierz Switoń (uprzednio jeden z założycieli przed-wałęsowskich tzw. wolnych związków zawodowych), został wiec podstępnie aresztowany na polecenie podobno katolickiego rządu polskiego, i wypuszczony na wolność dopiero jak Wojtyła raczył opuścić kraj swych przodków. Ten incydent oświęcimski został oficjalnie nazwany przez biskupa Pieronka `utworzeniem w Polsce swoistego anty-kościoła'.

Kim są główne postacie tego polskiego anty-kościoła? Bez wątpienia najważniejszą i najbardziej wpływową postacią jest ojciec Rydzyk – szef toruńskiego Radia Maryja. Jest on osobą podobną do świętego Maksymiliana Kolbe – obaj dali się poznać w początkach swoich karier jako doskonali manadżerowie, szefowie wpływowych radiostacji i dzienników, oraz "last but not least" osoby znane z wojującego antysemityzmu. W przypadku ojca Rydzyka ten antysemityzm jest nieco zawoalowany, ale nie da się ukryć, że Radio Maryja było jednym z mediów (do innych zalicza się także nasz własny, australijski rodem z Melbourne, Tygodnik Polski), które atakując prezydenta Kwaśniewskiego nie omieszkało podać z satysfakcją, że tato urzędującego prezydenta miał na nazwisko Stolzman. Kolejną ważną postacią w polskim anty-kościele jest ksiądz prałat Henryk Jankowski - osobisty przyjaciel byłego wodza Solidarności i byłego prezydenta 'Najjaśniejszej', Lecha Wałęsy, kapelan strajków w byłej stoczni gdańskiej imienia Włodzimierza Lenina. Najciekawszą jednak postacią w tym ruchu jest bez wątpienia Kazimierz Świtoń. Świtoń zakładał tzw. wolne związki zawodowe na Górnym Śląsku wcześniej niż Wałęsa na Wybrzeżu Gdańskim. Jest on osobą konfliktową, tak że nie znalazło się dla niego miejsce nawet w oryginalnej Solidarności z wczesnych lat 80-tych. W nieco późniejszych czasach próbował on interesów, ale niezbyt chlubnie się zapisał jako biznesmen. Oszukiwał jednych (na przykład klientów swojego biura podroży) i był tez oszukiwany przez innych (afera z firma Bioferm, która to firma wyłudziła w Polsce, miedzy innymi od Świtonia, około 8 milionów amerykańskich dolarów). Był on we wczesnych latach 90-tych kandydatem na prezydenta RP, a także posłem do Sejmu. Jako poseł wsławił się głównie tym, że popierał czynnie oskarżenia Wałęsy o współpracę z polską tajną policją polityczną (SB).Ostatnio Switoń stał się zagorzałym nacjonalistą i wojującym antysemitą. Odpowiadał on nawet przed polskim sądem za `podburzanie do nienawiści między narodami'. Należy jednak pamiętać, że takie fakty, jak nawoływanie przez byłego Naczelnego Rabina Polski, Pinczasa Menachema Joskowicza, do eksterytorialności byłego hitlerowskiego obozu zagłady w Oświęcimiu (Wprost z dnia 23 sierpnia 1998 roku, strona 20), oraz liczne a bezpodstawne ataki na Polskę i Polaków (np. oskarżenie Polaków przez niejakiego Richarda Z. Chesnoff'a o zamordowanie 2500 Żydów w latach 1946-47 z powodów czysto materialnych - patrz jego książka Pack of Thieves oraz stronnicza recenzja byłego wykładowcy historii nowoczesnej na uniwersytecie Deakin, niejakiego Franka Campbell'a `Profits of Misfortune' w The Weekend Australian z dnia 17-18 czerwca 2000 - dodatek Book Review strona 15), a wychodzące z kół syjonistycznych, nie sprzyjają łagodzeniu dość obecnie napiętych stosunków między Polakami a Żydami (obacz też doskonałą książka Normana G. Finkelstein'a The Holocaust Industry, gdzie autor obnażył, między innymi, rzeczywiste powody dla których koła syjonistyczne, głównie w USA, szerzą nienawiść do innych narodów, które też były przecież ofiarami hitleryzmu).

Według Zbigniewa Nosowskiego, redaktora katolickiej Więzi, istnieje duże prawdopodobieństwo powstania w Polsce swojego rodzaju kościelnej dwuwładzy, czyli powstania struktur kościelnych niezależnych od episkopatu. Sytuacja ta przypominać więc może sytuacje w Rosji po obaleniu cara, a przed tzw. Rewolucją Październikową, albo sytuacje w Polsce pomiędzy sierpniem 1980 a grudniem 1981. Z historii wiemy dobrze, że sytuacja dwuwładzy na ogół nie jest stabilna, i wcześniej czy później jedna ze stron sięgnie po pełnie władzy. Nasuwa się więc pytanie: czy zwycięży episkopat, czy też anty-kościół? Oczywiście, możliwe są też inne wyjścia, z których najbardziej prawdopodobny wydaje się kolejny rozłam w Kościele Rzymskokatolickim, i powstanie kolejnego narodowego Kościoła Polsko Katolickiego. Ostatni taki przypadek zdarzył się pod koniec XIX wieku w Ameryce, kiedy to wierni pochodzenia polskiego z parafii pod wezwaniem Sacred Heart of Jesus and Mary w miejscowości Scranton (USA) wypowiedzieli posłuszeństwo kościelnej hierarchii tradycyjnie zdominowanej w tym państwie przez angielskojęzycznych Irlandczyków, i powołali niezależny Kościół Polsko Katolicki, ze swoim poprzednim proboszczem, księdzem Franciszkiem Hodurem jako biskupem. Oczywiście, biskup Hodur został natychmiast ekskomunikowany przez papieża rzymskiego, Leona XIII. Hodur został jednak oficjalnie wyświecony na biskupa przez innych biskupów kościołów starokatolickich w Utrechcie (Holandia) w roku 1907, czyli równo 90 lat przed wypowiedzeniem przez Radio Maryja posłuszeństwa prymasowi Glempowi, a pośrednio też więc i papieżowi Janowi Pawłowi II.

Kościół Polskokatolicki, choć liturgicznie zbliżony do Rzymskiego, już od roku 1900 celebrował msze po Polsku (od roku 1960 także i po angielsku, jako że wielu jego wiernych jest potomstwem polskich emigrantów, którzy używają na codzien języka angielskiego). Już w roku 1922 Kościół Polskokatolicki zniósł celibat, a spowiedź jest w nim (jak w kościołach protestanckich) zbiorowa, a nie prywatna jak u katolików rzymskich. Władze Kościoła Polskokatolickiego składają się nie tylko z duchownych płci wyłącznie męskiej (jak w Kościele Rzymskim), ale też i z osób świeckich, a synody odbywają się regularnie co 4 lata. Tak więc można powiedzieć, że Kościół Polskokatolicki jest organizacja na wskroś demokratyczna, diametralnie różna od na wskroś feudalnego i autorytatywnego Kościoła Rzymskokatolickiego. Kościół Polskokatolicki jest blisko związany z Anglikanami, Kościołem Episkopalnym oraz kościołami wyznania bizantyjskiego (Cerkwiami). Liczy on obecnie około ćwierć miliona członków w USA plus około 60 tysięcy członków w Polsce. Nie jest to specjalnie dużo, ale z drugiej strony. Jest to obecnie czwarty Kościół w Polsce (po Kościele Rzymskokatolickim, Prawosławnym i Ewangelicko-Augsburskim). Z oficjalnie zarejestrowanych sekt tylko Świadkowie Jehowy mogą się pochwalić większą liczbą członków.

Kolejnym zagrożeniem dla jedności rzymskich katolików są zwolennicy tzw. Bractwa Kapłańskiego Św. Piusa X, założonego w roku 1970 przez innego ekskomunikowanego biskupa, Marcela Lefebra. Lefebvrysci, w odróżnieniu od Polskokatolików, są zdecydowanie konserwatywni, I tak np. uważają wszelkie próby dialogu czy pojednania z Żydami za `największy grzech kościoła i największe dlań zagrożenie'. Nic więc dziwnego, ze Lefebvrysci dość szybko znaleźli wspólny język ze Świtoniem. Zdaniem osób dobrze poinformowanych, do schizmy w Polsce zapewne nie dojdzie za życia Karola Wojtyły, ale po jego odejściu z tego padołu niemal wszystko może się zdarzyć.

Oczywiście, anty-kościół Rydzyka i Świtonia niekoniecznie musi pójść drogą Polskokatolików czy Lefebvrystow, ale precedensy istnieje, a niesubordynacja Radia Maryja zapewne długo jeszcze będzie spędzać sen z powiek już nie tylko kardynałowi Glempowi, ale też nawet Karolowi Wojtyle…

Lech Keller
Melbourne, w listopadzie roku 2000 n.e.

Powrót do spisu treści strony


WIADOMOŚCI Z MAGLA


FILM O PAPIEŻU
Powrót do spisu treści strony

Aby zrozumieć wręcz paranoiczną reakcje dużej części polskich katolików na jakąkolwiek krytykę obecnego papieża, należy pamiętać, że polscy katolicy wierzą nie tyle w abstrakcyjnego Boga (Jahwe czy nawet Jezusa), a w bardziej "swojskich" (zastępczych) bożków typu Maryi Dziewicy czy Jana Pawła II. Katoliccy intelektualiści (np. zgrupowani wokół Tygodnika Powszechnego) często o tym zapominają, stąd więc dziwią się tej chorobliwej, niemal paranoicznej, reakcji swych współziomków na jakąkolwiek wypowiedź o papieżu, która nie jest nieustającą litanią pochwał i pochlebstw. Fakt, że papież niestety żyje w "szklanym kloszu", odizolowany jak większość władców tego świata, od codziennej rzeczywistości, sprawia, że z przyzwyczajenia spodziewa się on, szczególnie od Polaków, nieustających pochlebstw i pochwał. Wiele do rzeczy ma tu też starczy wiek obecnego papieża oraz nieustające dworskie intrygi w Watykanie, np. podjazdowa walka frakcji "polskiej" z dużo większą, i lepiej zakorzenioną frakcją "włoską", która wykorzystuje pogarszający się stan zdrowia papieża, aby osłabić wpływy jego polskiego otoczenia. Ale cóż, Watykan to typowy dwór feudalny, i dworacy nie byli by sobą, gdyby nie knuli intryg i spisków, a im władca starszy i bardziej schorowany, tym bardziej bezwzględna walka o to, kto przechwyci cząstki władzy, która wymyka się z trzęsących rąk wiekowego suwerena. Paradoksalnie, za ten stan rzeczy (paranoidalne reakcje na krytykę osoby Jana Pawła II) winić należy nieboszczkę PZPR, która stworzyła taką sytuacje, że jedyną tolerowaną opozycją i bastionem obrony polskości stał się ponad narodowy kościół rzymskokatolicki. Tak więc krytyka tegoż kościoła była w czasach tzw. komuny utożsamiana z krytyką polskiej racji stanu. Musi wiec jeszcze dużo wody upłynąć w Wiśle, zanim Polacy się zorientują, że kościół rzymskokatolicki, a więc też i jego głowa - papież, dbają (bo muszą dbać) przede wszystkim o interesy kościoła (ponad narodowej instytucji), i że interesy Polski i Polaków są z reguły pomijane przez Watykan, jeśli są choćby tylko trochę sprzeczne z interesami rzymskiej eklezji (jak to było np. podczas II wojny światowej, gdy to ówczesny papież ani palcem nie skinął, aby pomoc już nie tylko laickim Polakom, ale nawet polskim księżom, jak np. ojcowi Maksymilianowi Kolbe czy innym polskim księżom i zakonnikom, bestialsko zamordowanym przez Niemców w latach 1939-1945).

Lech Keller
Melbourne, październik 2000

Powrót do spisu treści strony



 Poczta do: "Horyzontu"


Free Web Hosting