Numer 4 (23), Rok 5 , Kwiecień 2001
Copyright Š 1997- 2001, "Horyzont"
Materiały z "Horyzontu" mogą być kopiowane i publikowane bez zezwolenia redakcji tylko w celach niekomercyjnych z podaniem nazwisk autorów i źródła (adresu strony).
Od Redakcji
Powrót do spisu treści strony
Witamy serdecznie naszych czytelników!
Jak za pewne zauważyliście "Forum" zostalo przeniesione na bardziej "przyjazny" serwer. Sądze również, że w tej formie w jakiej jest ono obecnie jest ono bardziej przejżyste i łatwiejsze w obsłudze.
Redakcja "Horyzontu"
WIEK
XX - KRÓTKIE PODSUMOWANIE
Powrót do spisu treści strony
1 stycznia 2001 roku rozpoczął się XXI wiek. Jest to właściwy czas aby spróbować dokonać oceny wieku XX. To prawda, że daty nie mają żadnej magicznej mocy i poranek 1 I 2001 nie wiele się różnił od poranka 31 XII 2000, ale nie są pozbawione znaczenia w ogóle. Ludzie w swej przytłaczającej większości ulegają magii liczb i "okrągłych" dat, a przez to tego typu cezury mają wpływ na ich psychikę, oczekiwania, obawy i zachowania. To zaś co wpływa na poszczególnych ludzi poprzez kumulowanie się ich reakcji wpływa na całe społeczeństwa. Jest to jedyny istotny powód, dla którego warto zajmować się rozważaniami, jakimi chciałbym się teraz zająć. Trudno próbować ocenić wiek XX w sposób jednoznaczny. Nie łatwo też o obiektywizm, jeśli przeżyło się w nim 24 lata, w których naprawdę wiele się wydarzyło. Postaram się jednak to zrobić w sposób uczciwy i na tyle obiektywny na ile potrafię. Gdybym miał powiedzieć, które wydarzenie lub działanie jest dla mnie symbolem tego stulecia, nie potrafiłbym ograniczyć się tylko do jednego. Wiek XX był wiekiem olbrzymiej różnorodności. Działo się wiele i często były to zdarzenia sprzeczne ze sobą w swej wymowie, a jednak bardzo znaczące.
Z całą pewnością wiek XX to wiek rozkwitu i upadku systemów totalitarnych wyrosłych z socjalizmu, tzn. komunizmu (ze wszelkimi jego odmianami), niemieckiego narodowego-socjalizmu i faszyzmu (głównie Włochy i Hiszpania). W tym wieku po raz pierwszy pojawiły się techniczne możliwości zniewolenia stek milionów ludzi w sposób o jakim nie śniło się żadnemu dyktatorowi w poprzednich stuleciach. Nigdy też wcześniej nie pojawił się system światopoglądowy, który byłby do tego zdolny, tak ze względu na swoją popularność, jak też dzięki pseudonaukowym uzasadnieniom. Komunizm stalinowski, maoistowski, itp. oraz narodowy-socjalizm sprowadził miliony ludzi do roli niewolników wyniszczanych planowo nieludzką pracą i wyżywieniem poniżej granicy biologicznego przeżycia. Dotyczy to nie tylko ofiar obozów pracy przymusowej, ale również tzw. "wolnych" obywateli. W ten sposób przekreślona została walka wieku XIX z niewolnictwem jako prymitywnym sposobem gospodarowania niezgodnym z podstawowymi wartościami cywilizacji europejskiej. Jest to zjawisko bez precedensu w dotychczasowej historii i jak każdy precedens będzie przyciągać naśladowców. To co Orwell opisał w "Roku 1984" może zostać kiedyś zrealizowane w sposób "doskonalszy" niż pierwowzory. Czy potrafimy się przed tym ustrzec? Czy znajdziemy sposób na to aby zapewnić trwały rozkwit wolności i praw człowieka? Moje osobiste zdanie na ten temat brzmi - nie! Dlaczego? Jest to temat na osobny artykuł. Mówiąc jednak najkrócej historia uczy, że wolność aby trwać potrzebuje ludzi o osobowości wojowników. Sama bowiem jest stanem nietrwałym i wymaga nieustającej walki z potencjalnymi zagrożeniami. Z drugiej jednak strony stan wolności, jeśli nie towarzyszy mu silna wiara w jego sens oraz przekonanie o nadrzędnej wartości wolności, tworzy ludzi leniwych, niechętnych do poświęceń i jakiejkolwiek walki. Zawsze występują oba typy ludzkie, dzięki czemu wolność trwa, ale wraz z czasem drugi typ zdobywa liczebną, społeczną i polityczną przewagę. A wtedy łatwo takie społeczeństwo zniewolić.
Wiek XX to także wiek wojny. Dwie wojny światowe dzięki zastosowaniu nowoczesnej technologii pochłonęły dziesiątki milionów ofiar, głównie wśród ludności cywilnej. Wykorzystanie maszyn oraz skierowanie ostrza wojny przede wszystkim wobec cywili stały się w naszym stuleciu standardowym sposobem prowadzenia wojny. Po raz pierwszy w historii, dzięki zastosowaniu nauki i nowoczesnych zasad organizacji dokonano planowo masowej zagłady na niespotykaną wcześniej skalę (holocaust). Jednak nie ilość ofiar jest tutaj wyznacznikiem ogromu tej zbrodni, ale przede wszystkim jej planowy, matematycznie precyzyjny, pozbawiony ludzkich emocji charakter. W XX wieku masowa zagłada stała się "normalnym" elementem każdej wojny. Każda, nawet najmniejsza wojenka nie może się obyć bez czystek etnicznych, masowych mordów, tworzenia obozów koncentracyjnych, itp. To w poprzednim wieku zastosowanie nauki w wojnie doprowadziło do powstania takich potworności jak gazy bojowe, broń biologiczna, miny przeciwpiechotne oraz najstraszliwsza ze znanych nam - broń atomowa - użycia, której skutki do dzisiaj odczuwają mieszkańcy Hiroszimy i Nagasaki. Stworzenie broni atomowej po raz pierwszy dało nam jako gatunkowi narzędzie przy pomocy, którego jesteśmy w stanie sami się zniszczyć i to ostatecznie.
Nieprawdopodobny wprost rozwój nauki i jej wpływ na życie każdego człowieka to kolejny wyznacznik mijającego wieku. Nigdy wcześniej odkrycia naukowe nie wywierały tak dużego wpływu na życie zwykłych ludzi i nigdy nie działo się to tak szybko. Każdy chyba jest wstanie podać setki przykładów zaczynając od samolotu, a kończąc na internecie, systemach GPS, nowoczesnej medycynie czy elektronicznych psach. Ci wszyscy nawiedzeni wrogowie nauki nie utrzymaliby się przy życiu bez mikrofalówek, lodówek, samochodów, komputerów, viagry, itd. Osobowością naukową, która wywarła największy wpływ na wizerunek nauki wśród ludzi oraz jej wpływ na wszystkie obszary ludzkiej kultury był Albert Einstein - pierwszy "święty nauki". Jak zawsze towarzyszą temu poważne zagrożenia, a często też zwykłe zbrodnie. Współczesna nauka dała olbrzymią władzę nad losem innych w ręce zimnych i wyrachowanych ludzi, dla których nie liczą się żadne wyższe wartości. Jako przykład można podać doktora Mengele, lekarza w KL Auschwitz.
Chociaż koncepcja praw i wolności człowieka nie jest wynalazkiem XX wieku, to właśnie w ciągu ostatnich 50 lat została ona rozpropagowana i stała się elementem prawa międzynarodowego, oraz wyznacznikiem przynależności do grupy cywilizowanych i rozwiniętych społeczności, pozostających w opozycji do barbarzyńców, dla których wolność człowieka jest pustym słowem. Uchwalenie 10 grudnia 1948 roku przez Zgromadzenie Ogólne ONZ Deklaracji Praw Człowieka oraz będące jej wykonaniem Pakty Praw Człowieka z 1968 roku to osiągnięcie nieporównywalne z niczym podobnym w historii. po raz pierwszy organizacja skupiająca większość państw świata uznała istnienie praw człowieka, ich przyrodzony charakter oraz uczyniła je elementem prawa międzynarodowego. uwalenie tej rezolucji tak naprawdę niewiele zmieniło, ale stało się kamieniem milowym procesu, który doprowadził do tego, że coraz większe znaczenie odgrywa w polityce międzynarodowej kwestia przestrzegania praw człowieka i coraz więcej ludzi może żyć w środowisku wolnym od prześladowań i dyskryminacji. Niepokojącym zjawiskiem jest to, że społeczeństwa państw cywilizowanych w coraz mniejszym stopniu reagują na fakty gwałcenia tych praw w bardzo wielu rejonach świata.
Jest też wiek XX okresem, w którym przywrócono ludzką godność kobietom, homoseksualistom, mniejszościom etnicznym i religijnym oraz ateistom. Choć tych ostatnich traktuje się jeszcze jako "największe zło". Najlepszym świadectwem była parada gejów w trakcie ostatniej pielgrzymki Polaków do Watykanu. Jeszcze nie tak dawno byłoby to całkowicie niemożliwe.
Wiek XX to znaczne osłabienie pozycji i wpływu tradycyjnych religii i kościołów. Szczególnie Kościół Katolicki utracił dominującą pozycję w cywilizowanych krajach, a jego nowym obszarem działania są kraje gdzie nędza i analfabetyzm są pożywką dla strachu i stanów otępienia umysłowego. Może to zabrzmi nieco na wyrost, ale koniec KK w Europie jest moim zdaniem nieunikniony. Niepokojącym zjawiskiem jest natomiast pojawianie się nowych ruchów religijnych. Różne sekty i kościoły zaczynają zatruwać umysły ludzi koncepcjami jeszcze bardziej dziwnymi niż robiło to chrześcijaństwo. Faktem jest jednak, że ludzie w swej dominującej liczbie nie potrafią żyć bez religii. A ponieważ nie możemy z ateizmu zrobić religii i jest on za trudny dla słabych i niezbyt mądrych w większości ludzi, musimy się pogodzić, ze religia będzie dominować również w wieku XXI. Ważne jest tylko to, aby pozostała marginesem w życiu politycznym, kulturalnym i społecznym. Bo na tolerancję ze strony religii jako światopoglądu panującego liczyć nie możemy.
Wiek XX był okresem "wielkiej smuty", ale też wielkiej radości i poprawy dla milionów. Jednoznaczna ocena jest nie możliwa. Wiele jest trendów rozwojowych, których wpływ i żywotność trudno przewidzieć. Nie jestem z natury pesymistą, ale nie powiem, że wiek XX był apogeum zła. Znając naturę ludzką mogę stwierdzić, że będzie gorzej. W końcu jak twierdził Hegel historia to nieustająca rzeź narodów na innych narodach. Ważne jest żeby w tym wszystkim nie mieć sobie nic do zarzucenia i nie spodlić się. A może uda się wyciągnąć choć jeden raz naukę z historii XX wieku i stworzyć taki system, który uwolni nas od zbrodni czynionych w imieniu wyższych celów?
Jakub Kozielec
Kraków, marzec 2001
BOSKA
MATEMATYKA
Powrót do spisu treści strony
Nauka z założenia nie zajmuję się religią z przyczyn oczywistych. Natomiast religia tradycyjnie zawsze próbowała objaśniać zjawiska naturalne i reguły rządzące tym światem oraz uzurpowała sobie pozycję arbitra wiedzy o świecie. Od okresu Oświecenia, kiedy Świat Zachodni zaczął wyzwalać się ze scholastycznego, religijnego myślenia Kościół ze swoimi "prawdami" i wyjaśnieniami tego świata jest w ciągłym odwrocie. W konfrontacji z nauką, w każdym bez wyjątku przypadku, kiedy to nastąpiło, wszystkie doktryny, nauki i dogmaty religijne okazały się błędnymi, raczej mało skomplikowanym intelektualnie, "prawdami ignoranta".
Wiele doktryn i nauk Kościoła okazało się nie tylko błędnymi, ale wręcz absurdalnymi sofizmatami, wewnętrznie sprzecznymi bzdurami. Tak ma się właśnie rzecz z konceptem zbawienia lub potępienia w zależności od naszych zasług czy też przewinień wobec chrześcijańskiego bóstwa. Z pozoru sprawa nie wygląda tak absurdalnie. Żyjemy pobożnie zgodnie z tym, co akurat propaguję Kościół i otrzymujemy zapewnienie od tegoż Kościoła, że zostaniemy zbawieni. Nie stosujemy się do zaleceń Kościoła będziemy potępieni. Ale to tylko pozór. W rzeczywistości jest to jeden z największych absurdów, jaki jest nam sprzedawany.
Nie jestem matematykiem, ale z lat pacholęcych pamiętam, ze każda nawet największa liczba (dodatnia czy ujemna) podzielona przez nieskończoność dąży do zera i osiąga tą wartość teoretycznie w momencie osiągnięcia nieskończoności.
Teraz bierzemy sobie niejakiego Adolfa Hitlera oraz no powiedzmy sobie świętego nam Karola Wojtyłę z zawodu papieża. Zbrodnie Adolfa podzielone przez nieskończoną za nie karę, jak również "zasługi" Karola Wojtyły podzielone przez nieskończoną nagrodę w obu przypadkach dążą do zera a nawet powinny je w nieskończoności osiągnąć. Wynika z tego, że gdyby wyimaginowane bóstwo chrześcijańskie rzeczywiście istniało, oraz paplanie i bredzenie klechów o zbawieniach i potępieniach było prawdą, bardzo źle by to świadczyło o bóstwie. Bowiem oznaczać by to jedynie mogło, ze owe bóstwo było by najbardziej niesprawiedliwą i okrutną istotą jako sobie tylko można wyobrazić. Tak Adolf Hitler czy też Józef Wisarionowicz za ogrom swych zbrodni zasługiwaliby na pośmiertną karę, ale karę ograniczoną, bo ich zbrodnie mają charakter ograniczony I są przeliczalne.
Wierzący zazwyczaj nie bardzo wiedzą jak zareagować, kiedy przedstawi im się ten argument. Najczęściej jest to ucieczka od pytania lub nie zaakceptowanie, że taki problem w ogóle może istnieć. Wierzący są wspaniale wytrenowani w samo-wmawianiu sobie różnych rzeczy od najmłodszych lat, a bajania klechów stanowią u nich coś, co można określić "protezą intelektualną". Czasem jednak zdarza się usłyszeć sofizmat, że: "To nie jest boska matematyka, tylko ludzka". Jest to oczywiście desperacka próba wyjścia z intelektualnego impasu. Załóżmy jednak dla zabawy myślowej, że bóstwo rzeczywiście stosuje inna logikę i inna matematykę. Co z tego wynika? Wynika z tego, ze bóstwo przydzieliło nam jeden rodzaj logiki, matematyki i sprawiedliwości a samo robi co innego. Powiedzmy, że mu wolno. Problem tylko taki, że nasze uczynki są dla nas wymierne w kontekście tejże danej nam moralności i logiki. W takiej sytuacji stosowanie kar i nagród wg. innych reguł wskazywałoby na to, że dla bóstwa mało istotne jest czy będziemy rozumieli, o co tu w ogóle chodzi. Wynikałoby z tego, że bóstwo nie uważa za stosowne dania nam możliwości zrozumienia (choć po części) wydarzeń tego świata, które rzekomo mają dla nas mieć wieczne skutki. Jednocześnie, wg. kleszych bajań, bóstwo jest wszechmocne, więc wiedziałoby, jaka będzie nasza reakcja i ocena tego w oparciu o dana nam logikę i matematykę. Ale tego typu stosunek do własnego "stworzenia" czyniłby bóstwo kwintesencja pychy i megalomanii, istotą pogardzającą własnym "dziełem". Jawi się tu, więc obraz gnomowatego, wrednego typa, a nie dobrodusznego bożka, o którym pieją klechy. Wychodziłoby również na to, że bożek dokonuje na ludzkości najkoszmarniejszych eksperymentów, jakie można sobie tylko wyobrazić. Eksperymentów, przy których "badania" Doktora Mengele są niewinną igraszką, bo przecież rzeczą jakościowo, ilościowo i czasowo ograniczoną.
Roman Zaroff
Brisbane, marzec 2001
ELOHIM,
CZĘŚĆ II
Powrót do spisu treści strony
(Jeśli nie jest to oznaczone, wszystkie cytaty pochodzą z Biblii Warszawskiej.)
W poprzednim numerze "Horyzontu" był mój tekst pt. "Elohim". Ponieważ już po jego napisaniu i wysłaniu przyszło mi do głowy jeszcze kilka spraw związanych z tematem, dopisałem je do wersji, która zamieściłem na swojej stronie www.pytodp.republika.pl. Aby jednak także czytelnicy "Horyzontu" mieli możność zapoznania się z tymi dodatkami, postanowiłem napisać niniejszy tekst pt. "Elohim, cz.2".
Sprawa pierwsza - 5-ty werset 3-go rozdz. z 1 Mojżeszowej w Biblii
Gdańskiej:
"Ale wie Bóg, że któregokolwiek dnia z niego jeść będziecie, otwórzą się
oczy wasze; a będziecie jako bogowie, znający dobre i złe."
W nowszych przekładach, np. Biblia Warszawska i Biblia Tysiąclecia, zamiast "bogowie" jest "Bóg". Biblia Gdańska jest starym przekładem, rodzi się więc pytanie: współcześni tłumacze są bliżsi oryginałowi, czy bardziej tendencyjni? Nie wiem jaka powinna być odpowiedź, ale wiem, że w programie Online Bible Millennium Edition z 2001 roku* są "bogowie":
"For God doth know
that in the day ye eat thereof, then your eyes shall be opened, and ye shall be
as gods, knowing good and evil."
Druga sprawa, to 27-my werset z 1-go rozdz. 1 Mojżeszowej:
"I stworzył Bóg człowieka na obraz swój. Na obraz Boga stworzył go. Jako mężczyznę i niewiastę stworzył ich."
Jak widać Bóg stworzył ludzi na swoje podobieństwo jako mężczyznę i kobietę, co brzmi dość dziwnie. Jeśli jednak pod "elohim" podstawimy "bogów" i odpowiednio do tego zmienimy czasowniki, otrzymamy: "I stworzyli bogowie człowieka na obraz swój. Na obraz bogów stworzyli go. Jako mężczyznę i niewiastę stworzyli ich."
Mozna oczywiście dyskutować, czy powyższe zdanie rzeczywiście należy interpretować jako stworzenie człowieka przez Elohim na swoje podobieństwo jako mężczyznę i kobietę - może tam są dwie myśli, pierwsza: "na podobieństwo Elohim", druga: "jako mężczyznę i kobietę"? Porównajmy przekłady.
Biblia Tysiąclecia:
"Stworzył więc Bóg człowieka na swój obraz, na obraz Boży go stworzył:
stworzył mężczyznę i niewiastę."
Biblia Gdańska:
"Stworzył tedy Bóg człowieka na wyobrażenie swoje; na wyobrażenie Boże
stworzył go; mężczyznę i niewiastę stworzył je."
Online Bible:
"So God created man in his own image, in the image of God created he him;
male and female created he them."
Jak widać w Biblii Warszawskiej wspomniane dwie myśli oddzielono kropką, zaś w innych dwóch przekładach średnikiem, czyli czymś bardzo podobnym, a tylko w Biblii Tysiąclecia mamy: "na obraz Boży go stworzył: stworzył mężczyznę i niewiastę", czyli mamy dwukropek, który pozwala omawiane zdanie odczytywać tak, jak zaproponowałem na początku. Pomijając interpunkcję, przypatrzmy się jednak logice myśli, że Elohim stworzył mężczyznę na swoje podobieństwo, że stworzył mężczyznę i kobietę. Otóż niezależnie od tego jaką interpunkcję zastosujemy, najpierw mamy informację, że Elohim stworzył człowieka na swoje podobieństwo, a zaraz potem informację, że stworzył mężczyznę i kobietę - czy te informacje są podane jako niezależne myśli, czy tak, jakby druga była uzupełnieniem pierwszej? Pierwsza jest mocno ogólnikowa i nic nam nie mówi na czym miałoby polegać podobieństwo człowieka do Boga (teolodzy katoliccy twierdzą, że podobieństwo to miało polegać na tym, że człowiek otrzymał władzę panowania nad światem zwierzęcym i roślinnym oraz był rozumnym stworzeniem). Jednakże pierwszą myślą jaka nam przychodzi do głowy, a zarazem pierwszą jaką odrzucą teolodzy, jest podobieństwo fizyczne. Jeśli to mieli na myśli także autorzy biblijnego podania o stworzeniu ludzi, to następna myśl - "jako mężczyznę i niewiastę stworzył ich" - na pewno jest jej rozwinięciem.
Spróbujmy więc znaleźć u Boga ludzkie cechy.
1 Moj. 2:2 - Bóg odpoczywa jakby się zmęczył. 1 Moj. 3:8 - Bóg przechadza się
po ogrodzie, słychać go. 1 Moj. 3:9 - Bóg nie wie, gdzie jest Adam, woła go. 1
Moj. 3:22-23 - boi się, że człowiek w jakiś sposób mu zagrozi.
Oto więc mamy do czynienia z Bogiem, który się męczy, spaceruje, szuka i boi się. Ponieważ jednak to być może za mało, aby stwierdzić, że Bóg stworzył ludzi na swoje fizyczne podobieństwo, przypatrzmy się innym fragmentom Biblii.
Bóg ma twarz:
2 Moj. 33:23
23 [...] ujrzysz mnie z tyłu, oblicza mojego oglądać nie można.
Ma usta:
5 Moj. 8:3
3. [...] człowiek nie samym chlebem żyje, lecz że człowiek żyć będzie
wszystkim, co wychodzi z ust Pana. Job. 11:5
5. Lecz gdyby Bóg przemówił i otworzył usta przeciw tobie [...]
Ma oczy:
Amos. 9:8
8. Oto oczy Wszechmogącego Pana są zwrócone na to grzeszne królestwo [...]
5 Moj. 11:12
12. Jest to ziemia, o która Pan, Bóg twój, się troszczy. Stale spoczywaj na
niej oczy Pana, Boga twego, od pocztku roku do końca roku.
Ma uszy:
2 Sam. 22:7
7. [...] wołanie moje dociera do uszu jego [Boga].
Z pewnością niektórych z tych fragmentów nie trzeba brać dosłownie, ale z niektórymi trudno postąpić inaczej, np. z 2 Moj. 33:23. Izraelici, podobnie jak inni ludzie w tamtych czasach, wierzyli, że kto zobaczy Boga, ten umrze. Była to bardzo dobra odpowiedź na pytania: "dlaczego nikt Boga nie widział?" i: "jak wygląda Bóg?". Czy jednak rzeczywiście nikt Boga nie widział?
1 Moj. 32:30
30. I nazwał Jakub to miejsce Peniel, mówiąc: Oglądałem Boga twarzą w twarz, a
jednak ocalało życie moje.
Jak pamiętamy, Jakub nie tylko Boga widział, ale nawet z nim walczył (1 Moj. 32:25-30). Z opisu walki wynika, że Bóg, nazywany najpierw "mężem", wyglądał jak człowiek. Aby pogodzić z sobą wykluczające się nawzajem twierdzenia, że nie można Boga oglądać, że nawet nie jest z wyglądu podobny do człowieka (jeżeli w ogóle ma jakiś wygląd), omawiany fragment interpretuje się jako walkę z aniołem (żydzi), bądź jako duchowe zmagania się z Bogiem, które zostawiło ślad w postaci zniekształcenia biodra, co podobno zdarzało się mistykom głęboko przeżywającym duchowy kontakt z Bogiem. Ostatnie tłumaczenie (katolickie) ma duży sens, ale jest jedynie interpretacją biblijnego tekstu. Sam tekst zaś świadczy niedwuznacznie o tym, że autorzy opowieści o walce Jakuba z Bogiem wierzyli w rzeczywistą walkę i w rzeczywiste oglądanie Boga "twarzą w twarz", co prowadzi do wniosku, że wierzono, iż podobieństwo człowieka do Boga było także fizyczne.
Wracając do katolickiej interpretacji podobieństwa człowieka do Boga,
przypatrzmy się wersowi, który do tej interpretacji zainspirował teologów, a
jest to następny werset po tym, w którym mowa jest o podobieństwie.
1 Moj. 1:28
28. I błogosławił im Bóg, i rzekł do nich Bóg: Rozradzajcie się i rozmnażajcie
się, i napełniajcie ziemię, i czyńcie ją sobie poddaną; panujcie nad rybami
morskimi i nad ptactwem niebios, i nad wszelkimi zwierzętami, które się
poruszają po ziemi!
Tak więc rzeczywiście jest mowa o czynieniu ziemi "sobie poddaną" i o panowaniu nad "wszelkimi zwierzętami". Jednocześnie jednak, i to już na początku, jest mowa także o rozradzaniu się i rozmnażaniu się. Jeśli więc chce się myśl o podobieństwie człowieka do Boga z wersetu 17-go łączyć z wersetem 18-ym, to trzeba być konsekwentnym i uznać, że to podobieństwo miało polegać także na rozmnażaniu się, a wtedy oczywistym się stanie, że stworzenie człowieka przez Elohim na swoje podobieństwo polegało także na stworzeniu go jako mężczyznę i kobietę.
Na koniec będzie o podobieństwach biblijnych opowieści z Księgi Rodzaju do mitów mezopotamskich i babilońskich.
Biblijne stworzenie świata ma taką samą kolejność co babiloński "Enuma elisz", czyli: powstanie nieba i ciał niebieskich, rozdzielenie wody od ziemi, stworzenie człowieka szóstego dnia, odpoczynek dnia siódmego. W szóstym rozdz. Księgi Rodzaju w wersecie drugim występują "synowie Boga", tak samo jak synowie boga Abzu i bogini Tiamat w "Enuma elisz". Duch Boży z Biblii, unoszący się nad wodami przypomina Boga z tekstów z Ugarit, który osiadł na wodzie jak ptak na jajach i wysiedział z chaosu życie. W sumeryjskim micie o bogu Enki, raj przedstawiono jako ogród pełen drzew owocowych, w którym ludzie i zwierzęta żyj w zgodzie. Zarówno w biblijnej opowieści o Adamie i Ewie, jak i sumeryckim micie, zawarta jest idea upadku człowieka, który daje się skusić przewrotnemu doradcy. I tu, i tam człowiek poznaje dobro i zło, co stawia go na równi z bogami. I tu, i tam mowa jest o nieśmiertelności. W jednym i w drugim micie występuje wąż (w sumeryckim pod postacią węża występuje jeden z bogów). Sumeryjska bogini Nin-ti znaczy "Pani od żebra", a także "Pani, która daje życie", a biblijna Ewa jest legendarną pramatką ludzkości, czyli "Panią, która daje życie", i jednocześnie powstała z żebra. W ruinach jednego z miast mezopotamskich archeolodzy znaleźli pieczęć z wyrytą scenę, która przypuszczalnie (jest mocno zamazana) przedstawia drzewo z wężem oraz kobietę i mężczyznę (z rogami). Tak zwane "listy dynastyczne" Sumerów zaczynają się, podobnie jak Biblia, od stworzenia świata. W tychże "listach", tak jak w Biblii 10-ciu praojców, wymienia się 10-ciu mitycznych władców, którzy - podobnie jak pierwsi potomkowie Adama - odznaczali się niesamowitą długowiecznością. Sumeryjski Ut-napisztim, podobnie jak biblijny Noe, został ostrzeżony o potopie; podobnie jak on załadował na okręt cały swój dobytek, rodzinę oraz zwierzęta. Lądu szukał wypuszczając kruka i gołębia, co jako żywo przypomina biblijny tekst. Jego okręt, podobnie jak arka Noego, osiadł na górze. Sumeryjski potop zesłali bogowie celem ukarania ludzkości, podobnie jak to uczynił Jahwe w Biblii. W mitach mezopotamskich - pamiętajmy, że z Mezopotamii przybyli Izraelici! - występują bogowie, w Biblii Elohim, co gramatycznie także znaczy bogowie.
*Program jest darmowy i jest dostępny pod adresem: http://www.OnlineBible.Org/. Program jest bardzo interesujący, bo po podwójnym kliknięciu na wybranym słowie ukazuje nam się informacja jak jest w oryginale hebrajskim, czyli np., że jest Elohim, Jahwe, Jahwe-Elohim, albo Eloah, zależnie od miejsca.
AnBo
anbo@poczta.wp.pl
www.pytodp.republika.pl
ATEIZM
- WIARA; DYSKUSJI NA "FORUM" c.d.
Powrót do spisu treści strony
W artykule "Dlaczego jestem ateistą a nie agnostykiem" (Horyzont, marzec 2001), Roman Zaroff podsumował trafnie i logicznie stanowisko ludzi stojących realnie na gruncie materializmu. W toku dyskusji przemycona została teza, że religia jest również hipotezą bytu do przyjęcia lub odrzucenia, na równi z materializmem. To jest wyjątkowo przewrotny i nie prawdziwy osąd, kolidujący z podstawowymi faktami i definicjami. Religia nigdy nie była i nie może być hipotezą. Warto przypomnieć co to jest hipoteza i do czego służy. Hipoteza (abstrahując od definicji encyklopedycznych) jest etapem w procesie poznania przez nas świata. Nasza wiedza i nauka jest procesem ciągłym. Rozpoczyna się od zbierania i opisywania informacji i ich klasyfikacji, tzn. zbieraniem zjawisk w klasy i grupy tematyczne. I tak przykładowo, zjawiska klimatyczne klasyfikowane są w innej grupie niż BSE. Nawiasem mówiąc choroba bydła (i ludzi) BSE, jest nowym zjawiskiem. Dopiero zbieramy informacje o BSE i brak wiedzy na tym terenie nie pozwala nam na wysunięcie roboczej hipotezy tego zjawiska. Dopiero gdy dane zjawisko obrośnie dostatecznie w obserwacje jest możliwe wysunięcie hipotezy - najczęściej tzw. roboczej hipotezy - czyli stworzenie domysłu jak to wszystko działa i jakie prawo znajduje tu zastosowanie. Hipoteza nie jest formą ostateczną, czymś obowiązującym dla naukowca i logicznie myślącego człowieka. Jest zaledwie domysłem w procesie poznania, domysłem, który się weryfikuje w dalszym procesie poznania. Oznacza to, że hipoteza może być odrzucona lub potwierdzona w dalszym procesie poznawczym. Błędne domysły w nauce (i w naszym życiu codziennym) prędzej czy później zostają odrzucone. Sprawdzona oraz potwierdzająca się przez doświadczenia hipoteza staje się teorią, w której wysuwa się uogólniające prawa działania na tym terenie. Prawa te nie tylko opisują zastany stan rzeczy, ale pozwalają przewidzieć inne zjawiska w przyszłości. Teorie też nie są wieczne, bo świat się zmienia w sposób ciągły. Ale to już zupenie inna sprawa.
Od razu widać diametralną różnicę pomiędzy nauką i światopoglądem materialistycznym a postawą religijną. Religie nie zbierają żadnych obserwacji i nie weryfikują ich z rzeczywistością (przecież bogowie są transcedentalni, niepoznawalni!). Żaden bóg nie wypływa z doświadczenia. Bogowie zostają wprowadzeni na widownię a priori i dlatego nie możliwe jest ich udowodnienie lub odrzucenie doświadczalne. Religia to nie tylko chciejstwo, ale co gorsze, przeświadczenie stojące poza doświadczeniami i przeciw doświadczeniom. Nielogiczne stworzenie świata duchów powoduje dalszą lawinę niekonsekwencji. Nasuwa się tu alegoria z puszką Pandory. Raz otworzona powoduje wydostanie się na świat całej plejady bogów, aniołów, diabłów, złych i dobrych duszków, świętych i krasnoludków, gnomów i wróżek, czarownic i mzimów, mesjaszy i proroków. Świat iluzji i paranoi, powstały oczywiście z braku poznania i logicznej analizy realnego świata. W świecie pre-antycznym, gdy człowiek zaczynał poznawać świat i realizować się logicznie, wprowadzenie Deus et machina, czyli bogów i religii było pożyteczne i potrzebne, tak jak potrzebne jest nam do dziś wprowadzanie hipotezy poznawczej. Religia wówczas dawała człowiekowi namiastkę poznawczą, i taka proteza uspokajała psychikę człowieka w jego przerażającym, nieznanym i okrutnym świecie. Dlatego bogowie są z natury okrutni, sadystyczni, krwiożerczy, gniewni i mściwi. Nawiasem mówiąc bogowie semiccy Jahwe, Elohim, Jezus, Allach nie odbiegają od reguły i lubują się w krwawych ofiarach, krzyżowaniach, biczowaniach, postach i umartwianiu się, kamienowaniach i paleniu na stosie. (Semici do dziś nie spożywają mięsa krwistego, bo ich bóg zarezerwował dla siebie ten ulubioną ciecz).
Błąd wiary polega na tym, że nie odrzuciła ona w porę takiego tłumaczenia przyrody i Universum, wtedy, gdy nauka już wytłumaczyła poszczególne zjawiska. Dlatego religie mają dziś nierozwiązywalny problem z powszechnie już uznaną ewolucją, inżynierią genetyczną, przerywaniem ciąży i przeludnieniem. A przede wszystkim religie mają śmiertelnego wroga w postaci poznania, wiedzy i nauki. Wierzyć dziś oznacza to samo co twierdzili wiek temu patriarchowie prawosławni i twierdzą to do dziś (na równi, chciałoby się rzec ekumeniczne z katolikami) : wierzy się sercem a nie głową, w znaczeniu (jak zwykle trzeba wypowiedzi religijne tłumaczyć), że wiary nie powinno się dociekać, a wiedza na tym terenie może wiarę jedynie zepsuć. I tak, choć już na pewno wiadomo, że bogów nie ma w "niebiosach" i tam w górze nic oprócz rozrzedzonego powietrza, zimna i chmur się nie znajduje, wierni na czele z pomazańcami wznoszą oczy i ręce w górę podczas modlitwy i biją pokłony, całują ziemię. Tłumaczą to znów przenośniami i symbolami, byle odejść od sedna rzeczy i prawdy, podać wiernym przeżutą papkę ideologiczną "trafiającą do serca", a nie do głowy. W miejsce prawd stosuje się protezy-symbole w postaci serca, nieba, raju, miłości (oczywiście aseksualnej) i oczywiście krwawych ofiar.
Reasumując więc: albo wiedza i realizm, albo niewiedza (złośliwi nazywają to analfabetyzmem, bo najgorliwiej wierzący rekrutują się z analfabetów) i wiara; przy tej ostatniej hipoteza nie ma jednak zastosowania.
WM
Berlin, 2001
POFILOZOFUJMY
TROCHĘ
Powrót do spisu treści strony
Zasada antropiczna
W rozmowach z co bardziej wyrobionymi wierzącymi w Boga można się spotkać z argumentem "zasada antropiczna". W skrócie i najogólniej mówiąc chodzi tu o to, że świat wygląda, jakby został stworzony, a nie, jakby powstał przez przypadek. Już na samym wstępie, czyli w chwili tzw. Wielkiego Wybuchu, musiało zostać wybranych tyle określonych parametrów fizycznych świata, bez których niemożliwe byłoby powstanie na Ziemi życia, że przypadkowe powstanie takiego Wszechświata z matematycznego punktu widzenia jawi się jako niemożliwe. Z pozoru rzeczywiście wygląda to na trudno rozwiązywalny problem i wydaje się, że nie da się go rozwiązać bez postulowania istnienia rozumnego kreatora, czyli Boga, jakkolwiek byśmy go rozumieli.
Między końcem listopada 1981 roku a sierpniem roku 1982 Stanisław Bereś przeprowadził ze Stanisławem Lemem wywiad, którego 2/3 znalazło się potem w książce "Rozmowy ze Stanisławem Lemem". Można tam przeczytać np. coś takiego: "Jest to dla mnie bardzo fascynujące, bo nie mogę dać zgody na żadną postać osobowego kreatora - tu rzeczywiście jestem zakamieniałym ateistą - i odmawiając personalnych własności temu, co dało początek światu, dostrzegam równocześnie nie przypadkowość bądź niedostateczne wyjaśnienie w akcie postulowania całkowitej przypadkowości powstawania życia, a więc i człowieka."
Muszę się przyznać, że nigdy nie rozumiałem dlaczego Stanisław Lem nie chce powiedzieć: "nie po to świat jest taki jaki jest, żebyśmy mogli byli się narodzić, ale dlatego się narodziliśmy, bo jest taki, a nie inny". W związku z tym byłem w dużym kłopocie. Z jednej strony problem wydawał mi się sztuczny - wszak coś musiało zostać wybrane i każdy wybór po wybraniu wyglądałby jednakowo nieprawdopodobnie, a jednocześnie każdy byłby jednakowo przypadkowy - a z drugiej mój guru pisze: "Tutaj w mojej ontologii i w moim myśleniu zieje potworna dziura, której nie potrafię niczym zapełnić. Niczym!"
Na szczęście w 1986 roku wydano książeczkę pod tytułem "Biblioteka XXI wieku", którą Stanisław Lem oddał do druku w roku 1984, czyli kilka lat po sławetnych rozmowach ze Stanisławem Beresiem. Czytamy tam: "Więź budowy świata z budową życia nie ulega już wątpliwości, lecz Kosmos jest gigantycznie marnotrawczym inwestorem, trwoniącym wyjściowy kapitał w ruletach Galaktyk, a wykonawcą, wnoszącym regularność w tę grę, jest losowe prawo wielkiej liczby. Człowiek, ukształtowany przez te własności materii, które powstały razem ze światem, okazuje się rzadkim wyjątkiem z reguły destrukcji; niedobitkiem miażdżeń i całopaleń."
Dyskutując na grupie dyskusyjnej pl.soc.religia, na poczekaniu wymyśliłem przykład pozwalający (jak mniemam) zrozumieć i wyjaśnić zasadę antropiczną bez koncepcji Boga. Otóż proszę sobie wyobrazić, że losuję miliard liczb. Zostały wylosowane określone liczby w określonej kolejności. Zadanie było bardzo łatwe i w fakcie wylosowania tych liczb nie ma nic nadzwyczajnego. Proszę jednak wylosować mój zestaw jeszcze raz - okaże się to nie tylko trudne, ale nawet niemożliwe, tak małe jest prawdopodobieństwo wylosowania mojego zestawu. Dokładnie to samo każemy robić Wielkiemu Wybuchowi wymyślając zasadę antropiczną - każemy mu jeszcze raz wylosować nasz zestaw miliarda liczb, każemy mu wylosować zestaw, który znamy i ze zdziwieniem stwierdzamy, że jest to tak mało prawdopodobne, że aż niemożliwe bez ingerencji Kreatora. Tymczasem Wielki Wybuch nie miał za zadanie wylosować określonego zestawu, lecz jakikolwiek. Dopiero po wylosowaniu, wylosowany i przez to znany nam już zestaw, sprawia wrażenie czegoś nieprawdopodobnego. Czy jednak czymś takim był, gdy był losowany? Nie. Dlatego doszukiwanie się w zasadzie antropicznej dowodu na istnienie Boga jest całkowicie pozbawione sensu. Interpretujący ją jako dowód lub poszlakę za istnieniem Boga nie dlatego wierzą w niego, że go znaleźli w tej zasadzie, lecz dlatego go tam znaleźli, że w niego już wcześniej wierzyli. A wierzyli dlatego, że im tę wiarę przekazano jako tradycję. Trzeba więc badać tę tradycję, czyli np. Biblię. Tam zaś spotkamy np. człowieka (Mojżesz), który wchodził na górę wulkaniczną, a potem swemu ludowi mówił, co mu tam Bóg w cztery oczy przekazał. Wątpię, aby ci sami ludzie, którzy widzą w tym dowód na istnienie Boga, brali dzisiaj odgłosy wulkanu za głos Boga. Wątpię też, aby ci ludzie zatrucie mięsem brali za karę Bożą. Nie sądzę też, aby pewien gatunek tamaryszku, który w porze wiosennej tężeje na powietrzu na skutek ukłucia owadów, został przez nich wzięty za biblijną "mannę z nieba". Tymczasem tak właśnie rozumowali wiele tysięcy lat temu ludzie, którzy stworzyli podwaliny DZISIEJSZEJ wiary w Kreatora.
Matematyka i gwiazdy
Przy okazji dyskusji o zasadzie antropicznej często pojawia się też inny ciekawy temat, a mianowicie - jak to określił Hoimar von Ditfurth - "równowaga pomiędzy ruchem gwiazd, a wywodzącymi się z naszej logiki regułami matematycznymi". W przedmowie do "Dzieci Wszechświata", z której to książki pochodzi ten cytat, Maciej Iłowiecki pisze jednak: "[...] spór idzie właśnie o to, czy te reguły "wywodzą się z naszej logiki", tj. są pochodną umysłu ludzkiego, czy też są odbiciem rzeczywistości, w której tkwią [...]". Wiadomo powszechnie, że nikt się z matematyką nie rodzi, lecz się jej uczy, a uczy się sumy wiedzy wszystkich ludzkich pokoleń, które się tym tematem kiedykolwiek zajmowały. Gdyby, w którymkolwiek momencie ta wiedza przestała się zgadzać z opisywanym przez nią światem, musiałaby zostać wyrzucona do kosza, tak jak to się stało z przekonaniem, że Ziemia jest płaska. Widzimy i opisujemy świat subiektywnie. Inaczej go widzi pies, inaczej pszczoła i inaczej człowiek. Podobnie ma się sprawa z matematyką, a także z językiem - opisują one NASZ świat. Jaki jest jednak naprawdę? Dla nas jest taki, jaki potrafimy zaobserwować i na tym trzeba poprzestać; reszta jest już niepotrzebnym mnożeniem bytów, które ciachamy brzytwą Ockhama.
Czy rzeczywiście kiedykolwiek wychodzimy z naszych mózgów, gdy opisujemy świat? Czy umożliwiają to nam nasze przyrządy i matematyka, które przecież są tworem naszego mózgu? Nie wiem. Jestem jednak przekonany, że nie mamy innego wyjścia jak uznać, że jedyny świat, to nasz świat, z jednoczesnym powiększaniem jego obszaru (nie dosłownie) poprzez realny wzrost wiedzy o nim. Realna wiedza zaś, to wiedza zweryfikowana praktycznie. Jeśli pewne teorie naukowe pozwoliły zbudować w praktyce bombę atomową i elektrownię atomową, to te teorie były słuszne. Jak długo zaś różni teolodzy będą ględzić o aniołach i Bogu bez praktycznego zweryfikowania tego ględzenia, tak długo nie można mówić, że realnie coś się o aniołach i Bogu wie. Teolodzy muszą się pogodzić z faktem, że wciąż jedynie ględzą nie przekazując ludziom realnej wiedzy o tym, o czym ględzą. Jednocześnie jednak - niestety - na tym nieweryfikowalnym ględzeniu chcą budować życie każdego pojedynczego człowieka.
Uważam, że - podobnie jak zasada antropiczna - zgodność matematyki z regułami rządzącymi kosmosem jest problemem sztucznym, bowiem na tę zgodność jesteśmy skazani poprzez to, że matematyka jest jedynie naszym opisem rzeczywistości, którą to rzeczywistość tworzyliśmy - poprzez jej realne poznawanie - wraz z tworzeniem matematyki. Niemożliwością więc było powstanie matematyki niezgodnej z tą rzeczywistością. Może się jednak przez to okazać, że ta zgodność jest tylko fragmentaryczna, albo nawet złudna. Dlaczego bowiem nasza fizyka i matematyka tak źle sobie radzą z pogodzeniem OTW Einsteina z teorią kwantów? Dlaczego nasza matematyka i fizyka nie potrafią opisać tego, co było tuż przez Wielkim Wybuchem? Dlaczego wciąż nie ma teorii dobrej na każdą okazję? Myślę, że właśnie dlatego, że obiektywna rzeczywistość przerasta naszą subiektywną matematykę. Widocznie mamy tylko taką matematykę, na jaką nas w danym momencie stać.
Poppera teoria falsyfikacji
Trzecim modnym hasłem, którym w dyskusjach wymachują wierzący w Boga, jest teoria falsyfikacji Poppera. Najczęściej zaczyna się od stwierdzenia, że teoria ewolucji nie jest teorią naukową. Potem przychodzi kolej na stwierdzenie, że ateiści powinni przestać tak się puszyć i nadymać, bo ich wiara w Ewolucję jest taką samą wiarą, jak wiara w Boga. Dyskusja zazwyczaj kończy się sporem o to, czy w dzisiejszych czasach uprawianie metafizyki ma sens.
Zacznijmy od tego, czy rzeczywiście teoria ewolucji nie jest teorią naukową. Marcin Ryszkiewicz w książce "Przepis na człowieka", pisze: "Karl Popper stwierdził kiedyś, że ewolucjonizm nie jest nauką, lecz metafizyką, gdyż tworzone przezeń konstrukcje są nieweryfikowalne. [...] Na szczęście Popper wycofał się później ze swego stanowiska pod wpływem zmasowanej krytyki ewolucjonistów, którym nie uśmiechała się świadomość, że uprawiają metafizykę i stosują tautologię. Popper zresztą się mylił , choć jego rozumowanie było logiczne. Ewolucjonizm nie jest zamkniętą, ściśle sformalizowaną strukturą, ale systemem otwartym, w którym krzyżują się wpływy wszystkich nauk biologicznych i który sam na nie oddziałuje. Zgodność lub niezgodność każdej z tych dziedzin z teoriami ewolucyjnymi stanowi dobry, choć nie zawsze wystarczający, test ich wiarygodności." W zasadzie można by na tym poprzestać. Można by, ale ja tego nie zrobię, bo według mnie bardzo istotne jest, DLACZEGO ludziom wierzącym tak bardzo Popper odpowiada, i dlaczego z taką lubością się na niego powołują. Otóż Popper swoją metodę naukową przeciwstawiał tzw. indukcjonizmowi, która to metoda z grubsza biorąc głosi, że jedyną podstawą uznawania hipotez i teorii w naukach empirycznych są wyniki doświadczenia, czyli obserwacji i eksperymentów. Z powodów aż nadto oczywistych religianci nie mogą się poszczycić żadnymi przykładami doświadczeń i eksperymentów świadczących nie tylko o prawdziwości tego wszystkiego, co mówią - często jakże stanowczym i pewnym siebie tonem! - o aniołach, niebie, piekle itp., ale nawet o samym fakcie realnego istnienia Boga. Nic więc dziwnego, że Popper tak bardzo im odpowiada - po prostu zwalnia ich z obowiązku udowodnienia istnienia Boga, czego - sami to przyznają - nie potrafią zrobić. Czy jednak Popper miał rację? Według wielu filozofów racji nie miał. Popper z pewnością wiele wniósł do filozofii nauki, ale miał i ma tak wielu krytyków, że jego teorii nie można uznać za obowiązującą. Spór na przykład toczył się wokół rozumienia terminu "wnioskowanie". Popper rozumiał go bardzo rygorystycznie (jako nieodwołalne uznanie jakiegoś zdania na podstawie przesłanek), a indukcjoniści znacznie szerzej (nie twierdzili wcale, że wnioski indukcyjne są uznawane nieodwołalnie). Ponieważ Popper przyznawał, że w nauce dochodzi do uznawania (choćby tymczasowego) hipotez i teorii na podstawie wyników, które nie dają gwarancji prawdziwości hipotez, to w gruncie rzeczy zgadzał się z indukcjonistami, a jedynie inaczej nazywał to, co sam proponował. W tym miejscu sporu była to więc jedynie kwestia terminologii*.
Według Poppera o uznaniu lub odrzuceniu teorii decyduje to, czy wytrzymuje ona najsurowsze testy, jakie możemy zaplanować. Słynne Popperowskie kryterium demarkacji - dana teoria jest naukowa, jeśli jest falsyfikowalna - sprowadza się do wniosku, że jeśli nie ma możliwości przeprowadzenia obserwacji, która mogłaby świadczyć przeciwko teorii, to takiej teorii nie można uznać za naukową. Dlatego też religianci domagają się testu świadczącego o ewentualnej fałszywości teorii ewolucji, a jednocześnie mówią, że tak długo, jak długo nie da się udowodnić nieistnienia Boga, tak długo należy przyjmować, że on istnieje. Według nich nie ma nic dziwnego w tym, że teoria ewolucji tak ładnie się sprawdza, bo po prostu inaczej być nie może. Jest oparta na założeniach, które powinno się sprawdzać pod kątem ich fałszywości, a sprawdza się pod kątem zasadności, o czym z góry wiadomo, że da wynik pozytywny. Nie jestem na tyle zorientowany w temacie, żeby wiarygodnie stwierdzić, że tak rzeczywiście jest, że rzeczywiście nie przeprowadza się takich testów, a jeśli się przeprowadza, to z wynikiem negatywnym dla ewolucjonistów, ale według mnie nie ma to większego znaczenia - według mnie istotne jest to, że teorie ewolucjonistów weryfikuje samo życie, na przykład poprzez prace genetyków, którzy potwierdzili słuszność założeń Darwina, a także przebiegające niemal na naszych oczach zmiany mikroewolucyjne (nie podważają tego nawet kreacjoniści) będące fragmentami zmian makroewolucyjnych (na to już kreacjoniści zgody nie dają). Makroewolucji z oczywistych powodów raczej (są przykłady uzyskania dwóch odmian nie mogących się z sobą krzyżować, a więc w zasadzie uzyskania dwóch gatunków z jednego wyjściowego) - więc makroewolucji raczej nie da się zaobserwować, ale istnieje wystarczająca ilość dowodów świadczących o tym, że obserwowane zmiany mikroewolucyjne są ciągiem zmian obrazujących jak przebiega makroewolucja.
Zostawmy więc Ewolucję, bo doskonale broni się sama, i zajmijmy się Bogiem. Popper uważał, że teoria może być uznawana tak długo, jak długo broni się przed surowymi testami. Pragnę w tym miejscu zwrócić uwagę, że zawsze można dyskutować, czy test jest wystarczająco surowy, a nawet, czy rzeczywiście wypadł negatywnie, bo nie każdego przekonają te same argumenty. I to jest następny powód, dla którego religianci takim uwielbieniem darzą Poppera - mogą po prostu bezkarnie ględzić, z czego nic konkretnego nie wyniknie, o co im w gruncie rzeczy chodzi. Wycofują się na z góry opatrzone pozycje i stamtąd się ostrzeliwują Popperem itp. Im wystarczy, że przyznacie, że nie można udowodnić, że Bóg nie istnieje. O ile jednak rzeczywiście nie można udowodnić, że Bóg nie istnieje, to jednocześnie nic nie wskazuje na to, że istnieje, więc z praktycznego punktu widzenia - Boga nie ma. W dodatku jak na razie mówimy o Bogu nieokreślonym, nieopisanym. Gdy jednak wierzący opisze swojego boga i powie skąd o tym wie, że jest taki a nie inny, z miejsca możemy przystąpić do udowodnienia nieistnienia jego boga. Dlatego też do momentu, kiedy Bóg pozostaje nieopisany, mówię: jestem agnostykiem. Ale w chwili, kiedy jakiś bóg zostanie opisany (np. biblijny), z całą mocą mówię: jestem ateistą. Jest bowiem wystarczająca ilość poszlak świadczących za tym, że biblijny Bóg (podobnie jak np. Bóg mahometan) został przez ludzi wymyślony, a nie oni przez niego stworzeni. Naturalnie wciąż pozostaje sprawa tego, co kogo przekonuje, ale to są już rejony bliższe psychologii niż filozofii.
Można oczywiście powiedzieć, że ewolucjoniści wierzą w Ewolucję (wszak można nawet twierdzić, że jedynie się wierzy, że życie się nie śni), ale w praktyce ich wiara w sposób zasadniczy różni się od wiary w Boga, gdyż o prawdziwości teorii ewolucji świadczy praktyka, zaś o Bogu wciąż się jedynie gdybanie. Tak więc czepianie się definicji słowa, przypisywanie mu określonych, wygodnych dla siebie znaczeń, jest aktem desperacji wynikającym z faktu, że religianci nie mogąc się wspiąć na ten sam poziom, co ewolucjoniści, starają się ich ściągnąć do poziomu, na którym sami siedzą. Tymczasem nie jest ważne jak się metodę nazwie i jaką się metodę zastosuje do badania rzeczywistości, ale ważne jest, czy przynosi to realny przyrost wiedzy (żeby było ciekawiej: autorem tej myśli jest Feyerabend, który swemu mistrzowi Popperowi - jak to określił Stanisław Lem - "naurągał" i go "wywalił za burtę"). A póki co realnie absolutnie nic o niebie, piekle, aniołach i diabłach nie wiemy, więc nie widzę powodu, aby ględzenie różnych zawodowych i domorosłych apologetów chrześcijaństwa uznać za coś więcej niż zabawę klockami. Można bowiem zbudować ze słów piękną i spójną budowlę, ale to absolutnie nie świadczy o tym, że opisuje ona jakąś realnie istniejącą rzeczywistość. Dlatego też powinno się przestać podstawy życia na ziemi budować na wierze w coś/kogoś, czego/kogo istnienia realnie nic nie potwierdza, a już zupełnie absolutnie nic nie wskazuje na to, że jest z tym czymś/kimś tak, jak uczą teolodzy chrześcijańscy. (O tym, że jest dokładnie odwrotnie, traktują jednak już inne teksty "Pytań".) Gdyby zaś ktoś miał wątpliwości, czy rzeczywiście żyjemy w realnym świecie, to zawsze przecież można wsadzić głowę do wnętrza gorącego pieca - jeśli nie istniejemy realnie, to nic w gruncie rzeczy się nie stanie. Ględzenie o tym, co jest realne, co jest realnym przyrostym wiedzy, jedynie tak długo jest bezkarne, jak długo nie skonfrontuje się go praktycznie z rzeczywistością.
Na koniec wrócę jeszcze do Feyerabenda. Feyerabend krytykuje zarówno indukcjonizm jak i falsyfikację. Naukę uważa za religię, gdyż opiera się ona na pewnych dogmatach, do których przyjęcia potrzebna jest wiara. W związku z tym mam pytanie: Feyerabend to wie, czy w to wierzy? Czy jest sens w ogóle dyskutować o tym, co jest wiarą, a co nie jest? Komu zależy na tym, aby robić z tego problem? Przecież wszyscy wiemy, że wiara wierze nierówna, że są to tylko słowa. Można oczywiście powiedzieć, że "jeśli jednak naukowcy nie będą bardziej wyrafinowani filozoficznie ich obrona brzmieć będzie nieprzekonująco"**, ale jeżeli we współczesnej nauce rację ma mieć ten, kto "ma gadane", to współczesna nauka rzeczywiście może mieć małe szanse, aby mieć więcej do powiedzenia niż religie. Wszak to właśnie apologetów religijnych naturalnym środowiskiem jest słowo, a nie naukowców badających rzeczywistość. Na szczęście jednak tak nie jest. Na szczęście: albo naukowcy są "bardziej wyrafinowani filozoficznie", albo "psy szczekają, a karawana jedzie dalej". Co bardziej wyrafinowani wierzący zdają się to dostrzegać, bo ostatnio bardzo chętnie zgadzają się na to, aby oddzielić naukę od religii, czyli chcą spokojnie "szczekać". Jednocześnie nie przeszkadza im to jednak korzystać w praktyce z osiągnięć "karawany", coraz więcej przy tym widząc w Biblii porównań, przenośni, mitów itp., niż literalnej prawdy. Oczywiście robią to jednak tak długo jedynie - coraz częźciej dłużej - jak długo daje się to pogodzić - wedle nich - z cenzorem, czyli z Biblią (w przypadku wierzących w Boga biblijnego). Gdy rozbieżności są zbyt duże, mówią: "NOMA".
NOMA
Czym jest NOMA? Non-Overlapping Magisteria - nie zachodzące na siebie obszary dociekań (w domyśle: nauki i religii). Koncepcję tę, nie nową, odświeżył Stephen Jay Gould w "Rocks of Ages: Science and Religion in the Fulness of Life" (New York: Ballantine, 1999), a mówi ona: "Nauka i religia stanowią całkowicie odrębne dziedziny umysłowej aktywności, pomiędzy którymi nie ma ani logicznego konfliktu, ani relacji wzajemnego podporządkowania. Nauka, według Goulda, próbuje udokumentować faktyczny charakter naturalnego świata oraz stworzyć teorie koordynujące i wyjaśniające owe fakty. Religia natomiast operuje w równie ważnej, choć całkowicie odmiennej domenie ludzkich dążeń, znaczeń i wartości, na które nauka rzucić może pewne światło, lecz nie będzie nigdy zdolna zaproponować jednoznacznych rozstrzygnięć."*** Prześledźmy po kolei wszystkie powyższe twierdzenia.
Brak logicznego konfliktu pomiędzy nauką i religią - trudno o większe nieporozumienie. Owszem, jak długo nie konkretyzuje się Boga, tak długo nauka nic nie może o nim powiedzieć, ale z chwilą skonkretyzowania możemy badać zasadność tych konkretów, badać jak się one mają do wiedzy naukowej. Weźmy np. kosmologię biblijną i naukową, które są ze sobą zdecydowanie sprzeczne. Apologeci ratują się tutaj bądź uznawaniem biblijnej kosmologii za mit, bądź też odrzucaniem teorii naukowych. Pierwsze zachowanie stawia pod znakiem zapytania logikę twierdzenia, że "Biblia jest od Boga", a drugie stoi w konflikcie z nauką. Podobnie jest z biblijnym opisem potopu - stoi on w sprzeczności z nauką.
Brak wzajemnego podporządkowania pomiędzy nauką i religią - bardziej mi to wygląda na pobożne życzenie, niż na fakt. Przecież to właśnie z religijnych powodów teolodzy wciąż mówią, czym naukowcy powinni się zajmować, a czym nie. Także z religijnych powodów kreacjoniści negują teorię ewolucji. Sama idea jest oczywiście jak najbardziej słuszna, bo odrzuca Biblię jako cenzora w badaniach naukowych, ale nie zawsze jest stosowana, a na przeszkodzie stoi właśnie religia.
Nauka próbuje udokumentować faktyczny charakter naturalnego świata, religia natomiast operuje w całkowicie odmiennej domenie ludzkich dążeń - trudno się z tym zgodzić biorąc pod uwagę fakt, że zarówno nauka jak i Biblia starają się odpowiedzieć na pytania: skąd przybywamy?, dokąd zmierzamy? Także od odpowiedzi na to, czy jesteśmy tworem inteligentnego kreatora, czy też ślepych sił przyrody, zależy jak potraktujemy fakt naszego istnienia we Wszechświecie.
Nauka nie będzie nigdy zdolna zaproponować jednoznacznych rozstrzygnięć - prawdopodobnie tak, ale czy to znaczy, że religia będzie mogła, albo że już może? W żadnym razie. Religia przecież wciąż gdyba, wciąż nie ma dowodów na to, że rację mają jedni, albo drudzy teolodzy, a także wciąż się zmienia; wciąż Bóg - jak przystało na ideę - zmienia się wraz z człowiekiem.
Czy jest więc możliwe oddzielenie w rozmowach na tematy religijne teologii od nauki? Nie. Przede wszystkim dlatego, że bardzo często mówią o tym samym. Po drugie zaś dlatego, że nauka zaprzecza pewnym koncepcjom teologicznym. I to jest właśnie powód, dla którego zawodowi i domorośli apologeci religijni tak bardzo chcą oddzielić naukę od religii - wiedzą, że naukowe odkrycia na wielu płaszczyznach zaprzeczają koncepcjom teologów. Zamiast więc brać udział w sporach, które z bardzo dużą dozą prawdopodobieństwa mogą zakończyć się dla nich porażką - dzisiaj, bo kiedyś dysponowali także innymi argumentami, np. Świętą Inkwizycją, o czym na własnej skórze mógł się przekonać chociażby Galileusz - dzisiaj wolą NOMĘ.
*"Karl Popper jako filozof nauki", Halina Mortimer, z
"Filozofii współczesnej", Warszawa 1983, Wiedza Powszechna
**Theodore Schick Jr., "Czy koniec nauki?", tłum. Andrzej Dominiczak,
Towarzystwo
Humanistyczne
***"Prawdy wymylone i prawdy objawione", Krzysztof Szymborski,
Wiedza i Życie 12/1999
AnBo
anbo@poczta.wp.pl
www.pytodp.republika.pl
Dookoła Jedwabnego trwa osobliwy dance macabre. W przepychankach nacjonalistyczno-religijno-politycznych zagubił się elementarny, ludzki wymiar tej nikczemności. Albo... albo ciągle jesteśmy na etapie, kiedy znaczenie słów "ludzie, człowiek, cywilizacja, moralność, ludzki" wciąż jest niejasne. Istotnie, wydaje się, że ich użyciu powinna towarzyszyć nadzwyczajna ostrożność. W tym miejscu należałoby, być może, wyjaśnić znaczenie terminu "człowieczeństwo". Zważywszy jednak, że wielu filozofom to się nie udało, a jeśli rozejrzeć się po świecie jasno widać, że sprawa wciąż nie jest oczywista zadowólmy się potocznym rozumieniem tego terminu. Choć z drugiej strony, jeśli przypomnieć wypowiedzi księdza biskupa Stefanka, ryzykujemy jednak możliwość zaistnienia zasadniczych rozbieżności.
Wśród kilkudziesięciu artykułów o Jedwabnem ciągle czegoś mi brakowało. I tylko w wypowiedzi pana Waldemara Kuczyńskiego ("Wprost") natrafiłem na reakcję człowieka o sumieniu, jakie według moich wyobrażeń powinien mieć człowiek: "...i wyobraźmy sobie, że to krzyczymy my, i że to krzyczą ci, których najbardziej kochamy, pochłaniani przez potworny żar, bez drogi ucieczki." Czy redaktor Żakowski z GW, czy prof. Strzembosz, czy prymas Glemp, czy biskup Stefanek są w stanie dokonać takiego wysiłku intelektu, wyobraźni i sumienia? Czy są w stanie porzucić na chwilę swoje dostojeństwa przebiegłych urzędników, znaleźć się w pyle drogi, w brudnych portkach, w strachu kłębiącym się pod czaszką, w sytuacji zaszczutego, wyzutego z prawa do życia stworzenia, które już antycypuje swoją śmierć i nieznane jeszcze, ale pewnie straszne cierpienia jej towarzyszące? Czy ksiądz Orłowski jest w stanie wyobrazić sobie dwuletniego (swojego?) synka, który ciągnie go za rękę, a który za chwilę zginie? Czy gdyby przeżył taką sytuację, lecz jego dziecko zginęło, to również byłby tak wyrozumiały dla "prawdziwych Polaków"?
Groteskowym aspektem całej dyskusji o Jedwabnem są namolne próby wybielania narodu polskiego: "Nie, to niemożliwe, żeby Polacy maczali w tym palce." Niemożliwe? Ależ jak najbardziej możliwe! Nawet teraz znam ludzi, którzy by przyłożyli do takiej czynności rękę. I to w tzw. sferach akademickich. Cóż dopiero w czasie totalnego zdziczenia spowodowanego wojną, wśród prymitywnego chłopstwa?
Starania by za wszelką cenę zminimalizować polskie winy są niesmaczne. Tak, jak niesmaczny cały jest ten kraj. Z jego władzami, z jego kościołami, z jego korupcją, z jego przeciętną mentalnością. Dla mnie jest oczywistym, że Polacy przyłożyli do tego rękę. Lecz rzadko kiedy ciąg przyczyn i skutków zaczyna się od niczego.
Każda nacja hołubi w sobie stada potwornych zwyrodnialców i niegodziwców. Nie są wolni od tego ani Żydzi, ani Polacy, ani Niemcy czy Rosjanie. Czy takie elementy się ujawnią i jaki będzie ich wpływ na przeciętne zachowania dużych grup - zależy od klimatu. Klimatu społecznego, intelektualnego, religijnego. Ten zaś nadają tzw. warstwy wykształcone. Oczywista, klimat zmienia się drastycznie w czasie wojny, ale wtedy ujawniają się jego "niezmienniki". Do takich kształtowanych przez wieki inwariantów należy stosunek do życia, nie tylko ludzkiego, również do każdej ożywionej istoty, stopień wrażliwości, uczciwość, poczucie godności. Władcy i systemy polityczne zmieniają się jak w kalejdoskopie, są fluktuacją. Natomiast wspomniane wyżej elementarne postawy ludzkie kształtuje, niestety, religia.
Zamieszanie wokół Jedwabnego jest kontynuacją potoku niegodziwości obu wysokich zainteresowanych stron: religii judaistycznej i religii chrześcijańskiej. Ten paskudny mord jest zwieńczeniem kilku tysięcy lat historii obu, jakże podobnych do siebie, wierzeń. Osądzenie bezpośrednich wykonawców, choć pożądane w świecie, który mieni się cywilizowanym będzie i tak jedynie częściowym zamknięciem sprawy. O karze nie ma chyba co tutaj wspominać, gdyż ukarać można kogoś, kto dostrzega nikczemność swojego czynu oraz doniosłość kary. Natomiast "zidiociałych moralnie" (używając sformułowania Grossa) sprawców nie sposób ukarać, gdyż ich mózgi nie mają odpowiednich struktur dla zrozumienia swoich czynów oraz ich oceny. Można byłoby jednak przypuszczać, iż odpowiednie struktury mózgowe powinni posiadać ich moralni mocodawcy.
W atmosferze rozdmuchanej wokół Jedwabnego trwa ustawiczne poszukiwanie "inspiratorów", ustalanie "sił sprawczych". Lecz w tym wirze rozpaczliwych prób znalezienia diabła nie pada jednak oskarżenie pod adresem głównego winowajcy. Wszak nie wypada w katolickim kraju. A jednak...
A jednak rzeczywiste źródło inspiracji jest oczywiste dla każdego przyzwoitego człowieka. Tkwi ono w wielowiekowej działalności Kościoła katolickiego. To ustawiczne, trwające z pokolenia na pokolenie zatruwanie prymitywnych umysłów biedoty zaowocowało tym, czym musiało zaowocować. Ciągłe powtarzanie "to Żydzi zabili Chrystusa", "to Żydzi są winni mierci Syna Bożego", "to Żydzi...", "to Żydzi..." i tak w kółko, i tak codziennie. Takie słowa padały z ambon, tak uczono dzieci na religii, tak mówiono po mszy i przy wódce, w pogwarkach koło płotu i przy pracy w polu. Motłoch, któremu tego rodzaju myśli ciągle obijają się w nieskomplikowanych, zezwierzęconych warunkami życia mózgach, nie wartościuje życia ludzkiego i cierpienia. Motłoch sam zwyczajny jest cierpienia i cieszy go jeśli komuś może zafundować jeszcze większe cierpienie, a jeśli w grę wchodzi jeszcze bezkarny rabunek - sprawa jest oczywista. Utrzymywanie chłopskiej "ćmy" w stanie ustawicznej gotowości zaatakowania innowierców, dolewanie do tego garnca nikczemności kolejnych kropelek nienawiści, podkreślanie swojej wyższości i poniżanie innych wierzeń nie może trwać bezkarnie w nieskończoność. Kiedyś miarka musi się przebrać. Nagromadzona "energia" zwyrodniałych sądów, nieludzkich ocen, podłości w postępowaniu musi znaleźć jakieś ujście.
Zagrzewany do działania motłoch odczuwa potrzebę zrobienia Czegoś. W Jedwabnem zwrócił się przeciwko Żydom. W Hiszpanii przeciwko samym "nauczycielom duchowym". Ostatnio papież "wyniósł na ołtarze" iluś tam "świętych", których "lud boży" wymordował w czasie zawieruchy wojny domowej. Lecz któż wie, ilu pośród nich było prawdziwymi łajdakami, którzy swoim życiem zasłużyli sobie na karę? Może nie aż na tak drastyczną karę. Byli jednak reprezentantami instytucji, która zapewne nie cieszyła się tak powszechnym szacunkiem jakiego się ustawicznie i bezczelnie domaga. Ba, cóż tu o szacunku mówić, skoro "dzieci boże" rzuciły się do gardeł swoim "autorytetom moralnym".
W całej tej historii o Jedwabnem jest wiele innych przerażających momentów. Fakt, że zbrodniarze cieszą się wolnością, a nawet prowadzą dość dostatnie życie. Fakt, że z ich usług korzystały kolejne rządy. Od ich działań zależał los kolejnych ludzi. Być może tego samego pokroju co oni sami. Fakt, że zapewne dalej są "członkami społeczności wiernych" jak to górnolotnie określa Kościół. Potęga Kościoła była i jest budowana na działaniach rzesz braci Laudańskich i innych Karolaków. To tacy ludzie najbardziej przysługują się doczesnej pomyślności Kościoła. Co widać również po sytuacji w obecnej Polsce.
Ironią wszakże ostateczną tkwiącą w dziejach tego mordu jest to, choć religia katolicka jest główną inspiratorką łajdackich zachowań, to jednak sam katolicyzm nie jest religią oryginalną. Sama religia chrześcijańska nie jest niczym nowym. Jest przeróbką z judaizmu. Jest osobliwym konglomeratem starozakonnych przekazów, czasami nieco zmodyfikowanych, czasami skopiowanych bez poprawek, na który została nałożona cienka przykrywka zwieńczona prymitywnym zabójstwem jednego spośród wyznawców religii mojżeszowej. Wszak i sam Chrystus był Żydem, i matka boska była Żydówką, i apostołowie byli Żydami.
I z tego całego zamieszania i swarów religijnych pośród Żydostwa bez mała dwa tysiące lat wcześniej i pięć tysięcy kilometrów na południe wyniknęła jakaś pomylona mieszanina wierzeń i przesądów, dzięki której można było zagrzewać prymitywnych łajdaków do mordowania przedstawicieli tego samego gatunku zwierzęcego, pardon, ludzkiego. Między innymi do zrobienia tego, co stało się w Jedwabnem. Poniekąd więc to sami Żydzi swoją błazeńską, opływającą krwią i okrucieństwem religią zgotowali światu i sobie dość nieciekawy los. Sami stali się ofiarami "mądrości" Jahwe. Kolejni wyznawcy, niejako postŻydzi, dodali do wszystkich niegodziwości Jahwego jeszcze jedno bezsensowne morderstwo z czego ponoć wyniknęła "dobra nowina", dzięki której nad Europą na wieki zapadła zasłona ciemnoty i ciemności, czasami rozświetlanych płonącymi stosami. Kulminacją "sprawowania rządu dusz" przez niemal 1500 lat były, równolegle, faszyzm i komunizm.
A Jahwe, poklepując Pana Boga po ramieniu, chichocze i pokazuje mu a to Salem, a to Jerozolimę czy Hebron, a to Kielce albo inne Jedwabne. I tak świat się kręci wokół "życia wiecznego", którego wszyscy wyznawcy bogów boją się jak ognia piekielnego i tylko patrzą jakby usługę "zbawienia przez cierpienia" zaserwować innym. Amen.
Karol Pesz
Klechistan, kwiecień 2001
Wiele się mówi na temat roli kościoła w państwie, o tym czy jego wpływ na politykę jest za mały, czy też może zbyt duży. Z jednej strony pojawiają się glosy, iż kościół powinien angażować się do polityki, z drugie, ze wprost przeciwnie.
Według mnie, Kościół może angażować w życie polityczne. Jeżeli taką możliwość ma każdy człowiek czy organizacja to, dlaczego z Kościołem ma być inaczej. Rzecz w tym, aby nie był w tej dziedzinie uprzywilejowany, jak to teraz ma miejsce. Radio Maryja powinno otrzymać koncesje na nadawanie na terenie całego kraju, byle nie kosztem innej rozgłośni. Nie widzę powodu, by Telewizja Niepokalanów nie mogła nadawać swojego programu - byle nie za państwowe pieniądze i kosztem innej telewizji.
Kościół katolicki zajmując dominującą pozycje wśród religii w Polsce próbuje to wykorzystać do celów politycznych. Legitymizując się liczba 96% katolików wśród ludności Polski przedstawia swoje stanowisko jako głos ludu. Sama liczba 96% jest prawdziwa - tylu ludzi rzeczywiście zostało ochrzczonych - ale bez własnej woli i wiedzy. Spora część tych ludzi w okresie dojrzewania lub dorosłego życia dokona apostazji lub zmieni wyznanie. Wg niektórych badań rzeczywista liczba katolików praktykujących wynosi 30-40%, a katolików w ogóle 50-60%. Fakt, jest to ogromna większość, ale to nie daje prawa do generalizowania oraz wykorzystywania do celów politycznych.
Nie sposób nie doceniać roli kościoła w czasach komunistycznych, ale to nie daje mu prawa do domagania się wpływów w czasach dzisiejszych. Uzurpowanie praw do decydowania o wielu sprawach jest jawnym naruszeniem zasady świeckości państwa. Najjaskrawszym przykładem tego są lekcje religii w szkołach oraz obecność krzyży w urzędach państwowych, szkołach itp.
Mimo ateizmu nie jestem wrogiem religii oraz kościoła w ogóle, tylko wrogiem sił, które za pomocą frazeologii narodowo-katolickiej próbują walczyć z wszelkim postępem oraz innością, tak religijną jak i polityczną. W swej agitacji niejednokrotnie odwołują się one do haseł populistycznych oraz nacjonalistycznych.
W tym środowisku prym wiodą środowiska skupione wokół Radia Maryja (m.in. gazeta Nasz Dziennik) oraz wokół partii skrajnie prawicowych (np.KPN-Ojczyzna, Młodzież Wszechpolska, Narodowe Odrodzenie Polski).
Śledząc publikacje tych środowisk można dojść do różnych smutnych wniosków. Roztacza się przed nami skrajnie pesymistyczna wizja. Otóż, Polska jest na granicy piątego rozbioru, stolicę z Moskwy przeniesiono nam do Brukseli, katolików (prawdziwych) jest w Polsce garstka i są ciągle poniewierani przez wiadomo jakie siły, Polska rządzą Żydzi (no, ale to jest już tak oczywiste, że ocierające się już o banał), homoseksualiści chcą rozbić Polską Rodzinę, polska młodzież niszczona jest przez tysiące sekt, po ulicach chodzą sataniści, masoni, anarchiści oraz komuniści a pornografia tryska wprost z polskojęzycznych mediów, starzy ludzie w ramach eutanazji będą masowo zabijani, aborcja staje się obowiązkową oraz banalną prawdą, że Polska ginie.
Recepta na całe zło tego świata jest, według tych ludzi, tylko jedna - ogranicza się ona do dwóch słów - PRAWDA oraz DOBRE SŁOWO. Ale to nie jest, bynajmniej prawda obiektywna! To jest polska, katolicka, jedynie słuszna PRAWDA. Nie umieją jej zdefiniować, ale z namaszczeniem opowiadają o niej. A dobre słowo - tym jest najczęściej zdemaskowanie kolejnego polityka SLD-owskiego jako wysłannika wrogiej Polsce religii judaistycznej.
Ludzie ci nie ustają w próbach uratowania Ojczyzny. Jedna z takich prób była intronizacja Chrystusa na króla Polski (czy to czasem nie podchodzi pod zamach stanu). Kolejne zawierzenia Najjaśniejszej kolejnym Matkom Boskim także nie przynoszą oczekiwanej poprawy. Krucjaty antypornograficzne ocierające się o śmieszność, Jihad wypowiedziany urbanowemu NIE (któremu ta wojna wychodzi tylko na dobre - ale to jest już poza granicami pojmowania XX-wiecznych inkwizytorow). Zresztą, wystarczy posłuchać tylko Radia Maryja w godzinach nadawania audycji, podczas których na antenę wpuszczani są słuchacze radia. Głupota płynąca z głośników bywa rozczulająca. Nie mniej ciekawe są felietony autorstwa profesury rodem z KUL-u oraz księży a czytane przez pół anonimowych (ze względów bezpieczeństwa, oczywiście) lektorów, np. Adama lub Krystynę. Najczęściej podejmowane na antenie tematy to kiepska sytuacja finansowa radia i prośba o datki, zagrożenie ze strony postmodernistycznych liberałów, powrót komuny...ale o tym już wspominałem.
Organem prasowym radia jest Nasz Dziennik. Reklamowany jako ,,pogodnie wiarygodny'' ani on pogodny (jak możne być pogodnym gdy Ojczyzna ginie?) ani wiarygodny(obiektywna w nim jest tylko prognoza pogody). W dziale Listy, pojawią się również głosy czytelników. Treścią są zbliżone do tych radiowych. I tu pojawia się problem. Otóż ks. Rydzyk i reszta, zapewniają, iż radio oraz jego organ prasowy nie rozpowszechniają treści antysemickich, nacjonalistycznych, ksenofobicznych itp., zasłaniając się tym, że w zasadzie nie można kontrolować tego co słuchacze radia chcą powiedzieć, można najwyżej wyłączyć mówiącą głupstwa osobę. Z tym można się zgodzić. Ale jak traktować takie wypowiedzi w dziale Listy w ND? To redakcja decyduje co się ukaże w numerze a co nie...widocznie stanowisko redakcji pokrywa się z poglądami nadawców listów...
Ale w tej dziedzinie ND i RM nie są odosobnieni. Oprócz nich istnieje wiele wydawnictw prezentujących zbliżony światopogląd np. Niedziela, Nasza Polska, Nowa Polska, Myśl Polska, a jeszcze bardziej na prawo są takie bestsellery jak np. Łódzki Szaniec, Szczerbiec, które są jawnie szowinistyczne, co jest ich niejako znakiem reklamowym i do takiegoż kręgu czytelników są skierowane. Treść tychże gazet często bywa szokująca. Mimo częstych odwołań do gorącego katolicyzmu autorów jawią się oni jako rewizjoniści, opowiadający się za totalitarną formą władzy, nacjonaliści i rasiści.
Inną ciekawą sprawą są alianse ugrupowań katolicko-narodowych z organizacjami nacjonalistycznymi. Kto ,,ochraniał'' ks. Rydzyka podczas słynnej szarpaniny z reporterami Telewizji Bydgoszcz? Byli to młodzi, krótko obcięci aryjczycy z jakiejś skrajnie prawicowej bojówki, prawdopodobnie z Młodzież Wszechpolskiej. Podczas wystąpień ks. Jankowskiego z parafii Św. Brygidy towarzyszą mu młodzi mężczyźni w brunatnych koszulach...
I właśnie te związki katolickich ugrupowań ze skrajną prawicą są tym budzą moje największe obawy. Wobec zwiększającej się liczby sympatyków skrajnej prawicy, włączanie się w to Kościoła oraz firmowanie jego znakiem działań tych organizacji może spowodować dalszy dynamiczny rozwój tych tendencji w Polsce. Sprzyja w tym sytuacja ekonomiczna o oraz społeczna Polski. Zwiększające się bezrobocie, coraz większa liczba rodzin wegetujących na granicy egzystencji, brak perspektyw na przyszłość jest doskonałym podłożem do nasilania się skrajnych postaw.
Zadaniem Kościoła powinno być zapobieganie takim zjawiskom. Kościół ma nauczać miłości i szacunku bliźniego...tymczasem często dzieje się inaczej. Oczywiście nie dotyczy to jego całości, jednakże nawet nieliczne jeszcze skrajności nie są eliminowane.
Księża gromią pornografię, aborcję, przydrożne prostytutki, homoseksualistów itp. a nie potrafią dokonać samokrytyki. Prowadzą walkę z wiatrakami zamiast zajmować się poważnymi problemami społecznymi. Jednostronne angażowanie się politycznie nie przysparza im zwolenników. Ideowe zacofanie odstrasza młodzież, która w epoce Internetu nie jest zainteresowana rannymi roratami, oazami itp. Wśród młodzieży, z której wg badań grubo ponad połowa 17-latków ma już za sobą inicjację seksualną oraz w czasach gdy wszystko wręcz ocieka seksem, dostęp do pornografii za pomocą Internetu nie jest żadnym problemem propagowanie przedmałżeńskiej czystości wywołuje w większości przypadków uśmiech politowania.
Reasumując, w dzisiejszych czasach Kościół coraz bardziej zamyka się na świat przez co staje się coraz mniej atrakcyjny dla młodzieży i reszty społeczeństwa, które coraz częściej odwraca się od niego...ale to już nie jest moje zmartwienie.
Paweł Zajączkowski
Wsteczpospolita Polska, marzec 2001
Od kilku dni stoi mi przed oczami pewien obraz. Nie mogę się od niego uwolnić. Ta informacja zagnieździła się w pamięci i silnie rezonuje z czymś bardzo głęboko zaszytym w świadomości.
Dnia 11 lutego 2001 na jednym z kanałów niemieckiej TV pokazano program o brazylijskim plemieniu Indian Waiapi. Pierwsze, co mnie śmieszy w takich programach to "przyrodzona" wszelkim chrześcijanom "skromność". Tak więc, aby móc pokazać w telewizji program o jakimś "dzikim" plemieniu trzeba tym nieborakom zasłonić genitalia, z którymi ludzie żyjący w parnym klimacie tropików przyzwyczaili się chodzić normalnie, czyli na wierzchu. W pruderii celują, co prawda, Anglicy. Niemcy są jakby mniej zabobonni wobec owej fałdki skóry pomiędzy udami, a już niewiele przejmują się gołymi piersiami. Tym razem i Niemcy wykazali się wyobraźnią ubierając Indian w długie jaskrawoczerwone szmatki z przodu i z tyłu. W czymś takim musiałoby być cholernie niewygodnie nawet na plaży, cóż dopiero w tropikalnej dżungli. Dla Waiapi taka "przepaska wieczorowa" okazała się chyba atrakcją, bo sztucznie rozstawiając nogi dzielnie się w niej prezentowali przed kamerą, a nawet wybrali się w niej do dżungli. Pod koniec filmu obiektyw kamery skierowano na resztki rozsypującej się chaty. Nie przypominały one stojących na polanie, osłoniętych dachami zrobionymi z liści bananowca indiańskich legowisk. Stały jeszcze wbite w ziemię drewniane pale, nawet jakaś okiennica dyndała na resztkach framugi okiennej. Widać było, że miejsce to jest opuszczone, amazońska roślinność z przyrodzoną jej żarłocznością pochłaniała niegdysiejszą siedzibę ludzką, tropikalna zieleń panoszyła się wśród resztek domostwa. Oprowadzający ekipę Indianin poinformował, że są to resztki po misjonarzu, który ich nawracał.
Niemal w tym samym momencie kamera pokazała przewróconą muszlę klozetową. Gdzieś w środku Amazonii, trochę pokiereszowana, biała porcelana sraczyka jaki można dostać w większości sklepów z armaturą w Europie wystawała spośród obficie pleniącej się zieleni.
Ta zupełnie po europejsku wyglądająca porcelanowa muszla do robienia cywilizowanej kupy, porzucona gdzieś w interiorze amazońskiej dżungli była potwornym dysonansem. Przypuszczalnie za podobnego rodzaju zgrzyt estetyczny ludzie o właściwych im preferencjach intelektualnych uznaliby porzuconą na środku posadzki bazyliki Św. Piotra prezerwatywę. Ta muszla, to przecudowny przykład niesienia "pomocy" i "cywilizacji" ludziom żyjącym zgodnie z naturą.
Żyjący w Amazonii od tysięcy lat Indianie bez wątpienia musieli gdzieś załatwiać potrzeby naturalne. Robili to pewnie w sposób rozproszony, przyroda szybko potrafiła się z tym uporać. Jakiś zapewne wykształcony, miłujący bliźniego "ojciec" uznał jednak, że on, człowiek cywilizowany choć osamotniony, nie może przejąć zwyczajów Waiapi. A przecież nikt by mu nie miał za złe, gdyby raz dziennie przeszedł się ze sto metrów w dżunglę. Nie, bogobojna osoba niosąca "dobrą nowinę" powinna mieć również stosowny sedesik, pod którym w dole będą się gromadziły świętobliwe odchody stanowiąc źródło skażenia, o smrodzie nie wspominając. Misjonarza nie ma, dół zarósł, a muszla leży. Jeśli kościoły tzw. chrześcijańskie naprawdę chcą pomóc tym ginącym Indios, to niech przy każdym padającym drzewie stoi misjonarz osłaniający to drzewo przed ciosami siekier i warczącymi piłami. Wysyłanie kolejnego zboczeńca, który pozostawi po sobie obsraną muszlę klozetową jest rzeczą nielogiczną, niestosowną i źle świadczącą o moralności pewnego odłamu przyrody ożywionej. Ożywionej manią panowania. Nie mogę się uwolnić od tego obrazu. Bo też noszę w sobie taką muszlę. Też kiedyś nafaszerowano mnie "dobrą nowiną". Już ją rozbiłem, ale skorupy mnie ciągle uwierają. I tkwić będą w mojej głowie do końca życia, tak, jak tamta muszla na setki, a może tysiące lat pozostanie w Amazonii. Bo przecież nikt jej nie wywiezie. Misjonarze po sobie nie sprzątają. Zwłaszcza, jeśli misja się nie powiedzie. Pozostają muszle i inne gadżety.
A co pozostaje w głowach i sumieniach "nienawróconych"?
Karol Pesz
Klechistan, marzec 2001
DYYALOGI
- CZ. III
Powrót do spisu treści strony
DYALOGÓW NIECYBERNETYCZNYCH WIELA
A WŁAŚCIWIE DZIEWIĘTNAŚCIORO Z INTRODUKCYĄ, KONKLUZYĄ A
TUDZIEŻ Y APPENDIXUM
NA TEMATÓW MULTUM
POMIĘDZY WYKWINTNEM Y ZNAKOMICIE WYCHOWANEM
JWP XIĘCIEM PHILONOUSEM
ARYSTOKRATĄ NA NIEMALŻE EUROPEYSKĄ MIARĘ
A
NIEJAKIEM HYLASEM
NIEZWYKLE ORDYNARYJNYM OBYWATELEM ANTYPODÓW, STANU
BARDZO POŚLEDNIEGO A JĘZYKA NIEZMIERNIE PLUGAWEGO
PRZEZ
LECHA KELLERA
SKOMPILOWANE
GWOLI INTELEKTUALNEY REKREACYI
A UCIECHY RADOSNEY
SZANOWNEY PUBLIKI
A
PANU DOKTOROWI STANISŁAWOWI LEMOWI
UPRZEJMIE ZADEDYKOWANE
DYALOG III. O papie rzymskim Karolusie Wojtyłą zwanym, a tudzież na temat Herr Heider'a z rakuskiey ziemyi (Karyntyi)
HYLAS: Hitler, jak ci dobrze Philonousie wiadomo, był wolnym wyborem Niemców. Heider, ktorego tak bronisz, podobnie jak Pinocheta, to rzeczywiscie jeszcze nie hitlerowiec, a `tylko' nazista, a to że Wojtyła nie rzucił mu się w ramiona to tylko wynik złego stanu zdrowia papieża, który bez niezmiernie kosztownej kuracji (można by za nią utrzymać miliony ubogich hindusów czy murzynów przez lata cale) nie byłby w stanie wymówić najprostszych słów (nawet po kuracji mowa Wojtyły to obecnie raczej niezrozumiały bełkot). Spójrzmy prawdzie w oczy - JPII (Jan Paweł II) to Breżniew Watykanu - skostniały konserwatysta sztucznie utrzymywany przy życiu przez naukę amerykańską...
PHILONOUS: No wiec jak to jest z tą demokracją? Wolno wybierać tylko tych, którzy się tobie Hylasie podobają? Haidera nie nazywałbym nazistą - to dziwna mieszanka poglądów narodowych, anty-etatystycznych i socjalistycznych, nie sposób więc go tak prosto zaszufladkować. Cieszy mnie to, że JP II żyje i działa, cieszy mnie to, że jest konserwatystą. Jeżeli po nim papieżem wybiorą czarnego żyda o skłonnościach homoseksualnych, to wówczas będzie to może zgodne z polityczna poprawnością, ale końcem kościoła katolickiego. Nastaną straszne czasy.
HYLAS: 1. Nigdy nie byłem bezkrytycznym zwolennikiem demokracji, specjalnie
jak zacząłem studiować teorie ustrojów politycznych. W duchu jestem za
oświeconą dyktaturą typu Fryderyka Wielkiego czy Charlemagne albo bardziej
swojskiego Kościuszki (zresztą Masona, ale praktycznie wszystkie wybitne
postaci polskiej nauki, sztuki i polityki były albo Żydami albo Masonami, jako
że wysoka inteligencja i głęboka wiedza nie są w stanie się zmieścić w
przyciasnym gorsecie ortodoksyjnego katolicyzmu). Problem jest `tylko' taki, że
jak takowy `oświecony' dyktator na przykład zwariuje (jak to się przydarzyło
niejednemu rzymskiemu cesarzowi, czy licznym królom, a ostatnio np. pewnemu
Adolfowi H.) to nie ma możliwości legalnego (a czasem w ogóle) jego usunięcia.
W związku z tym jestem (raczej niechętnym) zwolennikiem demokracji, zdając
sobie sprawę z jej licznych wad (populizm, krótkowzroczna polityka, do rządów
dorywają się karierowicze itp. itd.).
2. Co do Heider'a - zgadzam się, ze to nie jest typowy nazista, ale przecież od
założenia NSDAP niedługo minie 100 lat... Chodzi mi o to, że Jan Paweł II
zapomniał o tym, że kiedyś był Polakiem, i przyjmuje w Watykanie osobnika,
który jest znanym polakożercą, zwolennikiem niewpuszczania Polaków do Austrii,
oraz zagorzałym przeciwnikiem przyjęcia Polski do Unii Europejskiej. JPII zamiast
potępić takie stanowisko (trudno sobie wyobrazić włoskiego papieża, który
tolerowałby dyskryminacje Włochów w Europie), przyjmuje, jak gdyby nic,
czołowego szowinistę ze zdecydowanie antypolskiego kraju. Za to właśnie mam dla
Karola Wojtyły głęboka pogardę, bo on się zeszmacił gorzej niż komuniści,
którzy w latach 40 i 50tych naprawdę wierzyli, że prowadzą Polskę do raju na
ziemi. JPII dobrze wie co robi, jest w pełni świadomy (mimo swoich licznych
chorób), ze zdradził Polskę i Polaków - to ostatecznie stara tradycja
Watykańska. Tak przez ciebie nie lubiany Cornwell słusznie zauważył, że nie ma
usprawiedliwienia dla milczenia Watykanu (tj. Piusa XII) po agresji Niemiec na
Polskę, gdyż interwencja papieża mogła by tylko polepszyć los Polaków. Trudno
sobie wyobrazić, aby Hitler był fizycznie w stanie wymordować więcej milionów
Polaków, niż to zrobili Niemcy w latach 1939-1945, jako że doprowadziłoby to do
powszechnego powstania na tyłach frontu wschodniego. Nawet w katolickim Znaku
(z zeszłego roku; numeru nie pamiętam, ale mogę znaleźć na żądanie), porównuje
się obecne milczenie Jana Pawła II a także jego przyjmowanie Heider do
milczenia Piusa XII i jego przyjmowanie faszystów np. Chorwackich.
3. Ja wiem, ze zawsze może być gorzej, ale czarny Żyd homoseksualista może nie
byłby przyjacielem neonazistów, może by nie spiskował z Waszyngtonem przeciwko
Moskwie, używając Polaków jako pionki i kozły ofiarne, może zrozumiał by
konieczność regulacji urodzin w przeludnionym III Świecie (jak to zrozumieli
nawet irańscy ajatollahowie), może by nie popierał pedofilów (ostatecznie jeśli
dwóch dorosłych pedałów się pierdoli, to ich własna sprawa, ale jak lubieżny
starzec w sutannie gwałci nieletnie dziewczynki czy nawet
chłopców-ministrantów, to jest to prawdziwe piekło na ziemi). Uważam więc, że
jest 99.99% szans, że następny papież będzie lepszy niż niechlubnej pamięci
JPII, bo po prostu trudno niżej upaść niż to zrobił Wojtyła...
PHILONOUS:
Ad.1. W zasadzie się zgodzę.
Ad.2. JPII jest w tej chwili przede wszystkim szefem obcego państwa, wiec jego
pochodzenie nie ma znaczenia - musi dbać o interesy Watykanu. Heider jest
przeciwnikiem przyjęcia Polski do Mumii Europejskiej podobnie jak co najmniej
54% Polaków. Uwaga Cornwella o milczeniu papieża jest kłamliwa i głupia - los
Polaków wcale by się nie polepszył, natomiast z całą pewnością pogorszyłaby się
dola księży i organizacji kościelnych w okupowanej Europie.
Ad. 3. Kiedy jedna głowa państwa przyjmuje inną głowę państwa mówimy o
spotkaniu na szczycie, a nie o przyjaźniach czy animozjach. W polityce nie ma
przyjaciół, są tylko interesy - zbieżne bądź przeciwstawne. Pogardzasz Hylasie
Janem Pawłem II za kontakty z Heiderem, ale wątpię, abyś podobne zdanie miał o
krajach świata zachodniego, które goszczą i fetują Fidela Castro. Hipokryzja.
HYLAS:
Ad.1. W takim razie nie ma co dalej rozpatrywać tego tematu.
Ad.2. Zgadzam się w 100%, że "Jan Paweł II jest w tej chwili przede
wszystkim szefem obcego państwa, więc jego pochodzenie nie ma znaczenia - musi
dbać o interesy Watykanu". Jednakże trudno sobie wyobrazić papieża
-Włocha, który by torpedował interesy Włochów. A niestety, Wojtyła dawno już
nic nie zrobił dobrego dla Polski ani nie pomógł w anulowaniu długów, ani w
zorganizowaniu godziwych rekompensat dla Polaków - ofiar totalitaryzmu
niemieckiego czy nawet sowieckiego (a siedzi on przecież na zlocie i tzw.
walutach wymienialnych), jest też (głównie z obawy przed laicyzacją Polski)
przeciwko przyjęciu Polski do UE (to, że co najmniej 54% Polaków ma tą samą
opinie, nie znaczy przecież że maja oni racje bądźże konsekwentny,
Philonousie, albo jesteś za demokracją/ochlokracją albo za rządami
wykształconych, lepiej wiedzących elit!). Milczenie papieża bardzo wielu
Polaków przyjmowało jako de facto zgodę Watykanu na okupacje Polski
przez Niemcy. Gdyby nie głupia polityka komunistów, to kościół R-C nigdy by nie
zyskał tej swojej pozycji "władcy dusz". Przecież Pius XII był bardzo
niepopularny w Polsce lat 40-tych, gdzie był widziany jako wyraźnie
pro-Niemiecki, a wiec anty-Polski
A swoją drogą to trudno sobie wyobrazić, aby
okupacja Polski była bardziej brutalna. Raczej nie mogła by być ona bardziej
brutalna, bo Hitlerowi potrzebni byli polscy rolnicy, robotnicy czy kolejarze,
a nawet policjanci, urzędnicy i bankierzy. Bardziej brutalna okupacja
wymagałyby więcej policji oraz wojska w GG, a przecież Hitler większość wojny
walczył na dwa fronty. Przecież w roku 1944 Polacy byli wręcz zachęcani do
wstępowania do SS, tak więc argument, że Hitler mógłby bardziej
"przykręcić śrubę" w Polsce jest wręcz śmieszny, bo skąd by wziął
ludzi do pracy w polskim rolnictwie, przemyśle czy transporcie, a szczególnie
policji?. Gdyby więcej Polaków poszło do obozów (przecież do tych obozów szedł
tylko tzw. nieużyteczny element: polska inteligencja humanistyczna,
niepotrzebna w podbitym kraju, tzw. pasożyty czyli nieroby, oraz Żydzi i
Cyganie, skazani przez Hitlera na kompletna zagładę) to szkodziło by to
żywotnym interesom III Rzeszy, tak więc terror hitlerowski w GG oraz ziemiach
wcielonych do Reichu osiągnął swoje maksimum, o czym Niemcy z Adim na czele
dobrze wiedzieli.
Ad. 3. Zgadzam się, że "kiedy jedna głowa państwa przyjmuje inna głowę
państwa mówimy o spotkaniu na szczycie, a nie o przyjaźniach czy animozjach. W
polityce nie ma przyjaciół, są tylko interesy - zbieżne bądź
przeciwstawne". Jednakże pewnych osób się nie przyjmuje na salonach, i za
to właśnie pogardzam JP the Second, szczególnie że Watykan ma niechlubną
tradycje popierania prawicowych katolickich dyktatorów (nie wspominając niejakiego
A.H., wymienię tu tylko Il Duce, Salazara, Franco, faszystów chorwackich czy
słowackich typu księdza Tiso, czy tak przez ciebie uwielbianego oskarżonego
Pinocheta).
Lech Keller
Wyobraź sobie przez chwilę, że udało nam się zmniejszyć cały świat do wielkości jednej wioski z dokładnie 100 mieszkańcami, zachowując istniejące właściwości w prawdziwych proporcjach. Świat wyglądałby wtedy mniej więcej tak - wśród mieszkańców wioski byłoby:
57 azjatów
21 Europejczyków
14 amerykanów
..8 Afrykańczyków
52 kobiety
48 mężczyzn
70 kolorowych
30 białych
70 nie - chrześcijan
30 chrześcijan
89 heteroseksualistów
11 homoseksualistów
..6 osób władałoby 59% wszystkich bogactw
80 mieszkałoby w złych warunkach
70 byłoby analfabetami
50 jest niedożywionych
..1 jest umierający
..1 się rodzi
..1 ma komputer
Jeżeli się zastanowić przez chwile nad powyższym, to łatwo dojść do wniosku, że Ty i ja mamy się nieźle, prawda ?
Pomyśl również i nad tym, że jeśli wstałeś dzisiaj rano i czułeś się bardziej zdrowy, niż chory, to masz dużo więcej szczęścia niż ten milion ludzi co umrze w ciągu najbliższego tygodnia.
Jeżeli nigdy nie byłeś narażony na strach w walce, na samotność w niewoli, tortury czy głód, to masz więcej szczęścia niż 500 milionów ludzi którzy przez to wszystko przeszli.
Jeżeli masz jedzenie w lodówce, w miarę dobre ubranie, dach nad głową i jakie takie łóżko do spania, to jesteś bogatszy niż 75 % ludzi na świecie.
Jeżeli masz pieniądze w banku, materacu, portfelu lub choćby trochę drobnych w portmonetce, to należysz do tych 8 % najbogatszych ludzi na świecie.
Jeżeli możesz czytać ten list, powinieneś czuć się podwójnie szczęśliwym - jest ktoś, kto go do Ciebie wysłał, a do tego jesteś również szczęśliwszy niż 2 miliardy ludzi na świecie, którzy nie potrafią nawet czytać.
Wyślij tę informacje (E-mail) do Twoich przyjaciół, kolegów i znajomych - może to rozjaśni choć na chwilę ich szara rzeczywistość dnia codziennego. Nic się nie stanie jeśli tego nie zrobisz, ale jeśli wyślesz, może ktoś, gdzieś daleko lub blisko - uśmiechnie się za sprawą Twojego listu a Ciebie nie kosztuje to przecież nic, no powiedzmy - prawie nic !
Nadesłał : Jakub Kozielec
Poczta do: "Horyzontu"