"HORYZONT"

Magazyn racjonalistów, sceptyków i ateistów (Online)

Numer 5 (24), Rok 5 , Maj 2001


Copyright Š 1997- 2001, "Horyzont"
Materiały z "Horyzontu" mogą być kopiowane i publikowane bez zezwolenia redakcji tylko w celach niekomercyjnych z podaniem nazwisk autorów i źródła (adresu strony). 

SPIS TREŚCI


OD REDAKCJI

ARTYKUŁY

AMBONA


WIADOMOŚCI Z MAGLA



Od Redakcji
Powrót do spisu treści strony

Witamy serdecznie naszych czytelników!

Redakcja "Horyzontu"


A R T Y K U ŁY


WOLNA WOLA CZYLI ELEKTROMAGNETYZM CINGULATE SULCUS
Powrót do spisu treści strony

Rób co chcesz – jesteś woli swojej panią! - tak zwracał się retorycznie Mickiewicz-Gustaw do swojej lubej w IV części "Dziadów". Nietrudno zauważyć, że hipotezy o dużym stopniu atrakcyjności literackiej stają się łatwo dostępnym dla poetów-wizjonerów stymulatorem formułowania myśli. Jedną z takich hipotez jest z pewnością wolna wola. Ale problem wolnej woli jest atrakcyjny specyficznie. Jej niezwykła subtelność, "nieuchwytna" - jakby powiedzieli metafizycy - struktura, pozorny indeterminizm, a przede wszystkim fakt, że poświadcza o nas jako o ludziach (a nie np. maszynach) powoduje, że wolność naszej woli napawa nas niekłamaną dumą i poczuciem własnej wyjątkowości; jest atrybutem godności człowieka. Suma tych i innych cech umacnia popularność zagadnienia wolnej woli w dyskusjach nad człowieczeństwem tak długo, jak długo jej mechanizmy będą dla nas piękną, słodką, nietykalną tajemnicą.

Przytoczony wyżej urywek mickiewiczowski jest oczywiście przysłowiową "kroplą w morzu" przykładów na miejsce wolnej woli w literaturze pięknej. Nie mogła kwestii ludzkiej wolności ominąć również Biblia. Oto w Księdze Mądrości Stracha czytamy:

On na poczštku stworzył człowieka i zostawił go własnej mocy rozstrzygania. Jeżeli zechcesz, zachowasz przykazania: a dochować wierności jest Jego upodobaniem. Położył przed tobą ogień i wodę, co zechcesz, po to wyciągniesz rękę. Przed ludźmi życie i śmierć, co ci się podoba, to będzie ci dane.

Perswazji, jaka wywiera na nas ta szlachetna, optymistyczna wizja poetycka trudno jest się oprzeć. Oto bowiem odnajdujemy w niej pozytywną odpowiedź na własne oczekiwania wobec roli i celu ludzkiej egzystencji, nurtujących nas zagadnień filozoficznych i zaspokojenie tych roszczeń umysłowych, które w przekonaniu człowieka należą do najważniejszych.

Czy aby jednak od problemu wolnej woli nie przechodzimy do wydawania kategorycznych sądów o naszej dumie zbyt szybko i zbyt pochopnie?

W obliczu widocznej doniosłości pojęcia wolnej woli - tak w potocznych dyskursach, jak i spekulacjach środowisk teistyczno-romantycznych ("wolna wola to czynienie dobra; wolną wolę oddajemy Bogu; potoczne rozumienie wolnej woli to bycie nieszczęśliwym") - postanowiłem przyjrzeć się bliżej temu, co na temat wolnej woli ma do powiedzenia nauka, a ściślej rzecz biorąc: neurobiologia i biofizyka. Z pewnością już sam fakt próby znalezienia czysto fizycznego wyjaśnienia mechanizmu "wyzwalania woli" może się wydawać z gruntu jałowy i skazany z oczywistych względów na niepowodzenie, ale - jak postaram się wykazać - wartość nauki objawia się nie tylko w jej praktycznych, codziennych zastosowaniach, lecz także w jej ekspansji pojęciowej, zastępowaniu przestarzałych modeli nowymi, lepszymi i potencjalnej możliwości wstępowania wszędzie tam, gdzie wcześniej nie miała dostępu (moim zdaniem na tej potencji zasądzają się dotychczasowe i przyszłe triumfy nauki). Poniższy szkic koncepcji neuronowych podstaw wolnej woli, zaprezentowanej w ostatnich latach przez grupę kalifornijskich uczonych pozwoli przy okazji rzucić dodatkowe światło na rzeczywiste miejsce wersji religijnych.

Aksjomatem współczesnej neurobiologii jest holistyczny system współpracy wszystkich skupisk neuronowych mózgu (w przeciwieństwie do komputerów, które rozkazy wykonują sekwencyjnie). Jednak wielokrotne obserwacje wskazują na decydująca role pewnych, konkretnych rejonów kory mózgowej w mechanizmach organizowania wolnej woli. W opisie wolnej woli należy wyjść od świadomości. Szeregowy mechanizm uwagi powoduje wyładowania elektryczne określonych zbiorów neuronów w uporządkowany, półoscylacyjny sposób. Częstotliwość przebiegów fal gamma w przestrzeni mózgowej wynosi 40-70 Że oscylacje owe wpływają bezpośrednio na aktywacje tzw. pamięci krótkotrwałej , od której zależy świadomość. Pamięć krótkotrwała bowiem w skojarzeniu z wcześniej zdobytymi i skatalogowanymi informacjami wpływa na świadomą percepcje (większa cześć percepcji, jak i jej początkowe fazy są nieświadome. Może tez nastąpić - pod wpływem określonych bodźców - sytuacja odwrotna, kiedy to percepcja następuje dopiero w wyniku uświadomienia-domysłu (!), co idealnie ilustruje tzw. efekt kota z Cheshire). Uświadomienie percepcji następuje tylko i wyłącznie wtedy, gdy odpowiedzialne za nią grupy neuronów wyładowują się jednocześnie. Rola mechanizmu uwagi (jeszcze nie w pełni poznanego) jest tutaj synchronizacją impulsów elektrycznych wszystkich neuroprzekaźników biorących udział w generowaniu świadomości. Podobna synchronizacja jest wymagana w "uwalnianiu" woli, z tym że jeden rejon kory ma decydujące znaczenie. Otrzymuje on informacje z wyższych poziomów układów sensorycznych i przekazuje je dalej do poziomów odpowiedzialnych za planowanie. Ów rejon to niewątpliwie "siedlisko" wolnej woli. Na jego trop naprowadził badaczy szereg diagnoz neurochirurgicznych. Jedna z nich dotyczyła kobiety, która doznała szczególnego rodzaju uszkodzenia mózgu. Oto pod wpływem obrażeń znacznemu ograniczeniu uległ zakres przejawianych przez pacjentkę reakcji - motorycznych, werbalnych i - co dla nas najważniejsze - myślowych (jak sama stwierdziła po poprawie stanu zdrowia - "nie miała nic do powiedzenia", mimo, iż lekarze usilnie próbowali nawiązać z nią dialog. Jedynie ruchem głowy potwierdzała swoją świadomość i rozumienie zadawanych jej pytań. Ówczesny stan swojego umysłu określała po prostu jako "pusty". Badacze ocenili przypadek pacjentki bardzo krótko: utrata wolnej woli). Prowadzone obserwacje pozwoliły zlokalizować uszkodzony fragment mózgu: przednia cześć bruzdy między zakrętami obręczy interior cingulate sulcus{ (w klasyfikacji Brodmanna rejon ten opatrzony jest liczba 24). Jednocześnie okazało się, że rzeczywiście obręcz odbiera wyjątkowo dużą ilość sygnałów z wyższych poziomów rejonów zmysłowych. Obserwacja ta stała się podstawą do sformułowania hipotezy sankcjonującej konkretny obszar mózgu jako szczególnie odpowiedzialny za zjawisko wolnej woli.

Ale na tym nie koniec. Podobne wyniki zanotowano w rożnych, niezależnych od siebie instytutach badawczych. Jednym z kolejnych kroków była konstatacja, że dla "wolnych decyzji" fundamentalne znaczenie ma fakt silnego połączenia przedniego obszaru zakrętu obręczy z ciałem prążkowanym (stanowiącym przecież ważną cześć układu ruchowego). Do stwierdzenia ścisłego związku pomiędzy stopniem wolności woli a sprawnym funkcjonowaniem interior cingulate sulcus doniosłe przyczyniły się także badania nad tzw. "zespołem obcej ręki" - "alien hand". Syndrom ów jest takim uszkodzeniem mózgu, który wywołuje proste ruchy jednej ręki SPRZECZNE z wolą pacjenta, np. gdy pacjent SPONTANICZNIE (bez udziału woli) sięga ręka po jakiś przedmiot i nie potrafi (bez użycia siły drugiej ręki), "skłonić" jej do odłożenia przedmiotu na miejsce. Zdarzały się przypadki, ze pacjent nie potrafił siłą woli zmusić swoją, "obcą" (jak powiadał) rękę do pozostawienia przedmiotu dopóki, dopóty nie posłużył się okrzykiem: "Puść!". Również i w takich sytuacjach stwierdzano uszkodzenie przedniej części bruzdy obręczy (i automatycznie włókien w pobliżu ciała prążkowanego). Jak w takim razie wyjaśnić fakt "ubezwłasnowolnienia" tylko jednej ręki? Bardzo prosto: pole zakrętu obręczy w jednej półkuli mózgowej ma swój ekwiwalent w drugiej półkuli. Jeśli np. uszkodzeniu ulęgła bruzda obręczy tylko w prawej półkuli, to "ubezwłasnowolniona" pozostawała tylko lewa ręka itd. Nasuwa się tutaj automatycznie pytanie, dlaczego nie dysponujemy zatem dwoma wolnymi wolami, skoro obręcze znajdują się "po obu stronach" mózgu? Otóż okazuje się, że w synchronizacji utrzymują obie obręcze (jak i cale półkule z reszta) włókna ciała modzelowatego (zwanego też spoidłem wielkim). Zdarza się jednak, że w wyniku operacji (przeprowadzanej np. na epileptykach) włókna te ulęgną całkowitemu przecięciu. Operacje takie określane są mianem rozszczepienia mózgu (lub komisurotomią). W takich wyjątkowych sytuacjach mogą pojawić się objawy posiadania... dwóch woli (przepraszam za niezgrabne użycie słowa "woli"; w polskich, przedpotopowych słownikach "wola" występuje tylko w liczbie pojedynczej). Rozszczepienie mózgu jest de facto jego podwojeniem (Roger Sperry badając wpływ rozszczepienia mózgu na pełne sprzeczności zachowanie zwierząt stwierdził, iż wyglądalo to tak, jakby zwierze miało dwa oddzielne mózgi", ale "rozdwojone" zachowania na ogół zanikają po upływie określonego czasu. Po operacji mogą wystąpić u pacjenta przejściowe objawy sprzecznych zachowań, np. gdy jedna ręka próbuje zapiąć koszule, a druga ją rozpiąć.

Niebagatelna role w "uwalnianiu" woli odgrywa także poziom ukrwienia zakrętu obręczy, tzn. aby wola mogła być wolna wymagany jest wzmożony przepływ krwi w omawianej części mózgu. Ilustruje to m.in. efekt interferencji Stroopa. Zadanie osoby badanej polegało tutaj na jak najszybszym ustaleniu koloru prezentowanego, wydrukowanego słowa. Trudność polegała na tym, że np. słowo "czerwony" mogło być wydrukowane w kolorze zielonym (angielskie "red" składa się z trzech znaków, a właśnie najwyżej trzy znaki człowiek jest w stanie objąć wzrokiem w jednej chwili i w tej samej chwili zrozumieć je). Rozbieżność pomiędzy kolorem słowa a jego znaczeniem wpływała minimalnie na opóźnienie czasu reakcji. W tym wypadku rejestrowany przepływ krwi w rejonie obręczy wzmagał się w porównaniu z sytuacja, gdy treść i kolor słowa były adekwatne. Oto jaki wniosek sformułowano na podstawie tych obserwacji:

Zebrane dane wskazują, że przednia cześć zakrętu obręczy uczestniczy w procesie, w którym - na podstawie wcześniej istniejących wewnętrznych, świadomych planów - dokonuje się wyboru między alternatywnymi, współzawodniczącymi ze sobą sposobami przetwarzania"

Tyle naukowcy z Kalifornii. Trudno jest w sposób dowolny komentować przedstawiony wyżej kierunek badań. Wprowadzenie osobistych prób wyjaśnienia źródeł wolnej woli groziłoby już pewnym zafałszowaniem. Zabiegi uczonych nie zostawiają nam zbyt wiele wolnego miejsca na poetycka interpretacje, gdyż charakteryzują się one czymś, co dla obiektywnego poznania jest najistotniejsze: UNIKAJĄ one mianowicie tych "wersji śledczych", które skażone są elementami niesprawdzalnego i przypadkowego spirytualizmu! Oczywiście kalifornijski model wolnej woli jest jeszcze mocno wybrakowany i pozbawiony (na szczęście) religijnej pewności. Najważniejsze jest jednak, że owych braków zdecydowana większość neurobiologow (także poza Kalifornia) nie ma zamiaru wypełniać rekwizytami religijnymi czy też mistycznymi, wykazując w ten sposób pełne przekonanie o potrzebie poważnych, czysto fizycznych i chemicznych dróg poszukiwań rozwiązania zagadki wolnej woli. Wszelkie korekty opisywanej koncepcji mogą dotyczyć jedynie szczegółów neuroanatomicznych, ale nie generalnej idei, aby wolną wolę badać przyrządami fizycznymi (są oczywiście wyjątki, np. sam Roger Penrose suponuje, iż "indeterminizm" wolnej woli ma swoje źródła w "indeterminizmie" mechaniki kwantowej, którą znamy z teorii nieoznaczoności Heisenberga. Jednak platonizm Penrose`a jest dla wielu neurobiologow mało wiarygodny).

Adam Mickiewicz-Gustaw świadomie i z pełną premedytacją zarzucił konieczność rozpatrywania problemu wolnej woli, jako zjawiska stricte przyrodniczego. I słusznie, albowiem dzięki temu możemy dzisiaj czytać "Dziady":

Natura, jak człowiek, ma swe tajemnice, które nie tylko chowa przed oczyma tłumu, Ale żadnemu księdzu i mędrcom nie wyzna!

Ale Mickiewicz, mimo iż był jednym z czołowych spirytualistów swej epoki, nie był w stanie wyprorokować pewnej fundamentalnej kwestii - tej oto, że XXI-wieczni neurobiolodzy będą odrzucać mit "duszy" z bardzo prostego powodu: nie wiedzą... do czego miałaby ona służyć (poezji przecież raczej nie uprawiają).

I tutaj przechodzimy do tematu, którego komentarzowi poświęcę drugą cześć swojego artykułu: poznawczej roli ateistycznego redukcjonizmu.

Zdaje sobie sprawę z wszechstronnych korzyści, jakich mogą dostarczyć romantyczne hipotezy o wolności woli i metafizycznych podstawach wolności wyboru; z ich pięknobrzmiącego, nieomal lirycznego wydźwięku (choć w rzeczy samej, znaczenie romantycznej wolnej woli jest mocno uwypuklone, bo mimo iż posiadamy możliwość wyboru miedzy drobnostkowymi, biblijnymi "ogniem i wodą", to jednak nasza wola milknie jeśli idzie o sprawy zasadnicze: narodziny, dorastanie, śmierć, posiadane cechy psychofizyczne, potrzeby biologiczne, choroby, itp. Te fundamentalne kwestie rozstrzygają się na poziomie mechaniki genetycznej, bez udziału wydumanej "wolnej woli" człowieka i często wbrew jej; w tym znaczeniu uzasadnione jest przyrównanie l`homme-machine. Jako ateista nie znajduje osobiście w ich recepcji niczego nienaturalnego. Jednak w momencie, gdy te wzloty "ducha" mistycyzmu próbuje się sankcjonować do roli składnika obiektywnie istniejącej przyrody - krytyka religii staje się NIEUNIKNIONA! Cóż bowiem bardziej próżnego i - co ważniejsze - błędnego, niż próba okupacji zewnętrznych cech przyrody własnymi, wewnętrznymi imaginacjami? Najpełniejsze z możliwych poznanie obiektywnej przyrody może się dokonać tylko na drodze nauki, a ta z kolei , aby być efektywna - musi się posługiwać narzędziami tylko koniecznymi i tylko wystarczającymi. Środków badawczych nie może być ani za mało (np. wymaganych instrumentów technicznych), ani za dużo (np. religii wprowadzającej do poznania zaburzenie). Ogląd przyrody za pomocą religii jest już dla naukowców nadmiarem, ponieważ nauka w opisach świata sięga jedynie po materie.

Ateizm polega na wyprowadzaniu "idei" z przyrody. W teizmie jest odwrotnie: próbuje on kształtować przyrodę według pewnego, własnego a priori (zwiększającym przecież ryzyko błędu). W przypadku ateizmu trudno właściwie mówić o ideach. Ateizm raczej nie jest poglądem, lecz reportażem (niepełnym oczywiście) ze świata przyrody; ateizm jest umysłowa reprezentacją przyrody, lecz nie jest jej modelunkiem. Zafałszowany obraz przyrody powstaje w wyniku teizacji i innych działań roszczących sobie prawo do oceny przyrody w oparciu o nienaukowe i niesprawdzalne kryteria.

Teiści (i ateiści) czytający artykuł o roli bruzdy obręczy w generowaniu wolnej woli z pewnością dostrzegli w nim sporo niedomówień. Można zarzucić mu niepoprawny radykalizm w ujęciu problemu. Można tez sformułować "merytoryczne" kontrargumenty, np., ze działanie bruzdy obręczy niewiele wnosi do tematu, bo przecież tak "naprawdę" kieruje nią siedząca w mózgu "dusza" (neurobiolodzy ta wyimaginowana istotę nazywają "homunkulusem"), a skoro na utratę wolnej woli wpływa uszkodzenie obręczy, to znaczy, ze uszkodzony jest również "duszek". Gdyby w parze z bezzasadnością takiego nawarstwienia bytów szła konsekwencja, to musielibyśmy nieuchronnie stawić czoła niekończącym się szeregom mitów, np. "dusza duszy", "Stwórca Stwórcy" itd. Nauka natomiast wyjaśnia rzeczy posługując się tylko "najniżej położonymi" podstawami: materią. I to jej w zupełności wystarczy. Nadbudowa literacka w naukach przyrodniczych istnieć nie może, podobnie jak w przyrodzie nie istnieją abstrakcyjne pojęcia dobra, zła, moralności, sprawiedliwości i innych umowności. Ze zbędnej filozofii w próbach opisu przyrody rezygnuje również ateizm , gdyż jego poznawczym przewodnikiem jest jedynie nauka.

Warunkiem skuteczności nauki jest negacja wszystkiego, co absolutne. Warunkiem jest tez redukcjonizm. Redukcjonizm odrzucany jest m. in. przez filozofów, dziennikarzy, literatów, scenarzystów filmowych i ogólnie przez teistów - zwykle z nieuzasadnionych racjonalnie przyczyn. Jednak sama negacja, nie podparta naukowymi przesłankami, jest dla rzetelnego badacza bezwartościowa. Neurobiolodzy zachowują się w opisach psychiki tak, jak Laplace w opisach astronomicznych, do których hipoteza Boga - jak powiadał : nie była mu potrzebna. Doskonale, jak na ówczesne warunki poradził sobie Laplace z rzeczywistą, ateistyczną mechaniką Układu Słonecznego. Okazało się, że w Układzie Słonecznym nie ma miejsca dla Boga. Mógłby go Laplace oczywiście umieścić "na siłę" w swoich opisach, tylko pytanie - po co? Fizyka Laplace`a eksmitowała Boga na bruk niebytu i nic z tego kosmosu nie ubyło (bo ubyć nie mogło, jeśli przypomnimy sobie elementarne prawa Lavoisiera i Łomonosowa). I podobnie postępują współcześni neurobiolodzy pragnący poważnie, bezanegdotycznie opisać neuronowe podstawy ludzkich zachowań. Opisy te są w zdecydowanej większości ateistyczne, ponieważ ateizm jest nieodzownym składnikiem skutecznej metodologii naukowej.

Ateizm jest logiczną konsekwencja nauki. Nie ma bowiem niczego alogicznego w próbach uporządkowania, czy też oczyszczenia opisów przyrody z nadwyżki pojęciowej (nie tylko hipotez o Bogu, ale wszelkich postaw o irracjonalnej proweniencji). Dociera w ten sposób nauka, a za nią ateizm, niejako do samej, czystej, nagiej przyrody; odsłania jej czysto materialistyczna strukturę. Ateizm odwołuje się do monizmu materialistycznego. Monoteizm jest już z kolei pomnożeniem bytów przez dwa (Bóg i arsenał religijny, jako drugi, dodatkowy byt). Dochodzi wiec w monoteizmie do swego rodzaju "rozszczepienia-rozdwojenia bytów". Z tym że od razu trzeba zaznaczyć, iż jest to pomnożenie pozbawione konsekwentnego ciągu. Oto bowiem monoteizm poprzestaje - nie wiadomo dlaczego - tylko na podwojeniu bytów, a nie np. potrojeniu (nie mówić już o tym, dlaczego posługuje się przy tym pojęciem "prawdy"?). Dlaczego monoteizm do wyjaśnienia wolnej woli i świadomości potrzebuje oprócz mózgu, jeszcze tylko "duszy", a nie potrzebuje już np. znanej czytelnikom "Horyzontu" dzwięglicy klętliwej? Czyż nie posiadam przesłanek, aby ocenić taką postawę jako przypadkową, oportunistyczną i interesowną, skoro nie zawiera ona uniwersalnych kryteriów, którymi można by wyjaśnić całość zachowań religijnych? Czy mam powinność przyznać, że taka postawa jest rzeczywiście pełna wartości, tak jak zawsze pełne wartości są usta rycerzy Kościoła? Czy w takich wypadkach rzeczywiście kierują się oni wolną wolą czy też raczej swawolą pojęciową? I wreszcie - czy sformułowali oni kiedyś przynajmniej jeden merytoryczny argument przeciw redukcjonizmowi? Czy naprawdę dziewicza czystość redukcjonizmu nie może być piękniejsza od przysłowiowego "piątego koła u wozu"? Może być, ponieważ dobro redukcjonizmu nie jest powodowane zamiarem wyhandlowania u Boga zbawienia. I to jest piękne.

ADAM
Bielsko-Biala, Wielkanoc 2001

Powrót do spisu treści strony

DZIECKO, BÓG, RELIGIA
Powrót do spisu treści strony

W poniższym eseju mowa będzie o tym w jaki sposób na rozwój dziecka wpływa pojęcie Boga. Na początku przyznam, że kiedyś miałem wątpliwości co do tego, czy można wychować normalne dziecko, nie okaleczając je duchowo i psychicznie, bez koncepcji Boga. Dziś z całym przekonaniem twierdzę, że jest to nie tyle możliwe, co pożądane.

Przeciwnicy stwierdzą, że młody człowiek potrzebuje bezwzględnie oparcia w Bogu, w kimś mocniejszym niż tylko rodzice. Otóż nie prawda. Bóg jest dla dziecka ideą zupełnie sztuczną i niepotrzebną. Nie karmiony nią nie będzie odczuwał jej potrzeby. Bynajmniej nie mówię o tym na równie wiarygodnej podstawie, co ksiądz o małżeństwie. Mówię m.in. z własnego doświadczenia, z własnych wspomnień o Bogu z dzieciństwa, który był mi od wczesnej młodości wpajany, i przy którym do lat nastu stałem wytrwale.

Tym samym, śmiem twierdzić, że niepotrzebny jest Bóg w wychowaniu dziecka. Idąc za Freudem, zdajemy sobie sprawę, że Bóg to Super Tata, to przeniesienie rodzicielskiego oparcia w świat dorosłości. Dziecko nie potrzebuje takiego sztucznego oparcia, które wszak przerasta zupełnie jego możliwości abstrakcyjnego myślenia. Dziecko ma (powinno mieć) oparcie realne rodziców - ojca i matki. Bóg deprecjonuje znaczenie rodziców i niepotrzebnie gmatwa infantylny świat. Chrześcijaństwo jest już kompletnym niewypałem pedagogicznym - ze swymi wszędobylskimi szubienicami krzyżowymi, najczęściej z martwym Bogiem na nich, zupełnie komplikuje dziecinną harmonię psychicznej opoki. Przyjrzyjmy się co piszą inni o swoich odczuciach i wspomnieniach związanych z chrześcijańskim Bogiem maleńkości.

Zacznijmy od katolickiego teologa Eugena Drewermanna: "Został <> - mówi się, tak że opowiadanie o Jego śmierci w duszy każdego dziecka jest już odbierane z poczuciem smutku i musi wywołać nowe poczucie winy za własne winy" (za: "Nie i Amen", Ranke-Heinemann). Dalej posłuchajmy co mówi o tym była katolicka teolożka, pani Uta Ranke-Heinemann: "Malarz Ernst Seler, po to, by zapobiec szkodliwemu wpływowi na własną córkę Elinę, zażądał w szkole usunięcia rzeźby ukrzyżowanego Chrystusa wielkości 80 cm, która wisiała w miejscowości Reuting w Górnym Palatynacie w klasie bezpośrednio nad tablicą. Był zdania, że: "Uczniowie spoglądając na nią… zostają sparaliżowani w swoich siłach duchowych." Katolicki ksiądz Josef Denk wczuł się w sytuację i zamiast wielkiego krzyża nad tablicą powiesił mały krzyż nad drzwiami. Ale kiedy Elina w 1988 roku zdała do trzeciej klasy, nad tablicą znowu zawisł ogromny krzyż z postacią Jezusa pogrążonego w strasznym cierpieniu, a wychowawca (osoba świecka) odmówił zdjęcia go. Ernst Seler i jego żona Renata zwrócili się do Bawarskiego Ministerstwa Oświaty i Wyznań Religijnych z zapytaniem, czy i dlaczego tak wielki krucyfiks musi wisieć nad tablicą. Odpowiedź Ministerstwa z Monachium, nosząca znak III/8-50938, sygnowana przez Dyrektora Departamentu, pana Kaisera, głosi: "Krzyż, jako ponadkonfesjonalny symbol chrześcijaństwa w tej właśnie postaci szczególnie odpowiada wymogom chwili, by przypomnieć ponadpozytywistyczny wymiar państwowych programów kształcenia." Oprócz tego "wnosi on ogólnie pojmowane wartości chrześcijańskie w proces kształtowania charakteru uczniów". ("Nie i Amen" - Uta Ranke-Heinemann, Uraeus, Gdynia 1994). Psychoterapeuta Tilmann Moser, dzięki swej gorącej wierze z okresu dzieciństwa, nabawił się nerwicy eklezjogennej, to znaczy nerwicy nabytej w Kościele. Oto fragmenty jego monologu do Boga z książki "Zatruwanie Bogiem": "Byłeś w moim życiu takim rozczarowaniem, takim oszustwem (...) Byłeś dawniej tak przeraźliwie realny, obok ojca i matki byłeś najważniejszą postacią w moim dzieciństwie (...) Przetrwałeś w mojej strukturze psychicznej: całe sklepienia, trony, wewnętrzne amfilady pokoi i kaplic zostały dla ciebie stworzone. Zakwaterowałeś się we mnie niczym trucizna, której ciało nigdy nie mogło się pozbyć. Mieszkałeś we mnie jako moja nienawiść do siebie samego. Wprowadziłeś się we mnie jak trudna do wyleczenia choroba, gdy moje ciało i moja dusza były jeszcze małe. Z nich obydwu, choć przeznaczone były do większej swobody, uczyniono twoje mieszkanie, a ja byłem dumny, że zamieszkasz we mnie, małym chłopcu. (...) Straszliwą ofiarę złożyłem ci z mojej wesołości, radości z siebie samego i innych, a zapłatą za to, oprócz spotęgowanego uczucia wybraństwa czy też walki o nie, była może odrobina miłości, może odrobina mniej potępienia. Ponieważ w sumie cię nienawidziłem z powodu upokorzeń, na jakie się godziłem, by ci się spodobać, by zaskarbić sobie twoją łaskę albo przynajmniej uniknąć twojej niełaski, musiałem cię coraz bardziej czcić, coraz żarliwiej błagać, żebym mimo wszystko choć trochę ci się podobał. Tak to stawałeś się coraz bardziej rzeczywisty (...) «Niech Pan rozpromieni oblicze swe nad nami...» - o to błagaliśmy na zakończenie każdego nabożeństwa, jakby nie było za czym bardziej tęsknić, niż za oglądaniem u sufitu nad sobą twojego wiecznie kontrolującego oblicza niczym twarzy starszego brata. Jako choroba we mnie jesteś chorobą niewykonalnych norm, chorobą polegającą na tym, że jest się skazanym na twoją łaskę, wyjednywaną przez urzędowych wyjednywaczy w uzupełnieniu do moich własnych błagań (...) «Powinniśmy Boga bać się i miłować go...», wbijano mi do głowy, jakby to pierwsze niemal nie wykluczało drugiego. A że ten twój szalony warunek istnienia jako tego, którego należy się bać i kochać, rodził zarazem nienawiść, tym bardziej należało się bać, tym bardziej się korzyć i być wdzięcznym za zwłokę, za to, że się jeszcze nie zostało odrzuconym (...) To stawiało mnie w sytuacji szczura z zadyszką, który ogarnięty coraz większą paniką coraz szybciej przebiera łapami w doświadczalnym młynku. Zrobiłeś ze mnie bożego szczura, gnane strachem zwierzę w twoim eksperymencie, z którego nie ma wyjścia. (...) Podziwiałem Cię ze względu na Twą dobroć - jak mi to przybliżyli Twoi słudzy - kiedy nie dopuściłeś do tego, by Abraham zabił Izaaka. Mogłeś tego z łatwością zażądać, uczyniłby to dla Ciebie (...) Nie wykluczone, że poczciwego Abrahama naszłyby jednak wątpliwości co do uprzywilejowanego charakteru jego stosunków z Tobą, gdyby został zbryzgany krwią Izaaka? W przypadku Twojego własnego Syna zachowałeś się mniej powściągliwie, dając upust własnemu sadyzmowi. …a ja ponownie usiłowałem zgodnie z powszechnym wezwaniem, podziwiać Ciebie, albowiem dla mojego dobra, grzesznego człowieka, ofiarowałeś własnego Syna. To, rzecz jasna, wywołuje określone wrażenie… U żadnego kaznodziei nie zrodziło się dotąd podejrzenie, że może to nie z nami, ale z Tobą coś jest nie w porządku, jeżeli z wielkiej miłości do ludzi musiałeś dopuścić do zabicia swojego Syna" (podane za: "Katolicka mafia: Tajne stowarzyszenia w Kościele sięgają po władzę" - Matthias Mettner, Interart, Warszawa 1995 oraz "Nie i Amen", Ranke-Heinemann). Ostatni fragment Uta Ranke-Heinemann kwituje następująco: "Historia ofiarowania Izaaka jest przerażająca. U dziecka ta historia może wywołać koszmarne sny i nawet teologa, który potrafi dać odpowiedź na każde pytanie, może przyprawić o bezradność. Gdyby Abraham żył dzisiaj i miał zamiar na ołtarzu całopalnym ofiarować swego syna na rozkaz Boga - wówczas tego Abrahama umieszczono by w zakładzie zamkniętym.". Słów, które najczęściej używa Moser w swojej książce to "potępienie", "bycie przeklętym", "ofiarować", "zabijać" i "krzyż"...

Tyle na temat chrześcijaństwa. Zdaje się przy tym, że pogańskie koncepcje były daleko mniej szkodliwe dla psychiki wczesnego dzieciństwa.

Dziecko, któremu obca jest idea niebiańskiej opatrzności całą swoją opokę widzi w rodzicach. I to jest prawidłowe. Dziecko nabiera wówczas większego szacunku dla rodzica, z podziwem patrzy na jego zmagania ze światem. Tak też kształtuje się jego podświadomość, która w znacznym stopniu determinuje późniejsze stosunki dziecka z rodzicami.

W przypadku porażek rodzinnych odpowiedzialność nie rozmywa się między wolą boską a mocą i umiejętnościami rodziców. Cała odpowiedzialność koncentruje się na mocy rodzica, która jawi się jako ograniczona (choć nie znaczy to, że przestaje być w oczach dziecka wielką) i uczy dziecko postrzegania życia jako czegoś wymagającego i odpowiedzialnego. Nie ma później miejsca na frustracje spowodowane tym, że Bóg okazał się nie dbać o nas w równie wielkim stopniu co tatuś, czy też okazał się mieć wolę doświadczania nas i ignorowania zanoszonych błagań. Dziecko, którego psychikę ukształtuje zasada ponoszenia odpowiedzialności za podejmowane wybory i działania będzie na ogół mniej skore do pokładania swego losu w "woli bożej", gdyż będzie preferowało aktywne kreowanie tegoż własną pracą i uporem kosztem zanoszenia próśb i modłów do bogów, tudzież ofiar pieniężnych dla księży-pośredników.

Wreszcie równie ważny jest fakt, że takie dziecko nie jest tumanione głupotami, które, jak doskonale wiemy, tak trudno później wykrzewić, do tego stopnia, że chwasty rozsiane za młodu zanieczyszczają w mniejszym lub większym stopniu umysł człowieka przez całe życie, najczęściej do grobowej deski. Może być inaczej tylko wtedy jeśli w trakcie życia nastąpią jakieś nadzwyczajne okoliczności. Może się jednak zdarzyć tak, jak w przypadku mojej ś.p. babci - zwątpienie przychodzi ...na kilka dni przed śmiercią. I co wtedy? Czy jest czas aby właściwie uporządkować swój światopogląd? Wróćmy jednak do mojej ś.p. babci, która w gorliwej wierze wychowywała dzieci i wnuki przez całe życie, po to by u jego kresu stracić wiarę. Jak już wspomniałem, w wierze trwała całe swoje ciężkie życie, nie gardząc przy tym lekturą Biblii (choć bez głębszego zrozumienia - nie tyle z własnej winy co Kościoła, który opowiada historie biblijne w sposób tendencyjny), nie załamała się nawet wówczas kiedy przedwcześnie zmarł jej mąż i pozostawił na głowie dzieci i niespłacone kredyty, był przecież z nią dobry Pan Bóg. W trudzie i znoju harowała przez calutkie życie, ale znosiła to dzielnie. Zwątpiła w Niego dopiero wówczas, gdy ten zamyślił sobie obdarować ją po tym wszystkim rakiem jelita i okrutnym cierpieniem. Wtedy to powiedziała mi (tylko mnie?), że już w Boga nie wierzy. Kilka dni później umarła w cierpieniu z ledwością zmniejszanym olbrzymimi dawkami Morfiny. To cierpienie, które odziera z człowieczeństwa i pozostawia przykry wizerunek ostatnich chwil w oczach najbliższych było według Matki Teresy (nie tylko uważanej za zupełnie normalną, ale nawet czczoną powszechnie jako przyszłą świętą) darem Boga, którego to, broń Boże, zrzec się nikt nie może. Ciekawe co powiedziałaby jej moja babcia ś.p.? Kościół, który indoktrynował moją babcię od dziecka, zabraniał eutanazji. Po sześciu miesiącach piekielnych męczarni będących owocem owego zakazu i dopustu bożego, moja babcia naprawiła błąd swojego życia - odrzuciła Boga. Wierzę, że nie pójdzie za to do piekła, gdyż przestała w nie, na szczęście, wierzyć, po tym co przeszła.

Ciekawym ilu z Was, uważających się za wierzących nie odebrałoby podobnej nauki nt. Boga i piekła, po sześciu miesiącach mąk rakowych z tytułu dopustu bożego? Chciałbym wierzyć, że ofiary wczesnej indoktrynacji szkodliwymi koncepcjami będą potrafiły rozjaśnić swój umysł bez potrzeby nadzwyczajnych kaźni, łagodzonych narkotykiem. Obawiam się jednak, że jest to wielce wątpliwe. Należy tym samym uznać nadzwyczajną szkodliwość niepozornych praktyk ewangelizowania w wieku, w którym człowiek sam nie jest w stanie odróżnić prawdy od fałszu w najmniejszym stopniu i wszystko przyjmuje za pewnik kodując jednocześnie odpowiednio swoją psychikę i podświadomość. Tak jest również w przypadku innych bajek, z których jednak z wiekiem się wyrasta, pozostawiając mgliste zapiski w podświadomości (u mnie np. objawiają się one zamiłowaniem do zamykania się w świecie elfów i jednorożców, w świecie fantazy). Rozumowemu rugowaniu innych bajek sprzyja fakt, że generalnie nie istnieją poważne organizacje obstające przy prawdziwości istnienia krasnoludków, Baby Jagi czy piernikowych chat. Podobnie jednej tylko bajce sprzyjają: tzw. siła tradycji, zinstytucjonalizowane opowieści w formie "pogadanek religijnych" czy "lekcji religii", czy wreszcie występowanie "namacalnego śladu-dowodu" tylko po jednej bajce. Jak się powszechnie przyjęło bohater tylko jednej bajki dzieciństwa dał dowód własnego istnienia - pisząc księgę.

Nie twierdzę, że wychowywanie dzieci bez koncepcji Boga jest jednoznaczne z narzucaniem ateizmu odgórnie. Bynajmniej. Każdy, jako dorosły człowiek, będzie mógł na spokojnie i po namyśle uznać czy w dorosłym swym życiu chce pokładać swą nadzieję w Bogu czy też nie ma takiego życzenia. Umysł będzie przy tym świeży i jasny, można to odnieść do Wolterowego Prostaczka, który "nie nauczywszy się niczego w dzieciństwie, nie miał przesądów: pojęcie jego, nie wykrzywione żadnym błędem, zachowało całą prostotę. Widział rzeczy tak, jak są; podczas gdy poglądy wszczepione za młodu każą nam je widzieć całe życie tak, jak nie są". W uzdrowionej sytuacji będzie można z powodzeniem umieścić w kanonie lektur obowiązkowych Nowy Testament oraz wybrane fragmenty Starego. Po lekturze tej księgi młody człowiek autonomicznie zdecyduje czy wedle jego przekonania należy związać swój światopogląd z bogiem żydowskim, greckim, bądź innym, czy też odmówić wszystkim bogom kredytu zaufania. Trzymając się koncepcji Freuda wiemy przecie, że idea Boga - Super Taty jest w istocie właściwą dorosłemu człowiekowi. Jednak dopiero trzeźwa ocena swego zapotrzebowania na Boga pozwoli się przekonać, czy jest to idea nadal żywotna i niezbędna, czyli powszechna vel katolicka. W przeciwnym wypadku mam wszelkie podstawy po temu, aby mniemać, że religia utrzymuje się przez tak długi czas, mimo swej dziejowej kompromitacji pod każdym niemal względem, głównie (jedynie?) dzięki indoktrynowaniu dzieci. I na tym opiera się Wasza tzw. siła tradycji.

Zgodzimy się chyba wszyscy, że dziecięce pojmowanie uwikłanego subtelnościami teologicznymi chrześcijańskiego Boga jest wielce uproszczone i zbanalizowane, by nie rzec - wypaczone. Dowodem na to jest pokutujące wśród wielu dorosłych wizualizowanie Boga jako starca z siwą brodą siedzącego na tronie zawieszonym na chmurce. Przecież to nasz wizerunek z dzieciństwa ! Śmiem twierdzić, że niewielu wierzących postrzega Boga jako Wielkiego Demiurga, Praprzyczynę czy Stwórcę. Większość przesiadujących co niedzielę w kościołach widzi go w roli potężnego króla niebieskiego, a to przecież owoc dziecinnych wypaczonych skojarzeń. Czy z takim "materiałem" można uzyskać wierzących z przekonania, ze szczerością traktujących moralne wytyczne wiary? Znów ośmielam się wątpić. Ta wiara jest sztucznie utrzymywana przy życiu, istnieje dzięki przyzwyczajeniu, a nie z oddania czy "umiłowania Boga". Bez większych problemów owa nabożność pozwala jednak wyhodować kilkumilionową rzeszę fanatyków pod przewodem Ojca Dyrektora, czy też innego wodza ograniczającego się do parafii czy też diecezji.

Agnos

Powrót do spisu treści strony


KIM NIE BYLI EWANGELIŚCI
Powrót do spisu treści strony

Oczywisty fakt, że żaden z autorów ewangelii kanonicznych nie tylko nie był apostołem ale nawet, podobnie jak Paweł z Tarasu, nigdy Jezusa na oczy nie widział, ani nie brał osobistego udziału w wydarzeniach, które opisywał, okazuje się oczywistym tylko dla religioznawców i historyków. Okazuje się, że tak zwany "szeregowy wierny" nie ma o tym pojęcia a ksiądz proboszcz bredzący z ambony wcale nie chce owego wiernego wyprowadzać z błędu. Istnieje wiele argumentów potwierdzających ową tezę oraz napisano na ten temat całe tomy. Nie ma więc sensu ich tu wszystkich wymieniać. Omówimy tu tylko niektóre najbardziej oczywiste w przypadku każdego z ewangelistów.

Jak głosi chrześcijańska legenda Marek spisał swą ewangelie pod dyktando apostoła Szymona-Piotra-Kefasa w Rzymie. Informację tę podaje Euzebiusz z Cezarei w swej napisanej w IV wieku n.e. Historii Kościoła (HK, III, 39, 15) powołując się na Papiasza. Papiasz z Hierapolis (Azja Mniejsza- Frygia) żył w latach 60-130 n.e. i na jego zaginione dzieło O nauce Jezusa powołuje się również Ireneusz z Lyonu. Rzecz w tym, że jak wynika z samej Ewangelii Marka jej autor nie znał dobrze geografii Palestyny. Marek podaje, że Jezus udał się do Tyru i nad jezioro Galilejskie przez Sydon. (Marek 7:31). Sydon ani nie jest po drodze, a w I wieku n.e. nie było drogi z Sydonu nad Jezioro Galilejskie. Była ale idąca z Tyru. W innym miejscu Marek nazywa wschodnie wybrzeże Jeziora Galilejskiego krajem Gerazeńczyków (Marek 5:1). Gerasa to dzisiejszy Yerash w Jordanii, znajdujący się ponad 50 km na południowy-wschód od Jeziora Galilejskiego. Trudno więc podejrzewać, że Piotr sam będący galilejczykiem popełniłby takie kardynalne błędy. Tak więc cała ta historyjka jest wierutną bzdurą, dyskredytujšca tak samego Papiasza jak i tych autorów którzy później na niego się powoływali. Co można powiedzieć o Ewangelii Marka to, ze napisana zapewne dla greckich i innych nie żydowskich chrześcijan na Bliskim Wschodzie.

Jeśli chodzi o Mateusza nikt z poważnych badaczy nie kwestionuje, że autor tej ewangelii w znacznym stopniu opierał się na Ewangelii Marka. Wniosek z tego prosty, że autor osobiście Jezusa nie znał i żył znacznie później. Trudno przypuszczać aby "naoczny świadek" i apostoł opierał się na źródłach z drugiej ręki. Jak podaje Euzebiusz powołując się ponownie na zaginione dzieło Papiasza, Mateusz napisał swą ewangelię w języku aramejskim a następnie inni przetłumaczyli ją na grekę, jak kto potrafił (Euzebiusz, HK, III, 39, 16). Jest to wielce prawdopodobne z dwóch powodów I w tym przypadku relacja Papiasza może być prawdziwa. Po pierwsze, Ewangelia Mateusza jest najbardziej żydowską z ewangelii kanonicznych i jej kontekst sugeruje bliskowschodnią żydowską diasporę a więc Żyda jako autora. Po drugie, jest rzeczą nader ciekawą, że Kazanie na Górze, przetłumaczone na język aramejski brzmi znacznie lepiej niż w grece. Fakt, że ta ewangelia mogła być napisana w aramejskim czy też że jej fragmenty są tłumaczeniem z tego języka oznaczać może jedynie, że jej autorem był Żyd.

Podobnie ma się sprawa z Ewangelią Łukasza, która w znacznym stopniu również opiera się na Ewangelii Marka. Argument nie do obalenia pozostaje tu ten sam. Naoczny świadek, opisywanych wydarzeń nie musiałby kopiować znacznej części swojego dzieła z tekstu kogoś kto naocznym świadkiem nie był. Jest również nie wykluczone, że oryginał i tej ewangelii był napisany w języku aramejskim, a na pewno znajdują się tam fragmenty tłumaczeń z tego języka na grekę. Niektóre z resztą błędnie. Na przykład taki fragment:

Nierozumni! Czyż Stwórca zewnętrznej strony nie uczynił także wnętrza? Raczej dajcie to, co jest wewnštrz, na jałmużnę, a zaraz wszystko będzie dla was czyste (Łukasz 11:41).

Fragment ten jest zupełnie bezsensowny, i na nic tu teologiczne bajdurzenie aby go objaśnić. Problem tkwi w tym, że aramejskie – "jałmużna" zakkau zostało wstawione zamiast aramejskiego "oczyścić" dakkau. Błąd ten jest ewidentnie widoczny gdy porównamy ten fragment z odpowiednikiem w Mateuszu, gdzie tekst jest poprawny i ma sens: Faryzeuszu ślepy! Oczyść wpierw wnętrze kubka, żeby i zewnętrzna jego strona stała się czystą.(Mateusz 23:26). Ewangelia Łukasza ma charakter hellenistyczny i była na pewno adresowano do greckich chrześcijan. Sam autor był zapewne również Grekiem. Autorstwo tej Ewangelii przypisuje się często Łukaszowi (zwanemu lekarzem) sekretarzowi Pawła z Tarsu (Do Kolosan 4:14 & Do Filemona 23). Jego autorstwo jest jednak wielce wštpliwe. O czym poniżej.

Łukaszowi-lekarzowi przypisuje się również autorstwo Dzieł Apostolskich. Problem polega jednak na tym, że Ewangelia Łukasza i Dzieła Apostolskie nie mogą być autorstwa tej samej osoby. Ewangelia Łukasza wymienia apostołów w innej kolejności i w innych "parach" niż Dzieła Apostolskie co wbrew pozorom jest rzeczą nader istotną. W Ewangelii Łukasza, Szymon-Piotr wymieniony jest ze swym bratem Andrzejem, natomiast w Dziełach Apostolskich bez łączenia z innym apostołem. W Łukaszu, synowie Zebedeusza, bracia Jakub i Jan są wymienieni razem, ale za to w Dziełach Apostolskich Jakub z Andrzejem. Andrzejem, który prawdopodobnie jest określony jako brat Szymona-Piotra przez Ewangelie Łukasza. Tak więc w Ewangelii Łukasza bracia występują razem, w Dziełach Apostolskich nie. Ewangelia Łukaszu wymienia również tuż przed Judaszem Iskariotą, Judę syna Jakuba. Warto zwrócić uwagę, że ten sam Juda w Dziełach Apostolskich nazwany jest bratem Jakuba. Tak więc w liście apostołów w Ewangelii Łukasza i Dziełach Apostolskich występujące różnice, choć nie wielkie, są na tyle znaczące że wykluczają autorstwo tej samej osoby. Jest rzeczą prawdopodobną, że autorem Dzieł Apostolskich jest właśnie Łukasz-lekarz, współpracownik Pawła z Tarsu. Tak czy inaczej była to osoba, która Jezusa również nie znała i nie była świadkiem wydarzeń związanych z jego życiem i śmiercią. Jeśli więc Łukasz-lekarz napisał Dzieła Apostolskie to nie napisał Ewangelii Łukasza, którą napisać musiał kto inny.

Inna chrześcijańska legenda głosi, że nie synoptyczna Ewangelia Jana jest dziełem, apostola Jana, syna Zebedeusza. Jest prawdą, że autor Jana znał dobrze Palestynę i wiele szczegółów z ówczesnej Jerozolimy, takie jak "miejsce zwanym Lithostrotos, po hebrajsku Gabbata. " (Jan 19:13), czy "sadzawce Siloam " (Jan 9:7). Oznacza to jedynie, że był osobą pochodzącą z Palestyny lub kimś kto ją dobrze znał. Pomijając już fakt, że najstarszy zachowany fragment tejże ewangelii pochodzi z około roku 125 n.e., sama treść ewangelii zaprzecza temu, ze autorem tej ewangelii jest apostoł Jan. Przede wszystkim kontekst całej ewangelii jest totalnie antyżydowski a Żydzi opisywani w trzeciej osobie. Jest zupełnie niemożliwe aby Żyd, Jan syn Zebedeusza, w taki sposób pisał o swych rodakach. Można z tego wnioskować, ze Jan mógł być bliskowschodnim grekiem, dobrze znającym Palestynę. Idąc dalej, w jednym z fragmentów czytamy:

Byli razem Szymon Piotr, Tomasz, zwany Didymos, Natanael z Kany Galilejskiej, synowie Zebedeusza oraz dwaj inni z Jego uczniów.(Jan 21:2).

Jest rzeczą oczywistą, że autor gdyby był Janem apostołem, synem Zebedeusz nie pisał by o sobie i swoim bracie w trzeciej osobie "synowie Zebedeusza".

Jeszcze jednym poważnym problemem jest relacja o osobach, które były świadkami ukrzyżowania Jezusa. Synoptyczne ewangelie są tu raczej zgodne, że byli tam obecni Maria Magdalena oraz Maria matka Jakuba Młodszego, Judy i Salomei (Marek 15:40-41). Natomiast Ewangelia Jana podaje, że byli tam obecni:

Maria jego matka; jego matki siostra Maria żona Kleofasa, Maria Magdalena i ukochany uczeń". (Jan 19:25).

Pomijając już fakt, że oznacza to, że któryś z ewangelistów musi być w błędzie, relacja z Ewangelii Jana wydaje się być wymysłem jej autora. Obecność matki Jezusa, jest wątpliwa choćby z tego względu, że nie mieszkała ona raczej w Jerozolimie i na egzekucje nie zdarzyła by przybyć. Ponadto, według żydowskiego obyczaju, namaszczenia zwłok dokonywały najbliższe kobiety. Mogła to być matka, żona lub siostra. A jak widać z relacji w Ewangelii Jana matka Jezusa nie była tam obecna a do grobu udała się jedynie Maria Magdalena (Jan 20:11)(dlaczego była tam Maria Magdalena, patrz:"Jezus z Nazaretu i Maria z Magdali", Horyzont, nr. 3). Na dodatek żadna z synoptycznych ewangelii nie wspomina matki Jezusa przy grobie. Drugim błędem jest próba uczynienia z "innej Marii" siostrę matki Jezusa. Miała to na celu, zatuszowanie faktu, że Jezus miał braci Jakuba i Judę (patrz: "Święta Rodzina", Horyzont, nr. 4). Ale problem nas interesujący jest nastepujący. Jest rzeczą nieprawdopodobną aby obie rodzone siostry nazywaly się Maria. Na dodatek Euzebiusz, biograf cesarza Konstantyna Wielkiego z IV wieku n.e. podaje za Hegiosippusem, ze Kleofas, był podobno bratem Józefa, ojca lub ojczyma Jezusa z Nazaretu (Euzebiusz, HK, 3:11). Ta późna relacja jest o tyle prawdopodobna, że wyjaśniała by istnienie dwóch Marii - niby sióstr, a w rzeczywistości bratowych. Ponadto, obecność "ukochanego ucznia" przy ukrzyżowaniu jest również nader wątpliwa, biorąc pod uwagę, że "uczniowie" Jezusa musieli się bać represji i ukrywać. Czego doskonałym przykładem jest Piotr trzykrotnie zaprzeczający, że miał coś do czynienia z Jezusem. W świetle powyższych faktów autor Ewangelii Jana nie mógł być apostołem Janem, synem Zebedeusza, ani naocznym świadkiem egzekucji Jezusa.

Na dodatek fakt, że autorem "Ewangelii Jana" nie mógł być Jan Apostoł potwierdza analiza wczesnych źródeł chrześcijańskich. Ireneusza z Lyonu w 2 księdze "Przeciwko herzjom" twierdzi, że Jan Apostoł powrócił do Efezu z wygnania, po śmierci cesarza Domicjana i "żył w Azji i był przywódcą Kościoła w tym rejonie" w okresie panowania Trajana. Jest to oczywiście nie prawda z tej prostej przyczyny, że Trajan został cesarzem w roku 98 n.e. a więc Jan Apostoł miałby wtedy dobrze ponad 90 lat. Wiek praktycznie rzecz biorąc nie osiągalny w tych czasach. Ale gdyby nawet Jan dożył tak sędziwego wieku to wspomniał by go Ignacy z Antiochii w swym liście do Efezjan z około roku 100 n.e. A Ignacy go nie wspomina. Jest więc kwestią bezsporną, że relacja Ireneusza jest wymyślona przez niego samego, lub zaczerpnięta ze źródła nie mającego pokrycia w rzeczywistości. Jeśli nawet jakiś Jan żył w tym czasie w Efezie i napisał jakąś "ewangelię", jak podaje Klemens z Aleksandrii w "Jaki bogacz może być zbawionym?", bezspornie nie był to Jan Apostoł.

Reasumując, żaden z czterech autorów ewangelii kanonicznych nie znał Jezusa osobiście i nie był naocznym świadkiem opisywanych wydarzeń. Jest niezbitym faktem, że ewangelie kanoniczne są źródłami z drugiej, trzeciej a może nawet n-tej ręki. Oczywiście powyższe fakty nie oznaczają automatycznie, że ewangelie kanoniczne są totalną fikcją choć mocno poddają w wątpliwość ich wiarygodność, zwłaszcza w przypadku szczegółowych opisów i cytowanych szczegółowych wypowiedzi. Należy też, a może przede wszystkim pamiętać, że ewangelie kanoniczne nie są, jak z resztą pozostała cześć Nowego Testamentu, dziełami historycznymi a eschatologicznymi gdzie oczekiwać możemy, że fakty historyczne są tylko nieistotnym tłem do idei, którą przekazać chcieli antyczni autorzy.

Roman Zaroff
Brisbane, maj 2001

Powrót do spisu treści strony

FRANK ZAPPA
Powrót do spisu treści strony

Moja muzyka nieczęsto pojawia się w radiu, bo ja sam odstaję od rzeczywistości. Nie jestem fanatykiem religijnym, nie używam narkotyków i nie jestem republikaninem ani demokratą. Jestem, rozsądnie rzecz biorąc, zdrowy.

Frank Zappa o sobie w filmie "Does Humor Belong in Music?"

Frank Zappa

Frank Zappa był muzykiem, w dodatku wszechstronnym, ale niniejszy tekst będzie dotyczyć głównie jego działalności pozamuzycznej. Zanim jednak zajmę się ową działalnością pozamuzyczną, kilka słów o Zappie kompozytorze, gitarzyście, autorze tekstów, wokaliście i producencie.

Zappa kompozytor

Płyty Zappy można z grubsza podzielić na trzy rodzaje: muzyka tzw. poważna, dżezowa i rockowa. Sam Zappa jednak miał tylko dwa rodzaje etykiet płytowych: "Bizzarre" (dziwaczne) i "Straight" (proste). Jego kompozycje na orkiestrę symfoniczną wykonywały orkiestry pod kierunkiem takich sław jak Zubin Mehta i Pierr Boulez, a wśród muzyków na płytach dżezowych można było zobaczyć nazwiska: Georg Duke, Jean-Luc Ponty czy Don Preston. U Zappy terminował Steve Vai (później w Whitesnake i solo), Terry Bozzio (później w U.K.) i Adrian Belew (Talking Heads i King Crimson). Teraz już z pewnością się domyślasz, drogi czytelniku, że Zappa nie grał disko-polo. Jaką więc muzykę zawierają jego płyty? Na przykład na płycie "200 Motels" (z muzyką z filmu Zappy pod takim samym tytułem, w którym grał m.in. Ringo Starr) usłyszymy: parodie dziewiętnastowiecznych arii operowych, piosenki kabaretowe, ballady kowbojskie, melodie filmowe, free jazz, muzykę dodekafoniczną i aleatoryczną oraz utwory rockowe. Teraz już chyba zrozumiałe jest, że u Zappy nie mógł grać pierwszy lepszy szarpidrut. Kompozycje Zappy wymagają bowiem nie tylko dużej muzykalności i perfekcyjnego opanowania instrumentu, ale także umiejętności poruszania się po rozmaitych gatunkach muzycznych i to często w ramach jednej kompozycji. Niemal wszystkie utwory Zappy (może za wyjątkiem tych z płyty "Francesco", gdzie Zappa nagrał pastisze osiemnastowiecznych utworów na klawesyn) - niemal wszystkie są czymś w rodzaju muzycznego kolażu. Jeżeli jednak ktoś myśli, że mamy do czynienia z chaotycznym zlepkiem dźwięków to się grubo myli - każdy utwór Zappy jest perfekcyjnie zaaranżowany, zagrany i nagrany. Fakt, że czasami odbywa się to wszystko na granicy dobrego smaku ("Bolero" Ravela w wersji na pijaną orkiestrę knajpianą), ale zawsze jest to ciekawe, z jakimś pomysłem (solo gitarowe w "Stairway To Heaven" Led Zeppelin u Zappy wykonują instrumenty dęte) i jeśli nie wzbudza zachwytu to zawsze wprawia w osłupienie.

Zappa gitarzysta

W zasadzie powinienem tutaj, jak i w poprzednim fragmencie, wymienić jedynie tytuły. Bo czy można opisać słowami solówkę w "Inca Roads"? Nie można. Nie można też opisać solówek w "Pink Napkins" i w "Watermelon In Easter Hay". Coś jednak napisać trzeba. Zachowam się więc jak Zbigniew Zamachowski, który doskonale wiedział, że Łomnickiemu nie dorówna, a jakoś Wołodyjowskiego zagrać musi, więc zrobił to na zasadzie "kończ waść, wstydu oszczędź". Gitara Zappy jest tak samo charakterystyczna jak jego kompozycje. Z łatwością można rozpoznać zarówno brzmienie gitary Zappy z poszczególnych lat (a nawet płyt) jak i sposób gry. Z pewnością usłyszymy echa Hendrixa, czasami Santany, ale tylko wtedy, gdy Zappa chciał, żebyśmy to usłyszeli. Chętnie korzystał z różnego rodzaju przystawek, przetworników elektronicznych, ale chwytał też z powodzeniem za gitarę akustyczną. Z tym, że tak naprawdę kochał gitarę elektryczną, która pozwalała mu wykrzyczeć, wypłakać i wyśmiać to wszystko, czego nie chciał lub nie potrafił zrobić słowami.

Zappa autor tekstów

Zappa mawiał, że pisze teksty, bo ludzie wola piosenki, więc żeby słuchali muzyki, muszą też być słowa. Nigdy jednak nie poszedł zbyt daleko na ten kompromis i jedynie kilka z jego płyt można określić jako zbiór nieco udziwnionych piosenek ("Sheik Yerbouti" np.), zaś cała reszta to głównie muzyka instrumentalna albo mocno udziwnione melodie z tekstami w tle (nie odwrotnie). Nie znaczy to jednak, że teksty traktował Zappa całkiem po macoszemu. W żadnym razie! Zappa, jako perfekcjonista, nigdy by sobie na coś takiego nie pozwolił! Trudno wprawdzie nazwać poezją słowa typu "Pchaj do końca! Oooooch! I jeszcze raz!", ale z pewnością nie można im odmówić głębi. Na poważnie zaś: Zappa był znakomitym obserwatorem swoich czasów i nie tylko nie przebiarał w słowach, ale także w obiektach swych ataków. Oberwało się więc hippisom i punkom, republikanom i demokratom, sektom religijnym i narkomanom, krytykom muzycznym i muzykom rockowym.

Zappa wokalista

O sobie jako wokaliście Zappa mawiał, że nikogo z takimi warunkami głosowymi nie przyjąłby do swojego zespołu. Czy mógł jednak sam siebie wyrzucić z zespołu? Nie mógł, według mnie: na szczęście. Głos Zappy jest charakterystyczny, a pomógł mu go uzyskać w 1971 roku niejaki Trevor Howell, który w czasie koncertu uderzył znienacka Zappę tak, że pękła mu krtań. Skala głosu Zappy nie powala na kolana, a jego brzmienie z pewnością bardziej śmieszy niż wzrusza. Nie mniej jednak trudno sobie wyobrazić, aby "The Torture Never Stops" śpiewał np. Jon Anderson albo Violetta Villas.

Zappa producent

O ile nie każdy zna Franka Zappę to chyba każdy słyszał kiedyś nazwisko Alice Cooper. O ile jednak niemal każdy je słyszał to mało kto wie, że pierwszy swój wielki przebój, "I'm Eighteen", Alice Cooper nagrał właśnie u Zappy w jego firmie płytowej Straight. Krytycy muzyczni zgodnie jednak uznają, że prawdziwy majstersztyk producencki Zappy to "Trout Mask Replica" Captaina Beefhearta, którego zresztą słychać na dwóch płytach Zappy: "Hot Rats" i "Bongo Fury". Naturalnie największymi dziełami Zappy pozostają jego własne płyty. W tym miejscu pozwolę sobie szczególnie zarekomendować, spośród kilkudziesięciu tytułów, następujące: "Hot Rats", "Grand Wazoo", "Waka Jawaka", "Over-Nite Sensation", "Apostrophe", "Roxy And Elsewhere", "One Size Fits All", "Joe's Garage".

Zappa jakiego nie znacie

Być może słyszeliście jakieś kawałki Franka w radio (np. "Bobby Brown"), albo u znajomych (najpopularniejszy jest chyba "Joe's Garage"), być może też tak ja uwielbiacie Franka i macie całkiem niezłą kolekcję jego nagrań. Nie sądzę jednak, by zbyt wielu z was znało Franka z jego działalności politycznej, albo słyszało jego opinie na temat rodziny, religii i seksu. Mało kto też wie, że Zappa siedział w kiciu za walkę z cenzurą.

Zappa polityk

W 1991 roku Zappa, po tym jak dowiedział się, że ma raka prostaty, udał się do Pragi i nawiązał kontakt z rządem Czechosłowacji. Po rozmowach, w których uczestniczył między innymi Havel (nawiasem mówiąc wielki miłośnik i znawca rocka) uzgodniono, że Zappa będzie w Stanach reprezentował Czechosłowację w dziedzinie handlu, turystyki i kultury. Do współpracy ostatecznie jednak nie doszło, Czechosłowacja wycofała się z wcześniejszych umów pod naciskiem sekretarza stanu Jamesa Bakera. Jednym z powodów (oprócz "niestosowności" kontaktów z muzykiem) była opinia Zappy na temat niedostatków inteligencji u wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych Daniela Quayle'a. Zappa uważał siebie za "praktycznego konserwatystę". Był zwolennikiem "mniejszego, bardziej ograniczonego w działaniach rządu i niższych podatków"*. Kilka wypowiedzi Zappy na tematy polityczne:

Najsilniejsza obrona narodowa, jaką kraj może mieć, to zdrowa gospodarka.

Zdrowy rozsądek (jak również i moralność) nakazuje, aby Stany Zjednoczone dopilnowały zniesienia południowoafrykańskiego apartheidu.

Gdyby nie fanatycy po obu stronach, gdyby nie działalność pro izraelskiego lobby w Stanach, gdyby nie tępota i krótkowzroczność kilku amerykańskich rządów, i w końcu gdyby nie nasi przyjaciele z przemysłu zbrojeniowego, kwestia izraelsko-palestyńska już dawno byłaby rozwiązana.

Dzięki prohibicji narkotykowej mamy Nancy Reagan, George'a Busha, Manuela Noriegę, Olivera Northa, zuchów z kartelu Medelin i oczywiście ich dystrybutorów na boiskach szkolnych.

Największe zagrożenie, jakie niesie ze sobą handel narkotykami, to nie groźne wybryki ćpunów, czy handlarzy. Prawdziwe zło czai się w politycznej i finansowej potędze skupionej w rękach władców karteli.

o prawnikach: podgatunek mutantów, które zarabiają na życie mówiąc kłamstwa

W systemie, który wyklucza własność prywatną, w którym nie można powiedzieć <>, tkwi, łagodnie rzecz ujmując, poważny błąd konstrukcyjny.

Niniejszym rzucam klątwę na kretynów, którzy twierdzą, że: "Amerykańskość to chrześcijaństwo, to dobra polityka fiskalna, to piętnaście minut od Armageddonu - a Armageddon jest w porządku, bo MY pójdziemy do nieba, a ONI NIE!" OTO MOJA NIEŚMIAŁA KLĄTWA: Oby twe gówno ożyło i pocałowało cię w usta.

Mówiłem to już i powiem jeszcze raz: "Polityka to branża rozrywkowa".

Zappa i rodzina

Zappa miał w swoim życiu dwie żony i kilkoro dzieci. Z pierwszą żoną rozstał się szybko, z drugą był do końca. Wbrew pozorom był dość przykładnym mężem i ojcem. Dawał swym dzieciom dużo wolności, ale też nigdy ich nie rozpieszczał. Oto kilka jego wypowiedzi w temacie "rodzina":

Cywilne czy kościelne zalegalizowanie małżeństwa sprowadza wasz piękny związek do statusu zwykłej umowy [...].

Nie cierpię "obiadów rodzinnych". [...] Jem i spierdalam stamtąd jak najszybciej. To samo z obiadem w Boże Narodzenie czy jakimkolwiek innym "zebraniem rodzinnym". Nie wytrzymuję tego.

o yuppies:
wykarmione na białym chlebie mutanty, które stawiają sobie za cel spłodzić i wyhodować ten jeden nieskazitelnie doskonały okaz dziecka-mebla.

o swoich dzieciach:
Nie sądzę, żeby któreś z nich chciało iść na studia, a ja nie mam zamiaru ich do tego namawiać. Jeśli jednak kiedykolwiek zdecydowaliby się na to, nie powstrzymywałbym ich... pod warunkiem, że sami by za to płacili.

Doskonałe dziecko? Oczywiście, jest takie, jest tu pod stołem. Ralf, chodź tu! Graj na skrzypcach! [...] Pieprzyliśmy się pewnej nocy i wyszedł z tego osesek. Takie małe coś. A teraz potrafi tak dużo pomóc w domu! Tak, mamy cudowne dziecko. A wasze? Ci ludzie naprzeciwko mają takie brzydactwo, i w dodatku zakładają mu obrzydliwą czapeczkę. Och, nasze ma czapeczkę z futerkiem! Tak mu w niej ładnie.

Im bardziej nijakie jest dziecko, tym więcej pochwał zbierają rodzice za to, że są dobrymi rodzicami - że mają w domu potulne stworzonko.

"Moja najlepsza rada dla każdego, kto chce wychować szczęśliwe, zdrowe na umyśle dziecko: trzymajcie ją czy też jego jak najdalej od kościoła Dzieci są naiwne - ufają każdemu. Sama szkoła już wystarczy. Jeśli tylko zbliżycie się do jakiegoś kościoła, popadniecie w tarapaty.

Zappa i religia

Jak łatwo się domyślić Zappa nie pałał miłością do religii ani do religiantów. Wyraził to w kilku zaledwie, ale za to dosadnych słowach: "Jezus ma cię za frajera". Ponieważ urodził się w rodzinie włoskich emigrantów (w jego żyłach płynęła też krew grecka, arabska i francuska), skazany był - przynajmniej teoretycznie - na zostanie katolikiem. Tak się jednak nie stało, czego dowodem poniższe cytaty:

Zastanówcie się przez chwilę nad regułami chrześcijaństwa. Dobra, co to było, co zjadł Adam, a czego nie powinien był zjeść? To nie było zwykłe jabłko - to był owoc z drzewa Wiadomości Dobrego i Złego. Podtekst? "Jak będziesz chciał być za mądry, to ci tak wpierdolę, że się nie pozbierasz." - mówi Pan. Bóg jest najmądrzejszy i nie życzy sobie żadnej konkurencji. Czyż nie jest to wobec tego religia w najwyższym stopniu anty-intelektualna?

Jeśli koniecznie chcecie znaleźć się w tej wyjątkowej sytuacji, gdy czujecie, że wszyscy dokoła was kochają, dobra, proszę bardzo - ale budować całą tę desperacką socjologię na pomyśle, że istnieje Facet w Chmurach, który ma Wielką Księgę, który wie, czy jesteście źli czy dobrzy i którego to obchodzi - budować to wszystko na tym, ludzie, to przecież myślenie godne szympansa.

Jeśli o mnie chodzi, to każdy, kto odczuwa potrzebę przynależenia do jakiejś religii, ma do tego prawo. Popieram to. Jednak byłbym wdzięczny, gdyby ludzie ci okazywali więcej szacunku tym, którzy nie podzielają ich poglądów, religijnego entuzjazmu i wiary w nekroegzystencję.

Życie można by przedstawić jako skomplikowanš formę elektrochemicznej zabawy - ładunki elektryczne przekształcają związki chemiczne, które zmieniają swój skład i rodzą ładunki elektryczne, które itd., itd. To ostatecznie prowadzi do "Życia jako Teatru Zachowań" (składającego się z przedstawień odbieranych za pomocą elektrochemicznych czujników, które sprawiają, że powstają ładunki, zmieniają się związki, powstają ładunki itd.).

Zappa i seks

Podejście Zappy do seksu było mało romantyczne. Swój pierwszy pobyt w więzieniu zawdzięczał dźwiękowym nagraniom pornograficznym, które realizował dla - jak się okazało - podstawionego przez policję człowieka. Potem jeszcze wiele razy był przesłuchiwany z powodu pornografii na swoich płytach. Dlaczego? Bo Zappa zawsze w praktyce realizował to, co myślał:

Według mnie szczytem hipokryzji - szczególnie dziś - jest sposób, w jaki w piosenkach rockandrollowych mówi się o seksie. Padają w nim bowiem słowa "chodźmy się kochać". Kto tak, kurwa, naprawdę mówi? Powinno się móc zaśpiewać "chodźmy się pieprzyć" albo przynajmniej "chodźmy do łóżka". Ale żeby was puścili w radiu, musicie powiedzieć "chodźmy się kochać". Efektem tego jest znaczeniowa dewaluacja słowa "kochać".

O ile jednak Zappa walczył o swobodę seksualną dla innych, to sam korzystał z niej wyjątkowo rzadko. Zappie chodziło przede wszystkim o to, żebyśmy brali rzeczy takimi, jakie są, a nie takimi, jakie chcielibyśmy, żeby były. Chciał - i sam to robił - abyśmy rzeczy nazywali po imieniu i ich nie upiększali. Wyśmiewał tych, którzy robili odwrotnie. Na jego pastiszowej płycie "Cruising with Ruben" znalazła się piosenka z takim oto tekstem:

Życzenie wspólnie pomyślane,
Monetę fale kryją,
Od tego dnia i już na zawsze
Dwa serca w jednym biją.
Więc wierzcie, młodzi kochankowie,
Gdziekolwiek wasze życie,
Fontanna szczęścia i miłości
Jest bliżej niż myślicie."

Zappa: Dajcie, kurwa, spokój! Czy wy wzięlibyście tę piosenkę na poważnie? A jednak niektórzy brali!"

O Zappie można by długo i dużo. Był nie tylko muzykiem wyjątkowym, ale także wyjątkowym człowiekiem. Nawet dzisiaj, kiedy z perspektywy czasu patrzymy na jego dokonania, zaskakuje na każdym kroku. Kiedy myślicie, że macie do czynienia z cynikiem, wyskakuje z nastrojowymi "Pink Napkis". Kiedy myślicie, że ma wszystko w nosie i nic poza gitarą go nie interesuje, oświadcza, że będzie kandydować na prezydenta. Myślicie, że to przeintelektualizowany dupek, a on mówi, że książki są dobre, ale nie dla niego, bo on przy nich zasypia. Czy to tylko poza niepokornego buntownika, burzyciela form i konwenansów? Nawet jeśli - ale nie sądzę - to celem nie było zdobycie popularności i pieniędzy lecz samorealizacja poprzez twórczość. Czego sobie i Tobie, drogi czytelniku, życzę.

Na koniec, zamiast podsumowania, tekst z płyty "Joe's Garage":

Informacja nie jest wiedzą, wiedza nie jest mądrością, mądrość nie jest prawdą, prawda nie jest pięknem, piękno nie jest miłością, miłość nie jest muzyką. Muzyka jest najlepsza.

* Wszystkie cytaty pochodzą z książki: "Takiego mnie nie znacie", Frank Zappa przy współpracy Petera Occhiogrosso, polskie wydanie: Wydawnictwo ALFA, 1996, przełożył Robert Sudół

anbo@poczta.wp.pl
www.pytodp.republika.pl

Powrót do spisu treści strony



AMBONA


O JEZU ! JEZUS !
Powrót do spisu treści

Specjalista od rekonstrukcji twarzy z Uniwersytetu w Manchester we współpracy z historykiem Mark Goodacre z Uniwersytetu w Birmingham w oparciu o istniejące dane historyczne oraz archeologiczne dokonali komputerowej rekonstrukcji wyglądu Jezusa z Nazaretu. Dokonane rekonstrukcja nie jest "zdjęciem" Jezusa z Nazaret, jest jedynie najlepszą próbą rekonstrukcji jaką zaoferować może dzisiejsza nauka. Rekonstrukcja ta oparta jest na czaszce mężczyzny, Żyda Sefardim sprzed 2000 lat znalezionej w Jerozolimie. Użyto w niej również starożytne syryjskie freski do rekonstrukcji wyglądu zewnętrznego, koloru skóry i włosów ówczesnych Żydów zamieszkujących Palestynę. Według niej Jezus z Nazaretu wyglądał tak.

Oczywiście Jezus nie musiał dokładnie tak właśnie wyglądać. Nie mniej prawdopodobieństwo, że wyglądał właśnie tak a nie jak to jest przedstawiany na "świętych obrazkach" od komunii, w katechizmie, lub kościelnych malowidłach czy tandetnych bibliach z obrazkami dla dzieci oraz wielkanocnych kartkach, jest niewspółmiernie większe. Popularna wizja Jezusa z pociągłą, natchnioną twarzą aryjczyka z niebieskimi oczami oraz jasnymi długimi włosami jest niczym więcej jak współczesną prymitywną projekcją tego co w społecznej podświadomości postrzegane jest jako godny i dostojny wygląd. Trzeba sobie zdać sprawę, że "ten sam" Jezus na malowidłach i obrazkach w Afryce często ma czarną twarz a na Całunie Turyńskim oblicze z gotyckich malowideł.

Dlatego też naszym wierzącym czytelnikom polecamy wydrukowanie lub wywołanie jako zdjęcia powyższej rekonstrukcji wyglądu Jezusa z Nazaret a następnie wstawienie go tam gdzie w Waszych bibliach, katechizmach i innych drukowanych dewocjonaliach widnieją oszukane "współczesne" podobizny Jezusa z Nazaretu. Da Wam to pewność, że choć ta rekonstrukcja może zbyt wierną nie być ale bez wątpienia jest bliższa prawdziwemu wyglądowi Jezusa niż wszystkie inne obrazki i malowidła jakie kiedykolwiek widzieliście. Amen.

Źródło: http://more.abcnews.go.com/sections/world/dailynews/virtualjesus010327.html

Roman Zaroff

Powrót do spisu treści strony

KATOPITALIZM
Powrót do spisu treści

Umarł król! Niech żyje król!
Komunizm umarł (a w każdym razie dogorywa). Niech żyje... No właśnie - co? Globalny rynek? Internet? Kapitalizm z chińskš twarzą? Trzecia droga donikąd? Zimna wojna przyczyniła się do śmierci poprzedniego króla i w tamtej wersji można ją już wpisać na listę razem z innymi "osiągnięciami" ludzkości. Nowego króla jeszcze nie mianowano. W czasie trwania wojny zimnej szacowano jakie to potężne sumy pieniędzy płyną na bezrozumne zbrojenia. Wydawało się, że jak już nie trzeba się będzie zbroić, to ten strumień pieniędzy, no i ludzkiej aktywności, skierowany na tzw. pokojowe cele obróci przynajmniej duże połacie Ziemi w raj. Kapitalistyczny.

Nic takiego się nie stało. Rzezie i nędza są w dalszym ciągu na porządku dziennym. Sahara zajmuje coraz więcej obszaru przesuwając się na południe, a od południa posuwa się ku północy epidemia AIDS. Stany Zjednoczone, jak zawsze demokratyczne i pokojowe, pompują do Afryki broń przy pomocy swoich zaufanych prywatnych przedsiębiorców, żeby tubylcy mogli się ustawicznie mordować, co zapewnia pomyślność Shellowi i paru innym konsorcjom. W Europie wysłannicy demokracji pochylają się z humanitarnym uczuciem nad masowymi grobami. Synowie Izraela i Ismaela mają jeszcze trochę wody do picia więc zapamiętale mordują się o skrawki wyschniętej ziemi. Rosyjskie matki, wyrzucają ze swoich wnętrzności kolejnych bohaterów ojczyzny, którzy mordują się z podobnymi okazami Homo ponoć sapiens wyprodukowanymi w dużych ilościach przez matki wojowników czeczeńskich. Indie chcą narzucić światu robienie interesów na sposób indyjski (ocena 2.8 wg Tranparency International, czyli niemal czysty kryminał), katolicki papież jest przedstawicielem Boga na ziemi, Allah jest wielki, a talibowie reprezentują jedyną prawdziwą moralność. Całe szczęście, że Himalaje stoją jak stały, bo jakby z tym miejscu była równina to Indie z Chinami dałyby taki popis waleczności, dumy narodowej i honoru, przy którym wszystko od Austerlitz do Stalingradu to uwertura do starcia prawdziwych, starych cywilizacji zapłodnionych nowoczesną myślą techniczną.

Czy Państwo znają jakieś cenzuralne słowo na określenie tej sytuacji? Bo ja - nie. Osobliwie, łajdactwo ciągle zaś ciągnie ze Wschodu i jest sprytnie asymilowane przez rzekomo cywilizowany Zachód. Polska odegrała nieszczególną rolę w ogólnym postępie narkopornocywilizacyjnym. Na moich znajomych Polaków, noszących wysoko głowę i dumnych ze swojej ojczyzny patrzę z politowaniem. Tak, jakbym oglądał pekińczyka usiłującego uwieść owczarka alzackiego; cel szczytny i apetyt zrozumiały, ale aparycja i postura nikczemne. Niestety, mój ogląd rzeczy potwierdza raport wspomnianej Transparency International, organizacji zajmującej się oceną przezroczystości gospodarki i stopniem skorumpowania struktur państwowych (http://www.gwgd.de). Polska zajmuje tam dumną 43 pozycję (razem z Białorusią, Litwą, Malawi i El Salvador) z oceną 4.1 w 10–punktowej skali.

Należy przeczytać to tak: ocena na świadectwie moralności wystawiona Polsce przez międzynarodową organizację badającą przezroczystość gospodarki: niedostateczna. No i tak powinno być. W szanujących się szkołach na ocenę dostateczną trzeba zdobyć połowę punktów. Polska jest wyraźnie poniżej.

Zabawnie wyglądają więc karesy Polski wobec Unii Europejskiej. Komuś, kto chciałby na salony nie przystoi stroić się w kufajkę, wdziewać gumiaków upapranych łajnem i ucierać nosa rękawem. Powinien uważać, by okazać się przystrojonym przynajmniej na poziomie najmniej wytwornie ubranego członka towarzystwa. A Polska, reprezentowana przez "umiłowanych braci i siostry" zachowuje się właśnie jak podpity wiejski osiłek, który wprost z obory chce na pokoje i jeszcze ciągle pyta ile mu się należy. Nie bez złośliwości przywołuję "braci i siostry", którzy rządzą tym krajem i reprezentują go w Brukseli. Polska jest, i w oczach TI i w namacalnej, codziennej rzeczywistości, strukturą państwową przestępczą. Upadek komunizmu odsłonił barchanowe gacie, w których chadza uczciwość naszego katolickiego narodu. Kraj ten wszedł na orbitę nieuczciwości, korupcji i przestępstwa, z której nie wyjdzie przez następnych kilkadziesiąt lat. Ocenę poniżej dostatecznej (mniej niż 5 punktów) na listach Transparency International mamy zapewnioną co najmniej do połowy XXI wieku. Kościół odegrał niebagatelną rolę w tym, że Polska weszła właśnie na tę, a nie inną, "trajektorię".

Można zapytać: dlaczego katolicka Polska zrzuciwszy jarzmo komunizmu nie wytworzyła mechanizmów życia społecznego stawiających ją w badaniach TI gdzieś na poziomie pierwszej dwudziestki? Czyli również wśród krajów judeochrześcijańskich - Chile, Irlandii, Hiszpanii, Francji, Izraela. Dlaczego Botswana jest na 26 miejscu z oceną 6.0, tuż przed znacznie przecież bardziej doświadczoną przez komunizm Estonią, a nawet RPA zasługuje na ocenę dostateczną?

Dotykamy problemu, który dotyczy wielu innych krajów, ale w Polsce uwidocznił się w sposób wręcz teatralny. Religia chrześcijańska - wirtualny świat nierealnych bytów zanika jak koniec taśmy filmowej i pojawia się goły ekran z bielą nie pierwszej świeżości. Pojawia się rzeczywiste oblicze "moralności chrześcijańskiej". Ponoć wierzeniom religijnym ma towarzyszyć kodeks moralny i jakaś etyka. Jakim religia jest nośnikiem i jaka to jest moralność właśnie wyszło na jaw. Zresztą - nie po raz pierwszy. Komunizm Kościołowi dawał siłę. Upadając podciął gliniane nogi najstarszego totalitaryzmu na Ziemi. Komunizm dawał również siłę Cerkwi. Król umarł i trzeba się była zająć handlem wódeczką. Komunizm fundował również uczucie przyzwoitości ewangelikom na Zachodzie: można było pomagać tym biedakom.

Opracowanie TI jest interesującym dokumentem pokazującym wpływ gatunku religijnego kształtującego w pewnej mierze moralność społeczeństwa. Znamiennym jest, że w pierwszej dziesiątce krajów postrzeganych jako w miarę uczciwe, nie ma żadnego kraju wyraźnie katolickiego. Są państwa protestanckie o pustoszejących kościołach. Austria, pierwszy katolicki kraj na liście "uczciwości" pojawia się na miejscu 15. Religia chrześcijańska jest w odwrocie. Nawet w nominalnie katolickiej Polsce. Upada ona z wdziękiem i skutkiem przywodzącymi na myśl rozpad tzw. gospodarki socjalistycznej, a co zostawia po sobie gospodarka socjalistyczna widać najlepiej na przykładzie ekonomii w Rosji. Analogicznie - religia, z jej pustymi wezwaniami do "miłości bliźniego" podszytymi faszyzującą arogancją wobec niebogatych, z jej butnym nastawieniem wobec innych wierzeń, z jej namolnym, równie bezwstydnym co bezskutecznym wtrącaniem się w sprawy prokreacji - zostawia po sobie w dziedzinie moralności krajobraz równie wyjałowiony jak socjalizm w ekonomii. Pustosłowie, pazerność na zaszczyty i bogactwo, podgrzewanie problemów rasowych (antysemityzm), średniowieczny, prymitywny ogląd świata, naiwnie propagowany teraz nawet przy pomocy Internetu czynią cały ten system niewiarygodnym nawet dla jego dość pokornych wyznawców. Coraz więcej tych wyznawców jest na obrzeżach. A stąd już krok na aut.

Niestety, religia upadając nie pozostawia po sobie niczego godnego uwagi. Oprócz zwalistych, ponurych świątyń. Zostawia ludzi tak, jak socjalizm zostawił tysiące bezrobotnych pracowników folwarcznych w upadłych PGR–ach. Ale życie mknie dalej. Jedni wegetują nie wiadomo za co, inni wchodzą na drogę przestępstwa, nieliczni przebijają się do innego świata, w którym też zazwyczaj jest im nieswojo i ciężko. Mają złą przeszłość.

W nominalnie katolickiej Polsce jest kapitalizm. Jego głównymi aktorami są skorumpowani urzędnicy państwowi od najniższego do rządowego szczebla oraz gangsterzy, hochsztaplerzy i Kościół. Struktura solidnie okrzepła w ciągu dekady. Kościół znalazł w niej sobie swoje wygodne miejsce. Jest, co prawda 3 miliony bezrobotnych, ale dla Kościoła to jeszcze lepiej: tyle owieczek do pocieszania. A wszak opaśli, butni biskupi z pocieszania i wybaczania żyją. Nie będzie kogo pocieszać, owieczki uczciwe będą - z torbami przyjdzie pójść. Niech żyje kapitalizm, a w nim niech żyje jak najwięcej nieszczęśników. No i "swoich chłopów". Jak "Nikoś". Chłopaki się postrzelają, to zawsze jakaś kasa wpadnie. Chyba wszyscy znaczący bossowie mafijni zastrzeleni w kraju przodującego kapitalizmu mieli zaszczyt zsunąć się pod ziemię w towarzystwie biskupa. Nie jak ten paskudny Dec, profesorek jakiś, któremu główna siła moralna poskąpiła swojej obecności w osobach stukniętych w główkę w prostej linii od Św. Piotra.

Podczas konferencji poświęconej stosunkom państwo–Kościół, która odbyła się 25 kwietnia biskup Pieronek powiedział ponoć, że relacje te są "bardzo dobre" w wyniku "długiego procesu dochodzenia do normalności". Biskup Pieronek żyje w normalnym kraju, piszący te słowa żyje w kraju zdecydowanie nienormalnym, skorumpowanym w stopniu, którego nawet TI nie docenia. Widać stopień odczuwania nieuczciwości zależy od wieloletniego ćwiczenia się w "wartościach". Słowa biskupa Pieronka odczytuję tak: "relacje skorumpowane państwo–zachłanny Kościół są bardzo dobre" i tylko w tym sformułowaniu mogę uznać, że sytuacja jest rzeczywiście normalna. Biskup Gocłowski wyraził nawet nadzieję na dalsze doskonalenie tej "normalności" oświadczając, że "najważniejsze jest opracowanie nowego sposobu finansowania instytucji kościelnych w Polsce". Pan biskup potwornie się myli. Nie, księże biskupie, naprawdę nie to jest najważniejsze. Najważniejsze jest, żeby "owieczki" zaczęły się prowadzić w miarę przyzwoicie, bez mafijnych układów, bez złodziejstwa, bez oszukiwania, bez wyrzucania w miarę przyzwoitych ludzi na margines, na emigrację, na bezrobocie. Najważniejsze jest, panie biskupie, żeby katolicki naród przestał być zbiorowiskiem łajdaków. Żeby kiedyś w końcu zaczęło być trochę normalnie. Ale wypowiedź biskupa G. jest znamienna: mało, mało, nam ciągle mało!

Kapitalizm oparty na korupcji i układach w jednym z najbardziej katolickich krajów świata powinien mieć swoją nazwę. Aż się prosi : katopitalizm.

Na liście TI kraje "poprawne moralnie" według Watykanu, takie jak Wenezuela, Filipiny, Ekwador, mają oceny 2.8 – 2.6 co świadczy o wyjątkowo kryminalnym charakterze tych struktur państwowych. Polska, dalej rządzona przez nawiedzonych, być może miałaby szansę dołączyć do tej grupy, ale ją straci. Straci ją, gdy do głosu dojdzie siła, której Kościół jeszcze 12 lat temu wypominał, że "nie ma moralnej legitymacji do rządzenia tym krajem". Teraz już ma. Po 10 latach panoszenia się "umiłowanych braci i sióstr" komuszki mają nie tylko legitymację do rządzenia tym krajem, ale jeszcze (dodatek reklamowy) kapitalizm z naklejonym świętym obrazkiem. Palce lizać. Moralność została zweryfikowana przez profesjonalistów. Teraz chapać "będziem my".

Co będzie dalej? "Młode wilki" wyuczone przez starš partyjną nomenklaturę zabiorą się za kapitalizm po swojemu. Świętego obrazka odklejać nie będą, Kościołowi żyć dadzą, może nawet lepiej niż obecnie, a swoje zrobią. Proponuję już nazwę dla kolejnego systemu społeczno-gospodarczego: sockatopitalizm. Wtedy parę milionów będzie gryźć palce. Albo ziemię.

Karol Pesz
Kwiecień 2001
Karol.Pesz@insert.net.pl

Powrót do spisu treści strony


WIADOMOŚCI Z MAGLA


DYYALOGI - CZ. IV
Powrót do spisu treści strony

DYALOGÓW NIECYBERNETYCZNYCH WIELA
A WŁAŚCIWIE DZIEWIĘTNAŚCIORO Z INTRODUKCYĄ, KONKLUZYĄ A
TUDZIEŻ Y APPENDIXUM
NA TEMATÓW MULTUM
POMIĘDZY WYKWINTNEM Y ZNAKOMICIE WYCHOWANEM
JWP XIĘCIEM PHILONOUSEM
ARYSTOKRATĄ NA NIEMALŻE EUROPEYSKĄ MIARĘ
A
NIEJAKIEM HYLASEM
NIEZWYKLE ORDYNARYJNYM OBYWATELEM ANTYPODÓW, STANU
BARDZO POŚLEDNIEGO A JĘZYKA NIEZMIERNIE PLUGAWEGO
PRZEZ
LECHA KELLERA
SKOMPILOWANE
GWOLI INTELEKTUALNEY REKREACYI
A UCIECHY RADOSNEY
SZANOWNEY PUBLIKI
A
PANU DOKTOROWI STANISŁAWOWI LEMOWI
UPRZEJMIE ZADEDYKOWANE


DYALOG IV. O towarzyszu byłem, niejakiem Leszku, Balcerowiczem zwanem y o bezrobociu przez iego spowodowanem, a polski naród gnebiącem od lat dziesięciu conajmniey

HYLAS: Obecnie, aby zarobić tzw. duże pieniądze, szczególnie w relatywnie biednym kraju (jak np. Polska), to niestety trzeba zostać kurwą (męska, damską lub nijaką), policjantem, donosicielem, dealerem narkotyków, alfonsem, księdzem czy innym pasożytem. Prawdziwy zawód, który tworzy jakieś, w miarę trwale, wartości, nie daje dłużej możliwości dorobienia się majątku.

PHILONOUS: Chyba sobie kpisz Hylasie - a jakież to wartości wytwarza górnik, robotnik, czy zwykły fizyczny od łopaty? I co się Hylasowi nie podoba w policjantach? I dlaczego od razu męska prostytutka? Jest wiele innych pożytecznych zajęć.

HYLAS: Górnik wytwarza (a właściwie `wyrywa' naturze i dostarcza na rynek, ten współczesny ołtarz, świątynie i zarazem bóstwo kapitalizmu wolnorynkowego) nowe dostawy surowców. Robotnik dostarcza siły roboczej niezbędnej do wytworzenia dóbr materialnych czy nawet duchowych (drukarz, pracownik fizyczny w teatrze czy wytworni filmów - przeczytaj raz tzw. czołówkę filmu, a zobaczysz ilu `roboli' jest niezbędnych do wyprodukowania filmu, szczególnie produkcji w stylu Hollywood), podobnie facet `od łopaty', bez którego nie byłoby domów, ulic, wodociągów, kanalizacji itp. - w skrócie współczesnej cywilizacji materialnej, a w konsekwencji też i duchowej (trudno odczuwać przyjemność z poezji Mickiewicza czy Miłosza, jak dupa swędzi z braku papieru toaletowego). W policjantach nie podoba mi się to, ze biorą pieniądze (w formie podatku) od ludzi, których biją czy choćby `tylko' lekceważą sobie. Policja, tak naprawdę, to służy do ochrony rządu i bogaczy (czyli przyjaciół rządu). Tzw. porządek publiczny utrzymuje się tylko dla tego, że gdyby tzw. zwykły obywatel nie miał żadnej ochrony ze strony rządu (czyli policji), to nastąpiłoby powszechne załamanie porządku publicznego, w konsekwencji bunt poddanych i zapanowała by anarchia, a rząd straciłby władze a więc i żłób. Zresztą porównaj sobie, ile wydaje się na ochronę 1 ministra czy nawet posła albo senatora lub wysokiego urzędnika państwowego (prywatni są strzeżeni na ogół przez prywatnych detektywów i ochroniarzy), a ile na ochronę zwykłego Kowalskiego czy Smith'a, a przecież teoretycznie są oni (w Polsce, USA czy Australii) równi wobec prawa... A męska prostytutka to po prostu dobrze płatny, choć nader ryzykowny (AIDS-HIV czy krewcy klienci) zawód, do którego nikogo nie namawiam, ani tez nim (nią) nie byłem, ani nawet nie korzystałem z usług, jakby kto się o to pytał....

PHILONOUS: Czyli krotko mówiąc chodzi o wykonywanie pracy pożytecznej dla innych. Toć przecież o tym mówię: bezrobotny może pracować przy łopacie, wykonując w ten sposób pożyteczną i legalną pracę zamiast kraść.

Ad policji: po załamaniu porządku publicznego, anarchii i buncie powstałby nowy organizm państwowy, który szybko zadekretowałby wprowadzenie milicji/policji/sił porządkowych. Policja musi istnieć, aby ścigać przestępstwa pospolite, np. scigać bandytów, którzy dla zbolałej wdowy są poza zasięgiem. Chyba, że proponujesz Hylasie wprowadzenie prawa vendetty - niech krewni ścigają i rozliczają sprawców łamania prawa. Tak nawiasem mówiąc - co Hylas zrobi, gdy ktoś Hylasa lub Hylasowa Żonę pobije na ulicy?

HYLAS: W zasadzie OK, ale ta praca musi mieć sens. Jeśli dół wykopie szybciej, taniej i dokładniej koparka, to robole z łopatami nie maja przecie najmniejszego sensu. Wyzwaniem dla kapitalizmu jest już nie tylko zapewnienie pracy dla wszystkich, ale też pracy zgodnej z kwalifikacjami czy tez choćby predyspozycjami. Niestety, realia wolnego rynku i rządów pieniądza powodują, że ludzie są zmuszani do pracy niezgodnej ze swoimi kwalifikacjami, gdy w tym samym czasie lepsze posady są zajęte przez osobników bez kwalifikacji, ale za to z tak zwanymi plecami. Tak jest nie tylko w Polsce czy Włoszech, ale tez w USA czy Australii, a nie powiesz, że to zdrowa sytuacja… Ad. policyi: nie koniecznie. Dobry przykład to Somalia, gdzie wiele lat po po załamaniu porządku publicznego, anarchii i buncie jest w dalszym ciągu nierząd (w sensie braku rządu, a nie rozpowszechnieniu prostytucji, choć to ostatnie też podobno ma się tam nieźle). Nie jestem za prawem vendetty ani za zasadą `ząb za ząb', chociaż czasem lepiej nie wołać policji, bo osobnicy, którzy pobili moją żonę (mam nadzieje, że to tylko hipotetyczna sytuacja) mogą być np. policjantami po służbie albo przyjacielami policji/politykow/wysokich urzędników. Z definicji nie dowierzam policji, jako że policjant jest za bardzo narażony na korupcje. Jedynym wyjściem wydaje się ograniczenie służby w policji do 10-15 lat i wprowadzenie zasady automatycznej rotacji – co rok nowy posterunek co najmniej 100 km dalej, oraz oczywiście podniesienie płac policjantów, aby mogli żyć godnie bez wymuszania łapówek czy okupów.

Lech Keller

Powrót do spisu treści strony



 Poczta do: "Horyzontu"


Free Web Hosting