Numer 3 (22), Rok 5 , Marzec 2001
Copyright © 1997- 2001, "Horyzont"
Materiały z "Horyzontu" mogą być kopiowane i publikowane bez zezwolenia redakcji tylko w celach nie komercyjnych z podaniem nazwisk autorów i źródła (adresu s
trony).Od Redakcji
Powrót do spisu treści strony
Witamy serdecznie naszych czytelników!
Z nowości "Forum" rozwija sie zupełnie nieźle a dzięki inicjatywie i wysiłkom Mefista zostało przeniesione i jest chyba atrakcyjniejsze i łatwiejsze w obsłudze. Dzieki Mefisto !
W trudzie i znoju ja, czyli Roman Z., stworzyłem stronę "ZNAJDA" na, którą jest już wejście ze spisu treści. "ZNAJDA" ma z założenia być pomocą w wyszukiwaniu użytecznych informacji na necie, bez potrzeby babrania się w internetowej sieczce. Zobaczymy co z tego wyjdzie?
zyczymy miłej i intelektualnie stymulującej lektury naszego marcowego numeru.
Redakcja "Horyzontu"
DLACZEGO JESTEM ATEISTĄ A NIE AGNOSTYKIEM
Powrót do spisu treści strony
Podczas wielu dyskusji na internetowej grupie dyskusyjnej na temat istnienia lub nie istnienia judeochrześcijańskiego bóstwa paru biegłych apologetyków starożytnych, bliskowschodnich zabobonów wymyślonych przez pół-analfabetów i pół-nomadów napisało co następuje:
Ktoś postuluje jakąś hipotezę. Nie ważne na jakiej podstawie - danych obserwacyjnych, własnego widzimisie, wyobraźni. Ważne jest, czy hipoteza jest z jakichś względów potrzebna
Zacznijmy od tego co jest a co nie jest hipotezą. Jedną z definicji podaną przez Oxford Dictionary jest:
Hipoteza jest nie udowodnioną teorią, lub proponowanym wyjaśnieniem dla grupy faktów lub zjawisk.
Żadna ze znanych mi definicji nie uwzględnia terminu "potrzeba". W sensie użytym w zacytowanym wywodzie określenie "potrzeba" odnosi się nie do potrzeby wyjaśnienia czegoś a wyłącznie do subiektywnego chcenia czegoś. Tak więc z definicji owa "potrzeba" kwalifikuje się jako CHCIEJSTWO, lub jak kto woli "Wishful thinking" i logiką oraz stawianiem hipotez ma nie wiele wspólnego.
Następnie pada takie stwierdzenie:
Dalej: problem w przypadku wiary w bogów polega na tym, że tak naprawdę w grę wchodzą dwie hipotezy:
1. Bogowie istnieją
2. Bogowie nie istnieją.
I teraz - część wierzących upiera się przy pierwszej tezie, przyjmując założenie. że wiary się nie udowadnia, co jakby kończy sprawę ewentualnego dowodzenia.......Tymczasem brak dowodu nie oznacza jeszcze, że twierdzenie jest fałszywe - oznacza tak naprawdę - że NIE WIADOMO jakie jest. Stąd mamy: nie wiadomo, czy bogowie istnieją (nikt nie udowodnił tej tezy ani nikt jej nie obalił) i nie wiadomo czy bogowie nie istnieją (nikt nie udowodnił tej tezy, ani nikt jej nie obalił). Czyli - stan jest nieokreślony - pozostaje kwestia wiary i przekonań.
Naukowa hipoteza odnosi się lub opiera na faktach i zjawiskach już zweryfikowanych w sposób wiarygodny przy zastosowaniu naukowej metodologii, lub naukowych przesłanek. Tak zwane "fakty" i zjawiska" natury metafizycznej, do których zaliczają się byty nadprzyrodzone, kwalifikują się do sfery urojeń lub zwyczajnych oszustw choćby ze względu na ich nie weryfikowalność. A więc z założenia postulat istnienie bóstw i bożków trudno hipotezą nazwać.
Żeby nie być posądzonym o złą wolę, spójrzmy jednak na ową "hipotezę" zakładającą istnienie judeochrześcijańskiego bóstwa, jak życzy sobie tego autor cytowanego wywodu. Zamierzonym trickiem w owym rozumowaniu jest próba przedstawienia zdania nie posiadającego logicznego sensu jako pełnoprawnej hipotezy. Dalsze operowanie terminologią logiki jest tu próbą odwrócenia uwagi od faktu, że samo nazwanie podmiotu (Bóg) nie upoważnia do takowego orzeczenia ani nie oznacza, że podmiot istnieje. Jedynie podmiot opisany (czyli posiadający atrybuty) może istnieć. Dlatego zdanie "Bóg istnieje" jest równoważny ze stwierdzniem "dźwięglice kłętliwe istnieją", czyli logiczną brednią. W konsekwencji konkluzja autora wypowiedzi, że "logicznie rzecz biorąc nie wiadomo czy istnieje czy nie" jest błędna bo opiera się na logicznie fałszywym założeniu.
Na prośbę o przedstawienie jakichś atrybutów podmiotu otrzymałem odpowiedź, że: atrybutem podmiotu (Boga) jest jego istnieje. Jest to kolejny scholastyczny trick mający na celu przedstawienie pseudo-hipotezy opartej na tautologii i antycznych sofizmatach jako autentycznej hipotezy i autentycznego wywodu logicznego.
Aby samo w sobie logicznie fałszywe zdanie "Bóg istnieje" stało się testowalną hipotezą należy mu przydzielić testowalne atrybuty. Jednym z ulubionych atrybutów dawanych podmiotowi (Bogu) jest "atrybut" jego transcydentalności. Stwierdzenie "Istnieje Bóg, który jest transcedentalny" jest pozornie poprawne i sprawia wrażenie poprawnej hipotezy. Jest to następna językowa manipulacja stosowana przez teologów mająca na celu zaciemnienie sprawy i wytworzenie wrażenia bycia logicznym. Manipulacja polega tu na dodaniu do zdania "Bóg istnieje" atrybutu, który z definicji wyklucza możliwość jakiejkolwiek jego weryfikacji. Z góry zakłada bowiem nie weryfikowalność. Ta karkołomna manipulacja słowami i konceptami nie zmienia jednak faktu, że nieweryfikowalny "atrbut", przestaje być atrybutem w logicznej analizie. Co z kolei pociąga za sobą, że zdanie "Istnieje Bóg, który jest transcedentalny" również przestaje być poprawną hipotezą. Następnie w oparciu o tę fałszywą hipotezę rozwijany jest logicznie sprzeczny argument negatywnego błędnego koła (circulus in probando). Brzmi to tak: Bóg jest transcedentalny, czyli nie poznawalny empirycznie. Dlatego nie można jego nie istnienia udowodnić. Jako efekt uboczny wychodzi również, że logicznie jego istnienia też jest nie udowadniane. Daje to pozorną odpowiedź: Nie wiadomo.
Biorąc pod uwagę, że w owym rozumowaniu nie ma poprawnej logicznie hipotezy oraz, że pseudo argument jest oparty na logicznie błędnym kole, całość choć sprawia pozory logicznego rozumowania jest w rzeczywistości niczym więcej jak bezsensownym bełkotem. Wracamy więc do punktu wyjścia gdzie zdanie "Istnieje Bóg, który jest transcedentalny" jest logicznie równoważne z brednią typu "istnieją dźwięglice kłętliwe, które z natury rzeczy są niepoznawalne".
Kończymy tę część kolejnym cytatem mojego rozmówcy:
Twierdzenie jest fałszywe nie wtedy, gdy obali się dowód, ale gdy obali się samo twierdzenie (udowodni się, że jest fałszywe - np. prowadzi do sprzeczności z aksjomatami).
Prawdziwi wiarusi i mocarze chrześcijańskiej scholastyki rzadko kiedy dają się sprowokować do przydzielenie swojemu bóstwu innych atrybutów. Dają się na to tylko złapać nieucy i oszołomy. Wynika to z tego, że jako często osoby wykształcone zdają sobie sprawę, że takie atrybuty jak wszechmoc, wszechwiedza i dobroć są logicznie łatwe do obalenia. A w hipotezie obalenie choćby raz i choćby jednego atrybutu udowadnia jej błędność. Nie jest tematem tego artykułu zajmowanie się domniemaną wszechmocą, wszechwiedzą i dobrocią wyimaginowanego judeochrześcijańskiego bóstwa. Zainteresowanych odsyłam do wielu innych artykułów obalających te mity zamieszczonych wcześniej w "Horyzoncie" http://users.ozlnix.com.au/~kangur/tematy.htm.
Kolejną manipulacją jest tu całkowite zabstrakcjonowanie problemu istnienia lub nie istnienia bóstw. Wbrew pozorom nie jest to niewinna zabawa intelektualna jak wiele podobnych bezużytecznych rozważań logicznych. Jest to zamierzone działanie stworzenia pozornego wrażenia pewnej równoważności i równorzędności obu alternatyw. Aby to zobrazować posłużę się przykładem, wprowadzając identyczną kwestię istnienia lub nie istnienia krasnali. Atrybuty krasnali są oczywiste i nie podlegające dyskusji. Mianowicie takie jak małość, brody i fikuśne, zazwyczaj czerwone czapeczki oraz wiele innych. Ale w naszym przypadku te trzy powinny wystarczyć aby pokusić się o stwierdzenie, że operujemy tutaj na dwóch identycznych wzajemnie wykluczających się hipotezach.
A więc:
Istnienie krasnali potwierdzają niektóre dzieci, chorzy psychicznie, oszuści i paru żartownisiów. Nikt z nich nie jest w stanie wykazać ich istnienia w kontrolowanym wiarygodnym eksperymencie, twierdzą jedynie, że widzieli krasnale. Jako jeden z koronnych argumentów używany jest tu również autorytet "źródła pisanego", czyli bajki "O sierotce Marysi i 7-dmiu krasnoludkach". Poza tym, również nie przedstawiając wiarygodnych dowodów, z przyczyn komercyjnych, istnienie krasnali postulują niektóre drukarnie książek dla dzieci, oraz Disneyland. Ponoć mocnym argumentem ma być to, że podobne postulaty stawia jednocześnie Disneyland w Ameryce i we Francji, a w Australii "Movie World" jest rzecznikiem istnienia smurfów.
Nauka nie zajmuje się krasnalami. Nie mniej setki tysięcy jeśli nie miliony najprzeróżniejszych badań i obserwacji we wszystkich dziedzinach nauki istnienia krasnali nie wykazały. Badań i obserwacji przeprowadzonych w restrykcyjnych warunkach zgodnie z naukową metodologią. Ponadto przypadkowo zupełnie nauka wykazała, że tam gdzie wchodzi ona w domenę krasnalologii, w każdym bez wyjątku przypadku wykazała błędność "prawd" oraz wizji świata postulowanego w źródle pt. "O sierotce Marysi i 7-dmiu krasnoludkach".
Jak widać w podanym przykładzie wiarygodność rzeczników krasnali oraz świata nauki znajduje się na diametralnie przeciwnych biegunach. Dlatego właśnie scholastyczna próba stworzenia wrażenia równorzędności hipotez dotyczących różnych bóstw ma na celu wyeliminowanie lub zmarginalizwanie dalszej logicznej analizy, której integralną częścią jest ewaluacja ich prawdopodobieństwa.
Ukoronowaniem scholastycznej logiki jest tu konkluzja, że nawet w przypadku "nieskończoność minus jeden" negatywnych testów nie może być przyjęta jako dowód na błędność ich hipotezy. Nie trzeba chyba tłumaczyć nikomu, jakie były by realne konsekwencje wprowadzenia takiej właśnie logiki w życie, jak również jak jałowym przedsięwzięciem może być aplikacja "logiki" w absolutnym oderwaniu od rzeczywistości.
Wszelki nie zliczone badania i obserwacje prowadzone od lat, we wszystkich dziedzinach nauki nie potwierdzają istnienia bóstw. Z czysto teoretycznego punktu widzenia prawdopodobieństwo istnienia owego bóstwa jest bliskie zeru. Czyli rzeczywiście na tym etapie nie można go całkowicie wykluczyć. Z totalnego braku jakiegokolwiek potwierdzenia czy przesłanki wynika, że jest to najmniej prawdopodobna rzecz jaką można sobie wyobrazić. Taką postawę przyjmują agnostycy. Jednak jeśli równocześnie weźmiemy pod uwagę, że wszystkie atrybuty przypisywane rzekomemu bóstwu wzajemni się wykluczają lub są proste do obalenia, sorawa wygląda zupenie inaczej. Na dodatek bóstwo nie może być absolutem, bo ten z kolei nie stworzyłby świata (O niemożliwości istnienia absolutu, patrz "Horyzontu" nr.16:
http://user.ozlinx.com.au/~kangur pt. "Prosty dowód...").
Dla eksperymentu myślowego załóżmy sobie jednak, że transcedentalny, wszechmocny i wszechwiedzący byt stworzył nas takimi, ze nie jesteśmy go w stanie zrozumieć i pojąć. Powiedzmy sobie ze nie chciał abyśmy i my byli bogami. Jeśli jak uczą teologowie owo hipotetyczne bóstwo domaga się wiernopoddańczych hołdów i ekskluzywnego czczenia to z logicznego punktu widzenia bóstwo powinno się objawić. Ale objawić nie w halucynacjach psychopoatów a w jakić akceptowalny dla sceptyka sposób. Oraz robić to w miarę regularnie. Na przykład w centrum sterowania lotów kosmicznych NASA w Dallas w Teksasie. Logicznie rzecz biorąc bóstwo powinno również raz w końcu powiedzieć wyraźnie o co mu chodzi. Np. co mu napędza jego pychę, megalomanie i sadyzm. Można by go wtedy nazwać uczciwym satrapą. A nie przemawiać cichcem do półgłówków, dzieci portugalskich wieśniaków i przy pomocy infantylnych klechd zawartych w Biblii.
Reasumując, nie można logicznie wykazać istnienia judeo-chrześcijańskiego bóstwa, nie ma również wiarygodnych faktów potwierdzających jego/jej istnienie. Świat realny nie wykazuje jakoby jakakolwiek nadprzyrodzona ingerencja miałą kiedykolwiek miejsce, a zawsze wprost przeciwnie. Ponadto fundamentalne sprzeczności w we wszystkich przypisywanych mu atrybutach oraz nieujawnienie się w sposób weryfikowalny dla osób myślacych wykazują wyraźnie, że judeo-chrześcijańskie bóstwo i jak również inne bożki istnieją w imaginacji tzw. "wiernych" i co najwyżej je nazwać "bytami urojonymi". Podobnie jak Św. Mikołaj przynoszący prezenty. Myślę, że powyższy artykuł wyjaśnia czytelnikom dlaczego nazywam siebie ateistą a nie agnostykiem. Mam również nadzieję, że mój artykuł dostarczy czytelnikom argumentów w dyskusji z katechetą oraz proboszczem jeśli takowa Wam się przytrafi.
Roman Zaroff
Brisbane, marzec 2000
W naszym życiu codziennym, na każdym kroku, operujemy porównianiami, przenośniami i symbolami. Symbole urastają, lepiej powiedzieć wyalienowują się, do samoistnych tworów, które z czasem stają się przedmiotem szacunku, ba... nawet kultu. Symbol powstał razem z językiem i pismem. Sam język można definiować jako system znaków, symboli. W ewolucji języka powstały twory, mąjące za zadanie krótko i zwięźle określić nazywane zjawisko, literę czy przedmiot. Ta normalna językotwórcza tendencja zostaje jednak przeniesiona na całe dziedziny i przejawy, najczęściej irracjonalnego działania. Przez zbyt dalekoidące zastosowanie logicznej metody zwanej analogią, dochodzi się do irracjonalnych skutków. Powstają amulety, godła i symbole religijne. Mamy więc symbole boga i diabła, symbole, które mają nas chronić przed "złym losem", lub doprowadzić do stanu świętości. Symbolami w średniowieczu odstraszaliśmy demony i inne wyimaginowane straszydła, i to pozostało nam do czasów współczesnych. Weźmy najbardzie rozpowszechniony zabobon : noszenie krzyżyków lub medalików. Symbole te, to nie tylko znaki przynależności do religii czy sekty, ale zabobonna obrona przed "złym". Przed krzyżem czy gwiazdą "dawidową" uginają się kolana, schylają głowy, ręce składają się "do modlitwy". wierni padają "na twarz" lub calują ziemię. To wszystko znowu w symbolicznych gestach pokory i oddania (poddania się woli bóstwa-hegemona), poniżenia swojej własnej godności i jakiegoś irracjonalnego wywyższenia zmyślonej, nierealnej " istoty.". Nawiasem mówiąc, "istota" boga musi występować tu w cudzysłowie, gdyż materialnie, realnie nie istnieje, więc przeczy istocie. Święte obrazy i wizerunki bóstw, początkowo mające chyba na celu uwidocznienie i przybliżenie nierealnych postaci, stają się z czasem same przedmiotem kultu. Po przez swoistą indoktrynację prymitywnych umysłów, religie wmówiły im "cudowne właściwości" owych symboli. W symbolach tych ma "mieszkać" owe bóstwo i być szczególnie przychylnie nastawione do żebrzącego o łaskę pospólstwa. Niezliczone kopie "cudownych" symboli dały asumpt do rozwinięcia się bogatej gałęzi handlu dewocjaliami. Proces "uświęcania" się symboli i w ten sposób wymykania się ich z pod kontroli jest zjawiskiem powszechnym i chyba nieuchronnym. Istnieją więc religie, które zakazują jakichkolwiek obrazów lub rzeźb (judaizm, islam, niektóre odłamy protestanckie). Nie uchroniło ich to jednak przed wprowadzeniem innych symboli graficznych, które coś tam za sobą wnoszą. Spotykamy w naszym świecie również "wojne lub walkę na symbole". Symbole pobożności żydowskiej, gwiazdy dawidowe na nagrobkach lub posągach zamalowywane są przez zidiociałych nazistów swastyką, który to staroindyjski symbol słońca adoptował hitleryzm jako swoją odznakę kultu. A jak znienawidzony był symbol "młota i sierpa" w stalinowskim imperium zła! Z biegiem czasu symbole zmieniają diametralnie swoja wymowę. Większość symboli religijnych kojarzy się normalnym ludziom z terrorem, morderstestwem, bezmyślną nienawiścią rasową lub religijną nietolerancją i torturami.
Oto krótka lista owych (nie-)popularnych symboli: Krzyż - męczeństwo, tortura, nietolerancja, krzywoprzysięstwo i obłuda Gwiazda Dawidowa - nietolerancja, mafijność, Swastyka - okrucieństwo, msowa eksterminacja, ludobóstwo, terror i bezmyślność. Młot i sierp - ludobójstwo, okrucieństwo, terror głupoty, wyniszczenie ekonomiczne i kulturalne. Półksiężyc - zacofanie, fanatyzm i nietolerancja oraz średniowieczne pojmowanie świata. Symbole wprowadzają w błąd. Wymowa stojąca za nimi najczęściej nie ma nic wspólnego z charakterem i działalnością, dla których zostały stworzone. Przykładem może być Czerwony Krzyż - znak opieki, pomocy międzyludzkiej i humanitaryzmu, Krzyż -czyli narzędzie tortur, przeczy tej działalności. Ów krzyż ma być również godłem "wartości chrześcijańskich". O swastyce - symbolu Słońca, wspomniałem wyżej. Wymowny czerwony standar - miał być symbolem międzynarodowej współpracy i postępu, a przecież był kawałkiem szmaty zbrukanej krwią ludzką. Ten symbol o tyle nie kłamie, że za nim stoi rzeczywiście morze przelanej krwi. Swoistym podejściem do symboli są godła państwowe. One mają symbolizować wielkość i godność narodów, ale są poprawdzie oznaką nacjonalnej dumy określonej administracji państwowej. Podeptanie lub spalenie flagi państwowej jest uznawane za akt wrogi, prowadzący w konsekwencji nawet do wypowiedzenia wojny. Ale zbeszczeszczenie godła państwowego może dokonać tylko prymitymwna jednostka, kierująca się nienawiścią do wszytkich ludzi z symolicznego kręgu, niezależnie od ich osobistej wartości i charakteru. Duma narodu wymalowana na kawałku płótna? Jakże często ten prymitywny surogat staje się samoistnym przedmiotem kultu lub nienawiści! I to właśnie jest dowodem, że symbole kłamią, mamią , spłaszczają nasze horyzonty myślenia. Gdzie tylko można, wystrzegajmy się symboli!
WM- Berlin 2001
Niczym poza naczyniem do okresowego przechowania we własnym wnętrzu kolejnego członka watykańskiego imperium. Śledząc Biblię i historie Kościoła (i nie tylko) dochodzę do wniosku, że kobieta to istota stojąca gdzieś tam w ogonku długiej kolejki w hierarchii ważności Boga i jego namiestników na ziemi. Jej role określiła już Księga Rodzaju kreując człowieka płci żeńskiej z żebra adamowego. Kobieta nie została więc stworzona na obraz i chwałe bożą ale "[...] nie jest dobrze dla człowieka, żeby dalej był sam. Zamierzam uczynić dla niego pomocnice..". Rodz. 2:18 BT. Dalej zaś miał panować nad nią podobnie jak nad zwierzętami: " [...] ku twemu mężowi będziesz kierowała swe pragnienia, on zaś będzie nad tobą panował" Rodz. 3;16 BT: [...] i niech panuje nad rybami morskimi i nad ptactwem niebios, i nad bydłem [...]. Zastanawiając się nad historią grzechu pierworodnego przypuszczam, że Ewa musiała być seksowną blondynką z mózgiem wielkości ziarnka fasoli - nie potrafiła myśleć racjonalnie i przewidzieć konsekwencji sprzeciwu wobec Boga, ale do tego potrafilą otumanić bez reszty jego "obraz" jakim był Adam. Dalszą jej rolę określają jasno księgi ST. Jezus co prawda miał inne zdanie na ten temat, ale zostało ono zagłuszone naukami Pawła z Tarsu, który bez skrupułów pokazał gdzie jej miejsce "żony bądźcie ulegle mężom swoim, jak przystoi w Panu" Kol. 3:18 BW. " Bo mąż jest głową żony [...]" Elf. 5:23 BW. Paweł zapoczątkował pogardę dla kobiet i tak wg niego mężczyzna jest "obrazem i chwałą Boga, kobieta zaś tylko " chwałą mężczyzny", popiera też tych "którzy z kobietami się nie splamili". Kościół przez wieki mocno trzymał się tych wytycznych - mało tego produkował nowe - absurdalne "kochaj niewiasty w czasie świątecznych uroczystości, ale gdy jesteś z nimi sam na sam, pałaj do nich nienawiścią". Wg. Hieronima spółkowanie z kobietami upodabnia mężczyzn do "świn i innych nierozumnych zwierząt".
Kobietę obowiązywało i w niektórych środowiskach obowiązuje do dziś bezwarunkowe uleganie woli mężczyzny, bo "mężczyzna jest częścią kościoła i to częścią najprzedniejszą" jak to określił biskup Azyli. W czasach współczesnych można mówić o zmianie w sposobie postrzegania kobiety, ale nie do końca. Ciągle mężczyźni decydują o tym co dla niej dobre i tak na przykład czy ma urodzić dziecko czy nie. Presja niektórych środowisk - zwłaszcza wiejskich w Polsce - też wskazuje jej miejsce w życiu - wyjście za mąż, urodzenie dzieci i służenie mężowi niezależnie od tego czy ją szanuje czy nie.
Dyskryminacja w pracy, mniejsze zarobki na tym samym stanowisku, często brak możliwości awansu ze względu na płeć, to tylko niektóre problemy, które są wynikiem wielowiekowej dyskryminacji, która była udziałem chrześcijańskiego świata. A co na to przeciętna kobieta ? Ano podporządkowuje się ślepo kościołowi - to ona w większości utrzymuje kościół, uczęszcza na msze, przygotowuje świąteczne uroczystości, wysyła swoje dzieci na religie, przygotowuje córkę do roli jaka jest jej przeznaczona, jednym słowem podtrzymuje świętą tradycje kościoła - a kler czyli mężczyźni zacierają ręce.
Mam nadzieję, że wkraczając w erę Wodnika odpłynie mit Ewy - głupiutkiej istoty, nie mającej pojęcia o świecie i nie mającej prawa decydować o tym co dla niej dobre.
Bogusia Wesek
Warszawa, marzec 2001
(Jeśli to nie jest zaznaczone inaczej, wszystkie cytaty pochodzą z Biblii tzw. "warszawskiej".)
Pierwsze zdanie Biblii przetłumaczonej na język polski brzmi tak: "Na początku stworzył Bóg niebo i ziemię." Podobnie jest w Biblii np. angielskiej. Ale w Biblii hebrajskiej - upraszczając: w oryginale, a upraszczając bo oryginalny tekst zaginął - nie ma Bóg, lecz jest "Elohim". Wprawdzie Elohim to Bóg ("bóg" to "el"), ale także gramatycznie "bogowie". Sprawa wydaje się oczywista, bo mamy "stworzył", a nie "stworzyli", więc tekst należy tłumaczyć "Bóg stworzył", a nie "Bogowie stworzyli". Ale czy zawsze tak było? śmiem twierdzić, że nie.
Zarówno Biblia jak i historycy uważają, że plemiona izraelskie przybyły do Kaananu z Mezopotamii (Księga Rodzaju 11:31). Także w sprawie ówczesnych wierzeń Izraelitów historycy i Biblia (Księga Jozuego 24:2) są zgodni - wierzyli tam w wielu bogów, tzw. obcych, z pewnością nie był to bóg o imieniu Jahwe (Księga Wyjścia 6:3). W Mezopotamii, o wiele wcześniej niż Izraelici zaczęli spisywać swoje dzieje, Sumerowie wynaleźli pismo i przekazali potomnym między innymi swoje mity o stworzeniu świata, człowieka, i o potopie. Mity te są tak podobne - zwłaszcza ten o potopie, ale także późniejszy "Enuma elisz" - do biblijnych opisów analogicznych zdarzeń, że nawet katoliccy bibliści (ks. Peter np.) przyznają, że mają wspólne pochodzenie. Czy biblijne opisy pochodzą z własnej tradycji, czy też są pochodną tradycji mezopotamskiej? Zważywszy na fakt, że najpierw powstały te drugie, a izraelskie są do nich podobne - o czym jednak nie będę się rozpisywał, bo sprawa jest wystarczająco znana chociażby z "Opowieści biblijnych" Zenona Kosidowskiego, "Treści wierzeń religijnych" Zygmunta Poniatowskiego i chociażby przypisów do Biblii wydanej w 1982r. w Poznaniu - należy uznać, że mity biblijne są wtórne wobec mitów mezopotamskich, są raczej ich przeróbką niż własną twórczością. Oczywiście z upływem setek lat pierwotne teksty zmieniły się znacznie, zwłaszcza po opuszczeniu przez Izraelitów Mezopotamii, zaś dzisiejsza wersja jest już redakcją w duchu monoteizmu. Starych wierzeń nie wyrzuca się bowiem do kosza, lecz się je adoptuje do nowych koncepcji, czego przykładem jest chociażby chrześcijaństwo, a wcześniej judaizm. Na tej zasadzie poprzednich bogów Izraelici uznali za tożsamego Jahwe, na tej samej zasadzie zapewne także włączyli do swej religii poprzednią kosmologię wyniesioną z Mezopotamii, o czym świadczą podobieństwa i tytułowe "elohim", o czym będzie dokładniej za chwilę.
Przypatrzmy się określeniom Boga w Biblii. Przede wszystkim Elohim i Jahwe, ale także El-Eljon, El-Szaddai, Eloah (w partiach poetyckich) i Jahwe-Elohim. Znamienne jest to, że Izraelici nie znali wcześniej Boga o imieniu Jahwe, a także to, że w niektórych partiach Biblii występuje "Jahwe-Elohim" co nawet katoliccy teolodzy interpretują jako chęć podkreślenia, że Elohim i Jahwe to ten sam Bóg, a jednocześnie świadczy o tym, że Biblia jest zbiorem zredagowanych w duchu jahwizmu tekstów pochodzących z różnych tradycji. El-Eljon, czyli Bóg Najwyższy albo Bóg bogów, to nawet w Biblii nie zawsze Jahwe, a przynajmniej nie dla wszystkich (Księga Rodzaju 14:18-20), zaś podkreślanie, że Jahwe jest Bogiem Najwyższym nie oznaczało, że jedynym (Księga Rodzaju 28:20-21, Księga Wyjścia 15:11). Co do El-Szaddai, to najwyraźniej mamy do czynienia z bogiem przedstawiającym się w czasie spotkania imieniem: "Jam jest El-Szaddai" (Księga Rodzaju 17:1). El-Szaddai tłumaczy się współcześnie jako "Bóg Wszechmocny", ale "szaddai" dosłownie nie znaczy "wszechmocny", więc pierwotnie najprawdopodobniej była to nazwa jakiegoś boga, a nie jego atrybut, a dopiero podczas rodzenia się koncepcji monoteistycznej El-Szaddai, Elohim, El-Eljon stawali się tożsami z Jahwe. Wystarczyło powiedzieć/napisać, że wcześniej nie znało się Jahwe pod tym imieniem, ale to wciąż ten sam bóg, i sprawa była załatwiona.
Wróćmy jeszcze na chwilę do bardzo ciekawego fragmentu z Księgi Rodzaju mówiącym o Jakubie (28:20-21). Jakub tutaj mówi, że Jahwe będzie jego Bogiem jeśli szczęśliwie wróci do domu. Wynika z tego, że Jahwe był jednym z wielu bogów i dopiero został wybrany na najważniejszego, na tego, któremu będzie się oddawało cześć, czyli Jahwe nie był wówczas bogiem jedynym, a dopiero miał się nim stać w przyszłości (2 Samuela 7:22, 1 Kronik 17:20).
Według Biblii imię "Jahwe" zostało objawione Abramowi, ale wiele wskazuje na to - tu znowu katoliccy teolodzy mówią: tak - że nie było jednak znane przed Mojżeszem, który Boga poznał u Midianitów. Nie jest to jednak tematem niniejszego tekstu, więc skupię się na tym, co ważne w sprawie "elohim". Wiemy więc, że Izraelici pierwotnie wierzyli w realne istnienie wielu bogów, w Mezopotamii nie czcili Jahwe, nie znali go nawet, że stamtąd przybyli, i że tam wcześniej powstały mity bardzo podobne do biblijnych o stworzeniu świata, człowieka, i o potopie. Powiecie: "W tamtych mitach mamy jednak do czynienia z bogami, a w Biblii z jednym Bogiem." A ja odpowiem: I owszem, ale nazywanym Elohim, co gramatycznie jest l.mn., czyli "bogami".
Przypatrzmy się następującym zdaniom:
,p>
Księga Rodzaju 1:26:
"Potem rzekł Bóg: Uczyńmy człowieka na obraz nasz, podobnego do nas i niech panuje nad rybami morskimi i nad ptactwem niebios, i nad bydłem, i nad całą ziemią, i nad wszelkim płazem pełzającym po ziemi."
Do kogo mówi Bóg? Jeśli jest jeden, to nie mówi do siebie, bo mówi: "uczyńmy". Według żydów mówi do aniołów, według biblistów katolickich (przypisy do Biblii z 1982 r. Poznań) najprawdopodobniej do swego "dworu niebiańskiego". Być może tak to należy odczytywać dzisiaj (chociaż nie ma tam nic o aniołach) i tak to widział redaktor Biblii, który przekazał nam ten tekst. Jeśli jednak za "Bóg" wstawimy oryginalne "Elohim" i przetłumaczymy to zgodnie z gramatyką jako "bogowie" oraz stosownie do tego zmienimy "rzekł" na "rzekli, to otrzymamy następujące zdanie:
"Potem rzekli bogowie: Uczyńmy człowieka na obraz nasz, podobnego do nas i niech panuje nad rybami morskimi i nad ptactwem niebios, i nad bydłem, i nad całą ziemią, i nad wszelkim płazem pełzającym po ziemi."
Tak brzmiące zdanie nieodparcie kojarzy się z mitami mezopotamskimi. Czy możliwe jest, aby pierwotny tekst izraelski mówił o bogach? Wziąwszy pod uwagę to wszystko, co wcześniej napisałem - tak, z pewnością należy brać poważnie pod uwagę taką możliwość.
Wymieńmy w punktach argumenty przemawiające za taką tezą:
1. Izraelici przybyli z Mezopotamii, gdzie wierzyli w realne istnienie wielu bogów i oddawali im cześć.
2. W Mezopotamii wynaleziono pismo, zrobili to Sumerowie, oni też są pierwszymi autorami mitów o stworzeniu świata, człowieka i o potopie, następne są wtórne wobec nich.
3. Biblijne mity są bardzo podobne do mitów mezopotamskich mówiących o wielu bogach, zwłaszcza mit o potopie, w którym w wersji biblijnej występuje zarówno Jahwe jak i Elohim.
4. W Biblii mamy zdanie: "Elohim rzekł: Uczyńmy...".
5. Gramatycznie "elohim" znaczy "bogowie", więc chociaż można dzisiaj mówić, że Elohim/Bóg mówi do kogoś, to nie wykluczone, że pierwotnie elohim/bogowie mówili do siebie, rozmawiali z sobą.
Odrębnym problemem jest przyczyna istnienia w już zredagowanym tekście owego dziwnego fragmentu. Z pozoru bowiem ktoś tutaj ewidentnie się podkłada, wmawiając wiarę w jednego Boga i pisząc o wielu bogach. Tak jest jednak tylko pozornie, bo Elohim prócz znaczenia "bogowie", znaczy też Bóg, pojedyncze bóstwo, a wiara w anioły nie wyklucza wiary w Boga Jedynego. Z tego też powodu nie przeredagowano tekstu tak, aby Bóg nie mówił do kogoś. Nie było takiej potrzeby, Elohim rozumiany jako Bóg może mówić do aniołów, a nie do siebie. (W grę wchodzi też niedbalstwo przy adaptacji starych tekstów do nowych koncepcji, ale tym zajmę się nieco później.) Potwierdzeniem słuszności takiego rozumowania jest inny fragment z Księgi Rodzaju, a mianowicie 11:7: "Przeto zstąpmy tam i pomieszajmy ich język, aby nikt nie rozumiał języka drugiego!"
W tym fragmencie mówi Jahwe, więc ewidentnie jeden Bóg, a mimo to mówi: "zstąpmy", czyli mówi do kogoś, bo nie do siebie przecież.
Niektórzy próbują tłumaczyć ten i wcześniej omawiany fragment "pluralis maiestaticus". Jednak ta forma była stosowana przez monarchów o wiele później i nic nie wiadomo, aby stosowali ją Izraelici redagujący Biblię, zaś nade wszystko polegała na używaniu l.mn. zamiast poj. przy mówieniu monarchów o sobie do kogoś, najczęściej poprzez zastępowania zaimka "ja" zaimkiem "my". Omawiany fragment musiałby więc brzmieć mniej więcej tak: "My, Jahwe, nakazujemy zstąpić...", a przecież tak nie brzmi; Jahwe mówi tutaj do kogoś: "zstąpmy". Podobnie wcześniej omawiany fragment musiałby mieć mniej więcej takie brzmienie: "My, Bóg, nakazujemy uczynić...", a przecież jest: "uczyńmy". To w żadnym razie nie jest "pluralis maiestaticus". Bóg ewidentnie z kimś rozmawia, proponując wspólne wykonanie jakiejś czynności. Komu? Swemu dworowi niebiańskiemu w przypadku Jahwe, a w przypadku Elohim bardzo możliwe, że pierwotnie innym elohim, czyli innym bogom.
Spotkałem się też z wyjaśnieniem, że Bóg mówi tutaj do jednej ze swych osób albo nawet do obydwu, czyli w grę wchodzą: Duch Święty i Jezus (obydwa pojęcia pochodzące z NT!). Ducha Świętego można od razu wykluczyć, bo nie jest osobą, Izraelici Ducha Bożego rozumieli jedynie jako personifikację Bożej obecności. Podobnie można też postąpić z Jezusem, gdyż zakładanie, że ktoś pisał nie rozumiejąc co pisze, jest całkowicie bezpodstawne. (Zresztą wszelkie poszukiwania Jezusa w ST kończą się klęską, czym być może zajmę się w innym artykule.)
Jak już wspomniałem bardzo możliwe jest, że brzmienie 1:26 z księgi Rodzaju jest wynikiem niedbalstwa redaktorów adoptujących stare teksty do nowych koncepcji. Zauważmy bowiem, że nigdzie więcej nie spotykamy się z orzeczeniem w l.mn. przy Elohim, a w opisie stworzenia człowieka nie występują aniołowie, do których mógłby Bóg mówić. Dlaczego mamy przyjąć, że Bóg mówi do aniołów, skoro wcześniej ani potem nie występują w tym opowiadaniu? Gdyby Bóg miał do nich mówić, to dlaczego tylko raz? Ponadto zaraz potem Bóg wszystko robi sam, chociaż wcześniej jest sugestia, że będzie miał pomocników. Jest jakaś niekonsekwencja w takim opowiadaniu historii stworzenia człowieka. Przypatrzmy się całemu (niemal) pierwszemu rozdziałowi Księgi Rodzaju:
1. ...stworzył Bóg...
3. I rzekł Bóg: Niech się stanie...
4. I widział Bóg...
5. I nazwał Bóg...
6. Potem rzekł Bóg: Niech powstanie...
8. I nazwał Bóg...
10. Wtedy nazwał Bóg...
11. Potem rzekł Bóg: Niech się zazieleni...
14. Potem rzekł Bóg: Niech powstaną...
16. I uczynił Bóg...
17. I umieścił je Bóg...
20. Potem rzekł Bóg: Niech zaroją się wody...
21. I stworzył Bóg wielkie potwory...
22. I błogosławił im Bóg...
24. Potem rzekł Bóg: Niech wyda ziemia...
25. I uczynił Bóg dzikie zwierzęta...
26. Potem rzekł Bóg: Uczyńmy człowieka...
27. I stworzył Bóg człowieka...
28. I błogosławił im Bóg, i rzekł do nich...
29. Potem rzekł Bóg: Oto daję wam...
31. I spojrzał Bóg na wszystko, co uczynił...
Czyż wers 26-ty nie razi? Tylko tam jest orzeczenie w l.mn. przy Bogu (w "oryginale" Elohim), a przecież np. wers 5-ty mógłby mieć brzmienie: "nazwijmy", wers 16-ty: "uczyńmy", 17-ty: "umieśćmy", 21-szy: "stwórzmy", 25-ty: "uczyńmy", 27-my: "stworzyliśmy". 29-ty: "dajmy im". Tak jednak nie jest i dla mnie jest to poszlaka świadcząca o możliwym niedbalstwie redaktora adoptującego stare teksty do nowych koncepcji, co nie było jednak jakimś dużym błędem, bo - jak już mówiłem - Elohim to także pojedyncze bóstwo, które mogło mówić do aniołów, w których Izraelici wierzyli, więc później tego nie poprawiano. Po prostu wystarczająco dobrze współgrało z aktualnie obowiązującą koncepcją.
Ale nie jest sprawą najważniejszą dlaczego werset 26-ty brzmi tak, jak brzmi - celowe zostawienie orzeczenia w l.mn., czy też omyłkowe - najważniejsze jest to jak brzmi, i gdzie należy szukać źródeł tego faktu. Podsumowując więc: jeżeli istotnie omawiany 26-ty werset z I-go rozdziału Księgi Rodzaju jest, podobnie jak cała reszta wątku kosmologicznego i opowieści o potopie, przeróbką starych mitów wyrosłych z tradycji mezopotamskiej - a wiele o tym świadczy - to te opowieści nie pochodzą od Boga, lecz od ludzi, w dodatku niezupełnie uczciwych. Wątek kosmologiczny jest zapewne wynikiem zapotrzebowania na kosmologię w nowej koncepcji Boga, której to kosmologii nie wymyślono na nowo, lecz skorzystano z już istniejących tradycji. Tradycji, w które wierzono już wcześniej w nieco innej postaci, i które wyniesiono z Mezopotamii. Tradycji które przechodziły z pewnością nie jedną i nie dwie redakcje, aby ostatecznie przybrać kształt z jakim mamy do czynienia dzisiaj, w wydaniu polskim z Bogiem w miejsce Elohim i Panem w miejsce Jahwe, co jest najnowszym dowodem zmieniania biblijnych tekstów tak, aby jak najbardziej uwypuklić monoteizm izraelski, którego datowanie należy jednak przesunąć przynajmniej do czasów Mojżesza, jeśli nie dalej.
AnBo
anbo@poczta.wp.pl
www.pytodp.republika.pl
O religiach - niezależnie od ich koloru i pochodzenia - jest wiadomo..., że nic nie wiadomo. Bo przecież wierzyć znaczy nie wiedzieć i odwrotnie. Ale zacząć trzeba od początku.
W religiach przeczy się oczywistemu faktowi, że coś jest po prostu dla swojego istnienia, tak jak materia długa i szeroka. W religiach twierdzi się, że to coś zostało stworzone. Przez kogo? Po co? No właśnie, z tym jest pierwszy problem. W religiach twierdzi się, że materię stworzył duch, bóg lub bogowie. Chociaż nikt na własne oczy boga nie zobaczy, bo według definicji jest niematerialny, a więc niewidzialny, zupełnie dowolnie przyjmuje się, że to ON był pierwszy i że to ON stworzył świat. A dlaczego ON miałby być pierwszy i ostatni? Żadna religia tego nie tłumaczy.
Zupełnie dowolnie znów się przyjmuje, że jego nikt nie stworzył, chociaż nie zupełnie:
istnieją w religiach całe plejady bogów, które zostały stworzone (często mówi się nawet "spłodzone") przez innego, większego boga. I nie trzeba tu sięgać do pogańskich religii, gdzie istnieli poszczególni bogowie od wojny, ognia czy deszczu, wszyscy stworzeni i podporządkowani przez innego, większego i potężniejszego (Odyna, Zeusa, Świętowita itp). Nawet w takiej zdawałoby się "cywilizowanej" i monoteistycznej religii, jaką jest katolicyzm, istnieją pomniejsi bożkowie i boginie - zwane świętymi, którym buduje się kościoły, odprawia nabożeństwa i obchody religijne. I często można usłyszeć popularne stwierdzenia, że "Św. Florian jest patronem strażaków i ognia, a Św. Stanisław (ten z Padwy) jest od rzeczy zagubionych". Ale ten największy bóg, hegemon, tyran i satrapa, rządzi sam niepodzielnie, na wzór wczesnośredniowiecznego ustroju wasalnego.
Jak się rzekło to ON miał stworzyć świat i ludzi. Biblia twierdzi, że wszystko to odbyło się w ciągu 6 dni, przy czym ON się tak nad tym napracował, że 7-mego dnia musiał odpoczywać. Nikt zdrowy na umyśle w to dziś oczywiście nie wierzy. bo przecież ON jest niezmordowanie silny i nigdy się nie męczy. A do tego wszystko wie i jest bardzo, ale to bardzo dobry. Zbudował nie tylko świat ale i niebo, a w nim anioły i diabły. To jest stworzył same anioły, ale część mu się zbuntowała. Bardzo zagniewany strącił tych buntowników "do piekieł", które chyba też musiał stworzyć. Religie, nawet te nie oparte na Biblii, nie tłumaczą:
- po co ON stworzył świat. Niektóre przypuszczają, że mu było "smutno samemu".
Inne dodają, że nie miał go kto chwalić. A ON bardzo lubi pochwały i miauczące dziękczynienia.
- jak to się stało, że ON się pomylił i to wiele razy? Stworzył aniołów, a ci mu się zbuntowali, stworzył człowieka i zakazał mu wiedzieć co dobre, a co złe, a ten mu się wykazał nieposłuszeństwem. Wiele razy ON więc wpadał w gniew! Czyżby Wszechwiedzący nie wiedział ( czyli wierzył? ale w co?), nie przewidział, spartolił ?
- po co stworzył człowieka? Ponoć na swoje podobieństwo - tak mówi Biblia. Ale po co to przedstawienie i jak to pogodzić z ewolucją, która w tej chwili jest dla nas faktem szkolnym?
- po co miał ktoś odkupywać winę Adama i Ewy? Jeśli oni zgrzeszyli ( na ich miejscu zrobił bym to samo, ja też pragnę wiedzieć), to tylko oni powinni ponieść za to karę.
Ten ON jednak ukarał i przeklął całe generacje, cały rodzaj ludzki, dzieci i wszystkich potomnych, którzy nawet nie wiedzieli, że od jakiegoś Adama i Ewy pochodzą. Przeklał i pokarał śmiercią! Ale, że niby taki dobry, udobruchał się i postanowił, że doprowadzi do odkupienia winy pierwszej pary. Wyda na świat z dziewicy niepokalanej ( tzn. "takiej, co nie zaznała męża") swego syna, którego z całą premedytacją wyda potem na śmierć, aby "krew jego zmazała zmazę na pokoleniu ludzkim". I w tym swoim opętańczym zamiarze nie usłucha błagań syna swojego, "aby oddalił kielich goryczy" od niego i opamiętał się. Ta zniewaga krwi wymaga (ludzkiej)! Ale tak to jakoś znów zagmatwał, że do tej pory nie wiadomo (a więc trzeba wierzyć) i znów rodzą się pytania, czy ten syn w ogóle istniał historycznie? I dlaczego tak późno się ON zdecydował? Przecież od grzechu pierwotnego do narodzin Mesjasza upłynęło wiele, wiele tysięcy lat! I co z tymi miliardami nieszczęśników, którzy żyli (pardon, których ON obdarował życiem) przed odkupieniem? Poszli do piekła? Ale się diabli ucieszyli! A do tego wszystkiego istnieją religie, które do tej pory czekają na Mesjasza!
-po co w ogóle diabeł? Tego nie wie żadna religia. Nie którzy twierdzą, że to nieporozumienie boskie zostanie naprawione po Sądzie Ostatecznym, kiedy to nawet diabli do nieba wejdą! W takim razie, po co się wysilać, umartwiać i żyć pobożnie?
I tak się trafi do raju! Diabeł jako konkurencja, która tak i tak zostanie pokonana?
-po co Mu cierpienia ludzkie i ohyda tortur w naturze? Religie też tego nie tłumaczą, chyba z obawy, by Go nie posądzić o sadyzm.
A pytań takich jest coraz więcej i coraz trudniej na nie dać nawet głupią odpowiedź. Widać z tego, że świat czeka na następnego pomazańca (papieża, ajatollaha, mesjasza), który po prostu nam objawi : "Boga nie ma! Róbcie dalej jednak tak, jakby był. Zabawa jest świetna!" . Mam jednak obawy, że chyba nie będzie to papież polskiego pochodzenia.
WM,
Berlin 2001
Wśród różnych argumentów na istnienie boga nie zetknąłęm się z, wydawałoby się, narzucającym, tj. boga można odnaleźć w sobie, dzięki rozwiniętym mocom psychicznym i każdy po odpowiednim treningu może się o tym przekonać. Tym bardziej jest to zaskakujące, że teologia katolicka twierdzi, że bóg jest ukryty ,,w ludzkim sercu". Narzuca się taki argument tym mocniej, że zgodnie z naukami chrześcijańskimi (protestanci to raczej dalecy sympatycy chrześcijaństwa) niejaki duch św. działa w ludziach ochrzczonych i bierzmowanych i pociąga ich ku pierwszemu bogu - ojcu. Otóż gdyby rzeczywiście duch święty dzięki bierzmowaniu działał w chrześcijanach (cokolwiek miałoby to znaczyć), jako osoba prawdomówna musiałby mówić każdemu chrześcijaninowi to samo. Tak więc dzięki chrztowi i bierzmowaniu w wymienionym. powinni trwać w jednomyślności. Istnienie dużej rozbieżności w wielu kwestiach dotyczących religii świadczy o tym, że rzeczony duch nie mówi wszystkim prawie tego samego - czyli jest kłamcą, a więc nie jest doskonały - albo też po prostu nie istnieje i chrześcijanie opierają się jedynie na interpretacji własnych, naturalnych całkiem przeżyć.
W jednym i drugim wypadku nie mamy do czynienia z Absolutem. W rzymskim katolicyźmie pojawił się tzw. ruch charyzmatyczny, który swoimi korzeniami sięga do pewnej grupy o inspiracji biblijnej - Zielonoświątkowców. Sam fakt, że księża rzymskokatoliccy chodzili do innej grupy religijnej po ,,chrzest w duchu św." świadczy o tym, że tenże Duch Św. nie działa w pełni w kościele rzymskokatolickim i dlatego potrzebuje on zewnętrznego wsparcia. Jednak niedawno wydany dokument z Jezusem w tytule (,,Dominus Iesus") stwierdzał wyraźnie, że pełnia środków do ,,zbawienia" znajduje się w kościele katolickim. Skoro tak, to doktryna rozmija się z praktyką. Oznacza to, że księża sami zauważają niewystarczające możliwości rozwoju we własnym kościele. Jeśli niezbędny jest ,,import" idei i praktyk zaczerpniętych od innych konfesji, to znaczy, że kościół żadnej pełni służącej czemukolwiek nie posiada. Skoro chrzest i bierzmowanie mające świadczyć o obecności boga w ,,duszy " człowieka świadczą o jego nieobecności (byłem ochrzczony i bierzmowany, brałem też udział w różnych grupach nastawionych na rozwój duchowy, i żadnego boga nie spotkałem), to warto by sprawdzić skutki innego ''sakramentu", a mianowicie eucharystii. Ma to być ciało Jezusa, którego spożywanie ma dawać moce do unikania zła i czynienia dobra, sprawiać, że bardziej będziemy kochać naszych bliźnich. Przez wiele lat jadłem komunię, pijałem wino tzw. krew Chrystusa, uczyłem się różnego rodzaju modlitw chrześcijańskich i nie stałem się przez te praktyki ani trochę lepszym człowiekiem. Może innym się udało? Otóż jeśli porówna się ilość ludzi jedzących niekwaszone ciasto, które ma być prawdziwym ciałem Jezusa, z ilością ludzi uczynnych, pomocnych, wspierających ubogich, odwiedzających więźniów, służących dobrą radą w trudnych chwilach okaże się, że te dwa zbiory ludzi nie pokrywają się. Czyli wpływ praktyk religijnych i tzw. sakramentów ma się zupełnie nijak do naszego życia. Równie dobrze można by się bez nich obyć. Sprawa jest o tyle ważna, że jeśli bóg wszechmocny miałby działać przez eucharystię, chrześcijanie, a zwłaszcza katolicy, powinni być najlepszymi ludźmi pod słońcem. Są wśród nich ludzie zupełnie wspaniali, jednak na ogólną liczbę ok. 1 mld chrześcijan-katolików jest to statystycznie rzecz biorąc prawie nic. Skoro komunia z bóstwem nie przemienia ludzi tak, że potrafią bardziej kochać innych, to oznacza, że albo jest ona zupełnie bezwartościowa, albo bóstwo nie jest wszechmocne, albo wreszcie cała miłość, której bóstwo udziela, nie jest większa niż zwyczajna miłość ludzka. Jeśli bóstwo nie jest wszechmocne, to nie jest postulowanym Absolutem, jeśli jego miłość nie wychodzi poza miłość ludzką wszyscy ludzie są równie doskonali jak bóstwo, czyli ludzie musieliby być Absolutem.
Tak to założenia dotyczące najważniejszych sakramentów chrześcijaństwa doprowadzają do konkluzji, że albo bóg nie istnieje, albo istniejące bóstwo nie jest Absolutem, czyli nie jest Bogiem. Tak czy inaczej Bóg nie istnieje.
Zbyszek
W kręgach "ludzi kulturalnych" zazwyczaj głoszone są poglądy, które na pierwszy rzut oka wydają się świadczyć o nadzwyczajnym rozwoju uczuć wyższych, o wielkiej przewadze człowieka nad światem zwierzęcym jeśli chodzi o tzw. uczucia wyższe. Postawy te nie znajdują jednak szerokiego oddźwięku wśród szerokich mas. Zwłaszcza, że głoszenie zasad, to jedno, a życie zgodne z tymi zasadami to zupełnie inna sprawa. Taki los spotkał w XIX wieku "wolność, równość i braterstwo", pojęcia, które XX wiek dorżnął zupełnie.
Jest jednak jeszcze parę innych pięknych rzeczy, które należy zbrukać w podobny sposób. Na przykład: przebaczenie.
Gazeta Wyborcza (1718 lutego 2001) przytoczyła tekst "Przebaczenie drogą pokoju". Podpisany: Jan Paweł II. Czytam te rozwlekłe, napuszone zdania napisane chyba jedynie ku samozadowoleniu Autora i nie mogę odeprzeć skojarzenia: równie dobrze mogłoby być "Postęp drogą pokoju". Podpis: Leonid Breżniew.
Pustosłowie, główna treść papieskich wystąpień, mogłoby być wyśmiewane zdanie po zdaniu. Szkoda jednak komputera, miejsca oraz czasu ewentualnych Czytelników. Ale wybierzmy parę perełek.
Nawiedzony urzędnik watykański twierdzi: "Wołania o pokój (...) pozostają nieskuteczne: nie udaje się podjąć niezbędnych działań, które doprowadziłyby do upragnionego pojednania". Sam Watykan dał niedawno przykład "działań" ogłaszając encyklikę Dominus Iesus, w której zapewnił wszelkie istoty ludzkie, że tylko jedyna prawdziwa religia z centralą w Watykanie gwarantuje najwyższą jakość usług jeśli chodzi o zbawienie. Niech więc ci, którzy lubią wszystko w najlepszym gatunku nie oglądają się na jakichś oszustów w rodzaju kościoła ewangelickiego. Niechaj szybko zmiatają pod skrzydła pierwszej prawdziwej sekty, która wyrodziła się z religii judaistycznej. Doprawdy, osobliwy to sposób "wołania o pokój". Przywalić raz jeszcze. Pokazać, kto rządzi i tutaj, i w zaświatach także.
Odwieczne łajdactwo i arogancja kościoła katolickiego sprowadziły na ludzkość mnóstwo niepotrzebnego cierpienia i zwykłego bałaganu. M. in. doprowadziły do powstania mozaiki chrześcijańskich "spółekcórek". Jako społeczności mniejsze, o mniejszej sile przebicia są one czułe na punkcie frontalnego ataku. W nich również tkwi to, co Kościół nazywa "chrześcijańską pokorą", a co przekłada się na chęć zagarnięcia jak największej części dla siebie. Choć można dowodzić, że wyznania protestanckie częściowo zmitygowały ten pęd ku zawłaszczaniu. A Watykan dalej nie wie, o co chodzi. Natchniony "ekumenizmem" papa nie może się powstrzymać, by nie przypomnieć, kto w tym "braterstwie i równości" gra pierwsze skrzypce. I bez żenady ogłasza, że tylko jego firma zapewnia niefarbowane zbawienie i jedną, jedyną słuszną prawdę. Pod kocioł, na którym gotują się kolejne konflikty nieustających waśni i sporów Watykan znowu solidnie podkłada węgla. My, "święty, powszechny i apostolski", my im wybaczamy, ale nic za darmo - do nogi proszę. Oto odarte ze świętoszkowatych i przymilnych słówek "przebaczenie" a la Vatican.
Swoją drogą, byłoby nader uciesznym poczytać, gdyby papież - wyzbywszy się swojej nieskończonej hipokryzji - opisał w rozwlekły, charakterystyczny dla jego wypowiedzi sposób, co rozumie pod pojęciem "upragnionego pojednania". W takim świecie "pojednanym" na modłę papieską wszelkie totalitaryzmy byłyby wspominane jako przykłady niezwykłej różnorodności.
Przejęty swoim "szczególnym" posłannictwem papież ciągnie dalej: "Wobec tej niepokojącej sytuacji chrześcijanie nie mogą pozostać obojętni". Istotnie, nie pozostają, zwłaszcza główni menedżerowie. Wydadzą encyklikę, a świat padnie na kolana i pozbywszy się swoich grzechów błądzenia pośpieszy ku Watykanowi. Bo przecież nic tak nie cieszy Hutu, Tutsi, Albańczyków, palestyńskich Arabów, Kurdów i innych żyjących w stanie zawieszenia, jak posiadanie solidnego, niekwestionowanego zbawienia. A wszak tylko papa zapewnia ten luksus. On i Ratzinger dobrze o tym wiedzą.
Nie jest wykluczone, że papa zabiega tak o to przebaczenie mając na względzie coś więcej niż piękną ideę. Wie znacznie lepiej niż ja, czy ktokolwiek inny, jakich nieprawości dopuściła się jego firma. Na razie jeszcze cisza. Tu i ówdzie szczekają jakieś "kundelki". Ale przyjdzie i czas na "jeden święty i powszechny". Postępki tej instytucji, już bez powoływania się na "miłość nie pamięta złego" zostaną ocenione nie w wymiarze "boskim", tylko w wymiarze zwykłych procedur kryminalnych. Oj, wtedy będzie potrzeba a potrzeba przebaczenia.
"Jedyną drogą do pokoju jest przebaczenie" snuje swoje bredzenie starowinka. Bzdury, Ojcze Święty. Nie jest to droga ani jedyna, ani najlepsza. To droga, która rozzuchwala łobuzów. Znacznie lepszą drogą jest przykład, umiarkowanie ze swojej strony, rzeczywista, a nie deklarowana skromność i umiarkowanie.
W świecie, który nie wie co ze sobą zrobić, dokąd zmierzać (oprócz wielkich korporacji), w którym znakomita część jego mieszkańców tkwi na granicy przetrwania nawoływanie do tego, żeby bici jeszcze wyżej nadstawili tyłek, w który jeszcze silniej dostaną jest jakimś iście diabelskim (według najlepszych katolickich wyobrażeń) chichotem.
"Świat oczekuje od chrześcijan konsekwentnego świadectwa wspólnoty i solidarności"- kolejny zestaw górnolotnie brzmiących, jakże wyświechtanych, słów. Papież ma nadzieję, że te wytarte frazesy nabierają w jego wypowiedziach mocy "szczególnej", jak zwykł o byle czym mawiać. A on je po prostu dobija strzałem w tył głowy.
Mam wrażenie, że świat niczego nie oczekuje od chrześcijan. To chrześcijanie wciskają się na siłę tam, gdzie ich nikt nie chce.Vide, zeszłoroczne złośliwe mianowania chińskich biskupów. Kolejne podgrzanie konfliktowej sytuacji. Jeśli "świat" (wbrew pozorom bardzo nieokreślona jakość) miałby już czegoś oczekiwać od chrześcijan, to żeby przestali być tak zaborczy i aroganccy w swojej "jedynej prawdzie". O "konsekwentnym świadectwie" lepiej nie wspominać, bo to chrześcijanie konsekwentnie niszczyli wszystko, czego nie dało się schrystianizować, nad czym nie dało się zapanować, czego nie dało się przerobić "na chwałę Kościoła Św." Prawdziwe "świadectwo" chrześcijańskiego miłosierdzia, miłości Chrystusa i innych wirtualnych gadżetów watykańskich aż w oczy kłuje w Afryce i Ameryce Południowej. O "wspólnocie i solidarności" też lepiej zmilczeć. Prawdziwymi wspólnotami są jedynie kręgi mafijne, których najlepszym wzorcem jest sam Kościół kat. właśnie.
Słowo "solidarność" wywołuje we mnie same złe skojarzenia. Jak znam życie (a znam przez polski pryzmat, niestety), solidarność pojawia się tam, gdzie jest brudny interes do zrobienia. To słowo uległo skorumpowaniu, złamano mu kark i odebrano pierwotne znaczenie. W języku polskim trafiło ono tam, gdzie beznadziejnie wegetuje słowo "towarzysz". Przebaczenie też tam zmierza.
Ktoś kiedyś powiedział, że pisarze są sumieniem narodów. Pisarze, nie grafomani. Remarque w szarpiącej sumieniem książce Liebe deine Nächste (Kochaj bliźniego) wkłada w usta Ludwika Kerna takie słowa:
"Mogę zrozumieć! Ale wybaczyć, to byłoby zbyt męczące. Wolę zapomnieć."
I w tym jest coś głęboko ludzkiego. Bez głupkowatego patosu, bez powoływania się na zdyskredytowaną postępowaniem wyznawców Ewangelię. Przebaczenie jest oczyszczeniem przestępcy, zapomnienie jest samooczyszczeniem się ofiary. Nie ma znaczenia przebaczenie, jeśli strona, której się wybacza postrzega ten akt jako zaproszenie ku dalszym niegodziwościom. Lepiej jest zapomnieć. I mieć się na baczności.
Karol Pesz
Klechistan, marzec, 2001
DYALOGÓW NIECYBERNETYCZNYCH WIELA
A WŁAŚCIWIE DZIEWIĘTNAŚCIORO Z INTRODUKCYĄ, KONKLUZYĄ A
TUDZIEŻ Y APPENDIXUM
NA TEMATÓW MULTUM
POMIĘDZY WYKWINTNEM Y ZNAKOMICIE WYCHOWANEM
JWP XIĘCIEM PHILONOUSEM
ARYSTOKRATĄ NA NIEMALŻE EUROPEYSKĄ MIARĘ
A
NIEJAKIEM HYLASEM
NIEZWYKLE ORDYNARYJNYM OBYWATELEM ANTYPODÓW, STANU
BARDZO POŚLEDNIEGO A JĘZYKA NIEZMIERNIE PLUGAWEGO
PRZEZ
LECHA KELLERA
SKOMPILOWANE
GWOLI INTELEKTUALNEY REKREACYI
A UCIECHY RADOSNEY
SZANOWNEY PUBLIKI
A
PANU DOKTOROWI STANISŁAWOWI
DYALOG II. O publikacyi katolickiego historyka z Albyonu, dżentelmena zwanego John'em Cornwell'em, a zatytulowaney HITLER'S POPE
HYLAS: Czy czytałeś Philonousie książkę angielskiego katolickiego historyka John'a Cornwell'a p.t. "Hitler's Pope' (London: Penguin Books, 1999)? Ta książka to na pewno nie sowiecka propaganda, bo była napisana przez katolickiego uczonego, fellow (to jest wysoka posada akademicka w Anglii, odpowiednik co najmniej polskiego docenta) of Jesus College w Cambridge University. Ksišżka ta była bardzo dobrze, wręcz entuzjastycznie, oceniona przez takie konserwatywne pisma jak Sunday Times, Sunday Telegraph, Washington Post, czy Los Angeles Times (chyba, ze uważasz te pisma za komunistyczne...). Z faktów tam (w książce `Hitler's Pope) przedstawionych wynika jasno, ze Pius XII był osobiście odpowiedzialny za wybuch obu wojen światowych: Pierwszej, gdyż (jeszcze jako Monsignor Pacelli) doprowadził do podpisania konkordatu z Serbią, który to konkordat tak rozwściczył Austro-Węgry, że zamach na następcę tronu (figura o znaczeniu tylko formalnym) wystarczył do rozpętania okrutnej wojny, Drugiej, gdyż od początku jako nuncjusz papieski (w Monachium a potem Berlinie), a później jako de facto premier Watykanu, i wreszcie jako papież popierał on (Pius XII) Mussoliniego i Hitlera, nakazał katolikom włoskim i niemieckim zamkniecie partii katolickich i nie stawianie oporu faszystom, oraz był skrajnym antysemitą i wręcz chorobliwym antykomunista, a nawet wrogiem socjaldemoracji i demokracji w ogóle. A wspomniani przez ciebie żydowscy wielbiciele Piusa XII (Konsul Izraela w Mediolanie czy Golda Meir) wykonywali (Meir to nawet nią dyrygowała) politykę współpracy syjonistów z nazistami w okresie zimnej wojny - polecam książkę p. Finkelstein'a `Holocaust Industry', gdzie ta współpraca syjonistów z nazistami jest doskonale zdemaskowana.
PHILONOUS: Ble, ble, ble - książka ta spotkała się z krytycznym przyjęciem zarówno prasy (np. włoskiej, hiszpańskiej, polskiej), historyków jak i Watykanu. Także w rankingu największej internatowej księgarni Amazon.com książka zyskała jedynie 2,5 gwiazdki (na 5 możliwych). Cornwell specjalizuje się w pisaniu książek skandalizujących rzeczywistość Kościoła Katolickiego, zaś jego najnowsze dzieło, jest po prostu komercyjnym produktem, stanowiącym cześć kampanii usiłującej zniesławić Pacellego. Książka ta jest nieuporządkowana, brak jej analizy historycznej, dokumentów, które potwierdzałyby jego tezy, a ciężkie oskarżenia pod adresem Piusa XII podnoszone są bez jakiegokolwiek oparcia w faktach, co natychmiast podważa wiarygodność tego bełkotu, tym bardziej, ze autor kilka razy kłamie - czy to z bezczelności, czy z niewiedzy. Poza tym twierdzenie, że jakiś papież jest odpowiedzialny za wybuch wojen światowych wymyka się zasięgowi argumentacji, której używa się w dyskusjach z normalnymi ludźmi. Z pewnością przeceniasz Hylasie Pacellego. I wojna wybuchłaby wcześniej czy później, nawet bez konkordatu; państwa europejskie szykowały się do wojny od kilku lat i czekały tylko na dogodny pretekst. II wojna wynikła zaś dzięki traktatowi Ribentropp-Molotow. Co do p. Filkelsteina - fakt, nie sposób nie zgodzić się z jego tezami. Prosze przy tym zauważyć, iż wymienione przez ciebie Hylasie tytuły prasowe (oraz wiele inych) zachowują wyjątkowa wstrzemięźliwość - nie zamieszczają entuzjastycznych recenzji, nie opisują z zachwytem argumentacji Autora, ani nie wysuwają idiotycznych wniosków typu "Żydzi są odpowiedzialni za wybuch obu wojen światowych" - co polecam twojej uwadze Hylasie (prosze najpierw ochłonąć po lekturze, spokojnie przemyśleć i dopiero potem formułować wnioski).
HYLAS: 1. Książka Cornwell'a to absolutny bestseller w krajach anglojęzycznych. W Australii została wykupiona `na pniu', i aby ja dostać, trzeba zapisywać się na kilka miesięcy naprzód, co jest rzeczą niesłychana w warunkach rynku, gdzie księgarze maja na ogół poważne kłopoty ze zbytem, a ponad połowa nakładu większości książek idzie z reguły na przemiał. To, że recenzent pewnej firmy nie lubi książki Cornwell'a, a więc dał jej z głupoty czy zawiści niską ocenę, nic nie znaczy. Dla przykładu: nawet Jerzy Waldorff, jeden z najlepszych znawców muzyki w Polsce i nie tylko, srodze pomylił się w ocenie poematu symfonicznego Ryszarda Strauss'a `Tako Rzecze Zarausztra', jako że według Waldorff'a nawet Ryszard Strauss nie był w stanie opisać muzyka filozofii Nietschego. Jak się Waldorff mylił, każdy meloman wie dobrze. Poemat Strauss'a jest obecnie uważany przez krytyków i publiczność za szczytowe osiągniecie muzyki XX wieku; jest on (i był) wykonywany przez najlepsze orkiestry pod batuta najlepszych dyrygentów, takich jak Herbert von Karajan czy Zubin Mehta. Prosze cię też Philonousie, abyś pokazał mi dokładnie numery stron (najlepiej oryginalnego, angielskiego wydania), gdzie Cornwell ma rzekomo kłamać. Ja znalazłem te książkę wyjątkowo solidnie `przebadaną' (w znaczeniu `research') oraz oparta na dokładnie sprawdzonych, rzetelnych faktach historycznych.
2. Oczywiście, I wojna wybuchła by pewnie i bez konkordatu z Serbią, ale być może. nie o Bałkany, i mogłaby mięć wtedy np. bardziej ograniczony zasięg (np. tylko do Zachodniej Europy), a więc też miała by może mniej ofiar, a może też ominęła by ziemie polskie. Wojna pomiędzy Niemcami a Anglia i Francja najprawdopodobniej wybuchłaby w latach późnych 30-tych czy wczesnych 40-tych, nawet gdyby Hitler nie doszedł do władzy, a `tylko' np. skrajnie konserwatywna Pruska arystokracja pokroju Bismarck'a. Niemniej, nikt zdrów na umyśle nie usprawiedliwia w ten sposób Hitlera.
3. Co do recenzji książki Cornwell'a: Sunday Times uznał, że książka ta potępia na wsze czasy zboczoną i głęboko nieatrakcyjną personę Pacellego. Independent słusznie zauaważył, że książka ta wywoła furię Watykanu. Washington Post uważa, że książka ta może zredefiniować współczesną historie. Los Angeles Times uważa ją za fascynującą i błyskotliwie napisaną. Według szacownego Times'a dzieło Cornwell'a jest wysoce inteligentne, a moralnie bez zarzutu, a New York Post uważa ją za ważne dzieło historyczne. Należy też pamiętać, że Anglosasi są na ogół bardziej wstrzemięźliwi w sądach niż Polacy, a szczególnie Latynosi, a taki np. Times może być określony wieloma przymiotnikami, ale nigdy jako lewicowy
PHILONOUS: Ad 1. To, że panuje "run" na jakąś książkę wcale nie świadczy o tym, iż to arcydzieło. Parę lat temu tłumy ustawiały się pod księgarniami aby kupić "Mein Kampf " tow. Hitlera, szczęśliwcy zdobywali te książkę po znajomości lub spod lady za ciężkie pieniądze, chociaż lektura jest męcząca, ponieważ dzieło to jest nudne jak flaki z olejem. Pomijając fakt, iż Cornwell nie jest historykiem: odnośnie pracy dokonanej w Watykańskich Archiwach Sekretariatu Stanu Cornwell twierdzi, że jest pierwszą i jedyną osobą, która miała dostęp do tego archiwum. W rzeczywistości badania autora ograniczyły się do dwóch serii dokumentów i nie miał on dostępu do dokumentów z roku 1922 i późniejszych. Cornwell twierdzi także, ze pracował nad archiwami "przez całe miesiące", jednak jego pozwolenie na korzystanie z archiwum obejmowało jednak tylko okres ok. 3 tygodni, podczas których nie zjawiał się codziennie w archiwach. Brytyjski pisarz twierdzi, ze pisząc swą książkę odnalazł tajne dokumenty, które nieznane były aż do czasu jego "badań", odnoszące się szczególnie do listu napisanego przez Piusa XII w czasie, gdy był jeszcze nuncjuszem w Bawarii. Faktycznie jednak list ten został opublikowany w 1992 roku, czyli siedem lat przed wydaniem `Hitler's Pope'.
Ad. 2. Ja nie usprawiedliwiam tow. Adolfa, jeno twierdze, że przecenia Pan możliwości Pacellego.
Ad. 3. Wymienione przez Pana tytuły prasowe związane są z lewicą, więc nic dziwnego, iż pieją z zachwytu. Ja czytuje prasę odmiennej proweniencji, wiec zdanie na temat tego paszkwilu mam odmienne.
HYLAS: Ad 1. Ja też uważam, że popularność nie świadczy o klasie dzieła. Jednakże nie jest rozsądne ignorowanie dzieł popularnych, jako że te dzieła tworzą tzw. kulturę popularną a także tworzą tzw. opinie publiczną. "Mein Kampf" jest niewątpliwie nudnawa, jednak Hitlera nie sposób było i jest lekceważyć, ani też nie sposób lekceważyć jego dziedzictwa, które do dziś odbija się na Polsce (np. nieuregulowany status prawny prawie połowy obecnego terytorium RP jako konsekwencja II wojny światowej). Nie ma też większego znaczenia czy Cornwell jest czy nie jest zawodowym historykiem. Liczy się to, że jest powiązany z najbardziej wpływowymi kręgami akademickimi w Wielkiej Brytanii, oraz że jego opinia się liczy w krajach anglosaskich, i nie tylko. Jeśli chodzi o czas spędzony w archiwach - dobry badacz potrzebuje go mniej niż badacz pośledni, tak więc śmieszne jest to wyliczanie dni spędzonych w archiwach. Nie muszę chyba przypominać, że dobry badacz, zanim wejdzie do archiwum, wie czego i gdzie szukać, że dobry badacz pyta się najpierw archiwistów o wskazówki, że nawiązuje z nimi dobre stosunki, aby jak najszybciej znaleźć ważne dokumenty w stosach na ogół nic nie zawierających papierzysk
. ,br>
Ad. 2. Ja bynajmniej nie przeceniam możliwości Pacellego. Był on przecież papieżem, a jego głos liczyłby się, szczególnie w Niemczech. Jednak nie potępił on nigdy Hitlera, i to wcale nie dla tego, że bal się retrybucji w stosunku do katolików Niemieckich. Przecież protest biskupów Holenderskich wcale nie spowodował śmierci tysięcy tamtejszych Żydów - te trupy były wymyślone sfabrykowane) przez kurię Rzymska, aby usprawiedliwić już nie tylko tchórzostwo Piusa XII, ale wręcz jego kolaboracje z faszystami. Hitlera papież Pacelli popierał po cichu, ale takich np. faszystów chorwackich (Ustawszy), którzy okrutnie wymordowali setki tysięcy prawosławnych Serbów (w tym kobiety i dzieci) to Pius XII popierał oficjalnie i wręcz ich zachęcał do `nawracania' Serbów na religie rzymska "ogniem i mieczem". Odbiło to się 50 lat później, gdy tym razem Serbowie zaczęli zabijać Chorwatów po rozpadzie Jugosławii. Tak więc dziedzictwo Pacellego powoduje straszne skutki praktycznie do dnia dzisiejszego (Kosowo i nie tylko)
Ad. 3. Trudno uznać te wymienione przeze mnie tytuły prasowe za "związane są z lewicą". To są, w wielkiej większości, tytuły konserwatywne, "middle of the road", powiązane na ogół z tzw. big biznesem. Polecam lekturę nie tylko skrajnie prawicowych, "bogoojczyźnianych" pisemek typu niesławnego Życia Wołka, abyś wiedział Philonousie, co czyta większość ludzi
.
Lech Keller
Jednym z celów Kościoła kat. jest ustawiczne grzebanie w kobiecych przydatkach. Niższe szarże zadowalają się praktycznymi zajęciami wokół podbrzusza swoich gospodyń. Wyższe - czują się powołane do ordynowania dużymi zespołami macic i jajników. Nieskończona mądrość Ducha Św. podsuwa sługom bożym coraz to nowe pomysły pozwalające na to, by nie przestać myśleć o cipce. Papa & Co. zaszczycił już swoimi myślami narządy rodne niemal wszystkich kobiecych grup społecznych wszelkich narodowości. Ignorując, oczywiście, nawet taką możliwość, że adresatki jego świętobliwych przemyśleń mogą sobie nie zdawać sprawy z tego, iż ów gentleman w ogóle istnieje. Ostatnio okazało się, że pośród mnóstwa trapiących ludzkość plag jest jeszcze jedna, której nie poświęcono należytej uwagi. Chodzi o gwałt, lecz nie o gwałt w ogólności, ale gwałt "szczególny" jakby powiedział papież. Gwałt to obrzydliwość i istotnie nie należy wypierać tego zjawiska poza społeczną świadomość. Zależy jednak, kto to robi i jak to robi. Urzędnicy Pana B. okazują jak zwykle wysokie poczucie osobliwie rozumianego człowieczeństwa. Bo tym razem chodzi o SWOICH. Bowiem wspomniane zagadnienie dotyczy gwałconych zakonnic z misji katolickich. Nie wiadomo zresztą, jak głęboki jest ów problem, bo poruszając go nie podano żadnych danych: ile zakonnic zostało zgwałconych? gdzie? jak "jedyny, święty, powszechny i apostolski" Kościół pomógł tym kobietom? dlaczego wystawiono je na niebezpieczeństwo gwałtu ?
Jak donosi Gazeta Wyborcza z dn. 5 lutego 2000, hiszpański biskup Juan Antonio Reis zaordynował pigułki antykoncepcyjne dla zakonnic, które jako forpoczta watykańskiego modelu "miłości" mogą być narażone na lubieżny kontakt z nie nawróconymi jeszcze tubylcami. Okazuje się, że wraża pigułka, która dla moralistów z Watykanu nieodmiennie jest jedną z oznak "cywilizacji śmierci" w przypadku zakonnic ma spełniać dobroczynną rolę. Ma służyć za tarczę ochronną. Wszak miłość miłością, świętość życia świętością życia, ale jednak nie może być tak, żeby na "siostrę" jakiś bękart wołał "mama". Trudno objąć rozumem łajdactwo i nikczemność rozniesione przez wyznawców Jezusa Chrystusa po globie ziemskim. To przecież chrześcijanie przerobili Afrykę na coś, co trudno zaliczyć zarówno do "cywilizacji" jak i do "dziczy". To chrześcijanie poniżyli Indie i Chiny oraz wymordowali Indian obu Ameryk. A teraz ta łajdacka religia ośmiela się "nieść pomoc". A niech niesie. Lecz niechaj jej przedstawiciele/przedstawicielki mają świadomość, że mnóstwo ludzkiego cierpienia na Ziemi bierze swój początek właśnie w postępowaniu Kościoła przez ostatnie 1500 lat. I zbieranie owoców tego postępowania może się gwałtem odcisnąć. Kościół nigdy nie pomaga bezinteresownie. Idea bezinteresowności jest absolutnie obca hierarchom tej organizacji. Jeśli Kościół coś robi, to nie walczy o dusze, lecz znacznie częściej walczy o wpływy i panowanie. Wódz, który wysyła swoje armie musi liczyć się z tym, że żołnierze będą ranni. Natomiast żołnierzom zezwala się na stosowanie wszelkich metod, które pozwolą im zachować życie. Nie rozgłasza się jednak publicznie tych brudnych chwytów, które nieuchronnie towarzyszą każdemu zdobywaniu. A że tak jest - to oczywistość, której biskup Reis "nie chciał potwierdzić". Pomimo ujawnionych faktów. Wysyłając te odważne kobiety w zakątki świata, do których nędzę i głód przyniosła cywilizacja chrześcijańska organizacje kościelne walczą o utrwalenie panowania tejże cywilizacji. Ponieważ szerzenie "cywilizacji" chrześcijańskiej skończyło się kompletnym fiaskiem tam, gdzie nie udało się wyrżnąć tubylców, przeto kobiety, które decydują się na naprawianie szkód wyrządzonych przez ich pobratymców w wierze powinny liczyć się z wszelkimi zagrożeniami jakie niesie pierwsza linia frontu. Lecz to ONE, a nie jakiś starszy pan wygodnie żyjący w Hiszpanii, powinny decydować, jak się zabezpieczyć. Biskup nie zdaje sobie sprawy, że rozgłaszając "zabezpieczone" zakonnice jakby namawia gwałcicieli i innych nikczemników (szantażystów, zboczeńców) do skorzystania z okazji. Takie informacje szybko się roznoszą wśród "ludu bożego": siostry są zabezpieczone, można skorzystać. Ksiądz Reis wyraźnie jest przeciwnikiem "pokalanego poczęcia". Nawet kosztem uchylenia moratorium na narzędzia "cywilizacji śmierci". Czerpie zatem obficie z nieprzebranych zasobów dwulicowości swojej macierzystej instytucji. Interesuje go jedynie aspekt doktrynalny. Nie porusza problemu (bo też nie nadaje się on do publicznej debaty) w bardziej humanitarnym, wszechstronnym kontekście. Wystarczy zabezpieczyć i awangarda będzie działała dalej. Być może niektóre z tych kobiet są na tyle silne, by pozostać na posterunku. Inne może należy przenieść do bardziej bezpiecznych warunków. Problem jest prawdopodobnie marginalny i w każdym przypadku wymaga indywidualnego, delikatnego podejścia wobec nieszczęsnej, zgwałconej siostry. Wyobrażanie sobie, że hurtem można je "uchronić", bo wszak każda zgwałcona zakonnica otrzepie się jak wróbel z piasku i z wdzięczności, że starsi panowie ją zabezpieczyli pójdzie się pomodlić za zdrówko Białego Papy i jego kompanów, jest jedną z oznak twardej jak opoka arogancji hierarchów. "Co jednak z innymi kobietami wobec tego samego zagrożenia? Czy i one mają prawo do samoobrony?" takie ponoć pytanie zadał jeden z dziennikarzy. Według Gazety biskup pominął je milczeniem. Milczeniem! Słyszycie to milczenie, ten diabelski chichot pana biskupa nad milionami innych nieszczęśniczek? To milczenie woła na głos, że w Piśmie Św. stoi jak byk, iż są kobiety lepsze i gorsze. Są takie, które mają prawo bronić się przed ciążą z gwałtu i takie, na które trzeba spuścić zasłonę biskupiego milczenia. Czyżby pan biskup raczył okazać się łajdakiem? Kilka lat temu Papa chlusnął już w twarz obfitym strumieniem "miłości bliźniego" pięćdziesięciu tysiącom zgwałconych bośniackich Muzułmanek. Twierdził, że powinny przyjąć te dzieci jako "owoc miłości". Ludzie, trzymajcie mnie, bo przekuję kosę na sztorc i pójdę samotrzeć na Watykan! Ten nikczemnik ma czelność nazwać zygotę powstałą w wyniku gwałtu "owocem miłości"! Jest również polski akcent w całej tej sprawie. "Nie można podważać samej zasady niestosowania sztucznej antykoncepcji, ale przecież zawsze bierze się pod uwagę okoliczności" - powiedział ponoć ksiądz Boniecki, redaktor naczelny Tygodnika Powszechnego. Typowa polsko-katolicka hipokryzja. Kiedy w Polsce była przepychana ustawa antyaborcyjna intelektualista Boniecki nie głosił publicznie, iż "ZAWSZE bierze się pod uwagę okoliczności". Widać "zawsze" oznacza to, co zawsze, tzn. wtedy, kiedy chodzi o nasz interes. Wzbudzanie zainteresowania prasy głupkowatymi wypowiedziami niedopieszczonych hierarchów Kościoła kat., enuncjacjami wywodzącymi się z urojeń o kondycji seksualnej istot ludzkich jest błazeństwem. Tym bardziej, jeśli o chodzi o służebnice, u których pranie mózgu odniosło tak rewelacyjne rezultaty, że całym swoim życiem służą one totalitarnej instytucji, która nie zna zmiłowania, jeśli zagrożony jest jej interes. Amen.
Karol Pesz,
Klechistan, luty 2001
Jak podała w styczniu Agencja PAP:
http://dziennik.pap.com.pl/rozmaitosci/20010126190903.html
Rachunek w wysokości 5 tys. zł wystawiło Tatrzańskie Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe jasnowidzowi z Człuchowa. Z powodu błędnej wizji ratownicy przez dwa dni szukali w górach pary turystów z Kalisza. Oboje odnaleźli się w czeskiej Pradze. 17-letnia Dominika i 18-letni Tomek zaginęli jeszcze przed sylwestrem. Rodzice nastolatków zwrócili się o pomoc do jasnowidza z Człuchowa. Jasnowidz sporządził mapkę, na której zaznaczył miejsce, gdzie mogą znajdować się zaginieni. W oparciu o te wskazówki 11 ratowników i trzy psy tropiące rozpoczęli poszukiwania. Później pokazało się, że nastolatkowie przez zieloną granicę przedostali się do Czech. Zatrzymano ich we wtorek w Pradze w związku z napadem rabunkowym. TOPR wystawiło jasnowidzowi rachunek za bezowocne poszukiwania. "Ktoś, kto robi takie wizje komercyjnie musi odpowiadać za swoją działalność" - powiedział dyżurny TOPR. "Wskutek jego pomyłki ponieśliśmy znaczne straty. Rodzice zaginionych często korzystają z usług jasnowidzów, a później okazuje się, że jest to niewiele warte" - dodał.
No i znów opadają ręce ! Jak widać "intelektualne zatwardzenie" w naszej biednej ojczyźnie zaczyna już dotykać coraz więcej ludzi i niestety przenosi się również na instytucja państwowe, które powinny być poważne. Ale cóż się dziwić, kiedy gusła i zabobony chrześcijańskie sprzedawana są wszystkim od dziecka. Jak się wierzy w duchy, bożki, dzieworództwa i inne banialuki to co za różnica jeśli doda się do tego jasnowidza.
Zwróćmy uwagę na jeszcze jednš sprawę z owego komunikatu. Przecież w normalnym państwie to nie jasnowidz powinien być pociągany do odpowiedzialności. Domaganie się rekompensaty od jasnowidza jest kolejnym objawem pogłębiającego się zidiocenia narodu i instytucji państwowych. Bo samo to w pewnym sensie "uwiarygodnia" samo jasnowidzenie. Po prostu jasnowidz nie powinien w ogóle być w tej sprawie konsultowany. Dlatego owe żądanie zapłaty sprawia wrażenie takiej samej sytuacji gdzie powiedzmy lekarz który zrobił operacje, pomylił się i odpowiada za swoja pomyłkę. Ktoś tu zapomniał, że medycyna istnieje a jasnowidztwo nie.
W normalnym kraju nie znajdujšcych się w oparach zabobonów, guseł, katolicyzmu i ciemnoty to szef TOPR'u poleciałby na mordę z posady z dożywotnią adnotacją w papierach żeby go żadna państwowa instytucja nigdy więcej nie zatrudniała. W końcu jaka jest gwarancja, że przy następnym rzeczywistym zaginięciu kogoś w górach, TOPR nie da na msze za cudowne odnalezienie zaginionych a dzielni ochotnicy zamiast uganiać się po górach będą odprawiać modły do Maryji Dziewicy, w tejże samej intencji, klęcząc w zaciszu swojej bazy.
Roman Zaroff,
Brisbane, marzec 2001
Poczta do: "Horyzontu"