"HORYZONT"

Magazyn racjonalistów, sceptyków i ateistów (Online)

Numer 9 (28), Rok 5 , Wrzesień 2001


Copyright Š 1997- 2001, "Horyzont"
Materiały z "Horyzontu" mogą być kopiowane i publikowane bez zezwolenia redakcji tylko w celach niekomercyjnych z podaniem nazwisk autorów i źródła (adresu strony). 

SPIS TREŚCI


OD REDAKCJI

ARTYKUŁY

AMBONA


WIADOMOŚCI Z MAGLA



Od Redakcji
Powrót do spisu treści strony

Witamy serdecznie naszych czytelników!

Serdecznie przepraszamy za 5 dniowe opóźnienie w ukazaniu sie niniejszego numeru oraz zapraszamy do lektury naszego wrześniowego wydania.

Redakcja "Horyzontu"


A R T Y K U ŁY


DOBRO I ZŁO
Powrót do spisu treści strony

Cześć I : Czy Bóg stworzył zło?

Jest takie pytanie, zadawane sobie a innym przez wielu wierzących w Boga, pytanie niemalże tak stare jak świat. A brzmi ono: czy Bóg stworzył zło ? Bowiem jeśli Bóg jest wszechmogący, wszechobecny i wszechwiedzący, to nie tylko on stworzył zło, ale je też toleruje, i to z lubością, bo przecież miliardy ludzi żyje w nędzy, miliony się wzajemnie mordują, chorują na okrutne choroby (np. rak odbytnicy, gdzie się, za przeproszeniem, rzyga gównem), a Bóg to wszystko toleruje, choć mógłby zło łatwo zniszczyć (jako wszechpotężny), a wie o tych cierpieniach jako wszechwiedzšcy lepiej niż my.

Katolicy odpowiadają wtedy mniej więcej w taki sposób: "winicie za całe zło Boga i obarczacie go odpowiedzialnością za to. Ale można podejść do tego nieco inaczej. Zło jako brak dobra., czyli ze kiedy nie dzieje się dobrze i Bóg nie robi akurat czegoś dobrego my to odbieramy jako zło. Zło zatem samo w sobie nie istnieje jako byt w związku z czym Bóg go nie stworzył."

Jest to, jak widać, typowa jezuicka kazuistyka, czyli wywracanie kota ogonem. Bowiem jako wszechwiedzący, Bóg dobrze wiedział, że stworzy świat, w którym dobro będzie w deficycie, czyli że świadomie pozwolił na istnienie zła, choćby jako ten jezuicki "brak dobra". Przecież Bóg mógł stworzyć (jako wszechpotężny) tyle dobra, ze na zło nie starczyłoby już miejsca, ale mu się nie chciało, bo ma pewnie satysfakcję patrząc, jak się ludziska męczą.

Katolicy (jezuici szczególnie) poradzą nam na takie dictum, abyśmy zastanowili się, ile dobrego doświadczmy codziennie od Boga, a mianowicie "wszystkie dary ziemi, pożywienie, powietrze, przyroda". Powiedzą nam, ze cały ten piękny świat i dar życia otrzymaliśmy od Boga, i jakże musimy być zachłanni, jeśli jeszcze nam mało i chcemy więcej. Poradzą nam cieszyć się tym, co nam Bóg dal, i każą nie myśleć o tym, czego akurat nam brak.

Rozumowanie to ma jednak poważne braki. Bowiem dla Boga, jako wszechmogącego, żadnym problemem nie byłoby zaspokojenie wszystkich potrzeb wszystkich ludzi. Ale, paradoksalnie, on tego nie chce. Wygląda na to, że Bóg stworzył piękno, abyśmy mogli męczyć się brzydota, stworzył dobro, abyśmy mogli cierpieć zło, stworzył zdrowie i młodość, aby nam później dokuczać starością i chorobami. A najgorsze jest to, że on to z góry wiedział, i utworzył taki świat, w którym można nam najskuteczniej dokuczyć. Albowiem świat z samym tylko złem byłby odbierany jako norma; zło jest bowiem najgorsze w kontraście do dobra, stąd w naszym świecie jest też i dobro, abyśmy wiedzieli kiedy nam jest źle.

Jezuici nam na to odpowiedzą, że jeśli uważmy, że świat stworzony przez Boga jest zły, to powinniśmy wyobrazić sobie, o ile mógłby być ten świat gorszy a jednak nie jest, bo "pomimo grzechu pierworodnego Bóg jest miłosierny". Więc powinniśmy się cieszyć się, że ten świat jest taki dobry jak jest i "starać się swoim życiem uczynić go jeszcze lepszym". Obawiam się jednak, że to minimum dobra, które doświadczamy od czasu do czasu, nie jest nam dane bez głębszego powodu. Otóż można zaryzykować argument, że świat nie mógłby być gorszy, niż jest, gdyż w takim świecie nastąpiłaby inflacja zła, wszyscy by się na nie uodpornili, a więc nie zauważali by zła. Zaś w świecie takim jak nasz, gdzie jest stosunkowo dużo dobra, zło odbieramy jako anomalie, bowiem wiemy. że może być inaczej, lepiej, i przez to tak bardzo cierpimy zło. Tak więc nasz świat został tak stworzony przez Boga, abyśmy w nim maksymalnie cierpieli. Gdyby zła było mniej, to byłoby nam za dobrze (byłoby za mało cierpienia), gdyby zła było więcej, to byśmy się na nie uodpornili, i nie zauważali cierpienia (ignorowali je, jako stan normalny), a tak, to mamy maksimum możliwego cierpienia. I można by się też naszych jezuitów zapytać: "a dlaczego to my mamy ten świat ulepszać? Przecież został on stworzony przez Boga, a on potrafi go znacznie lepiej ulepszyć niż my, ale mu się wyraźnie nie chce, a wy nam mówcie, ze on nas kocha?" stąd tez całkiem sporo ludzi (np. Sataniści) wybiera Diabła, argumentując, iż Szatan jest uczciwszy, gdyż przynajmniej nie udaje dobrego...

Część II: Czy Bóg mógł stworzyć zło ?

Odpowiedź wydaje się prosta: Bóg mógł zrobić wszystko, wiec też stworzyć zło. Jeśli Bóg stworzył nasz świat (a zapewne też i wiele innych), tak więc stworzył wszystko co na tym świecie istnieje (realnie, czy choćby potencjalnie), a więc także i ZŁO. Jak ktoś twierdzi inaczej, to straszliwie bluźni, bo zakłada na Boga ograniczenia. Taki bluźnierca śmie więc uważać, że Bóg czegoś nie mógł stworzyć, a mianowicie zła. Tymczasem Bóg jest Wszechpotężny, Wszechwiedzący i Wszechobecny, tak więc NIC nie istnieje bez jego zgody ani poza jego wiedzą. Ci biedacy, co twierdzą, że Bóg nie mógł stworzyć zła, nie dość, że bluźnią, to jeszcze (i to na dodatek na ogół bardzo niezręcznie) starają się wykazać, że zło nie istnieje, gdy tymczasem świat nasz składa się głównie ze zła. Jest w nim, na przykład, więcej biednych niż bogatych, więcej chorych niż zdrowych, więcej głodnych niż sytych, więcej brzydkich niż pięknych. Tylko młodych jest więcej niż starych, bo większość ludzi żyje obecnie w III Świecie, więc krótko (w telewizji widzimy tylko te umierające dzieci, do których dotarła pomoc, choć najczęściej za późno, zaś znakomita większość dzieci III Świata umiera bez rozgłosu, w miejscach, gdzie nikt z I Świata nie dociera, i zapewne nigdy żywy nie dotrze). Powtarzam więc tylko, że Bóg nie tylko stworzył zło, ale je też toleruje, i to z lubością i premedytacją, inaczej nie pozwoliłby on, na przykład, na Oświęcim, czy też przynajmniej pozwoliłby umrzeć bez cierpień ludziom chorującym na okrutne choroby, takie jak np. rak odbytnicy, gdzie się (za przeproszeniem) rzyga gównem, albo na choroby psychiczne, które często redukują człowieka do pozycji warzywa, albo, jeszcze gorzej, nie dają ani chwili spokoju ducha. Nie pozwoliłby też Bóg miłościwy na rodzenie się potworków bez mózgu i innych osobników, niezdolnych do samodzielnego życia. To, że nawet ekstremalne zło jest tolerowane, świadczy o tym, że zostało one świadomie zaplanowane...

Katoliccy obrońcy pana Boga powiedzą nam, że my winimy za całe zło Boga i obarczamy go odpowiedzialnością za to zło. Powiedzą nam też, że "można podejść do tego nieco inaczej, a mianowicie "zło jako brak dobra'". Innymi słowy "kiedy nie dzieje się dobrze i Bóg nie robi akurat czegoś dobrego my to odbieramy jako zło. Zło zatem samo w sobie nie istnieje jako byt w związku z czym Bóg go nie stworzył". Jednakże w ten sposób oskarża się krytyków katolickiej teologii o próbę sądzenie samego Pana Boga. A my go bynajmniej nie sądzimy, ani go za nic nie winimy. My tylko twierdzimy, że Bóg, jako wszechwiedzący, doskonale wiedział, że tworzy świat, w którym dobro będzie w deficycie, czyli że świadomie i z premedytacją pozwolił na istnienie zła, choćby jako ten jezuicki "brak dobra". Przecież Bóg mógł stworzyć (jako wszechpotężny) tyle dobra, że na zło nie starczyłoby już miejsca. Każdy, kto twierdzi inaczej, to bluźni, bo nakłada na Boga ograniczenia, a tymczasem Pan Bóg to nie jest taki krawiec, który "tak kraje, jak mu materii staje", bo Pan Bóg, jako twórca idealny, (nie ma przecież demiurga doskonalszego od niego) miał tej "materii" do dyspozycji dokładnie tyle, ile sobie zażyczył. Tak więc jak stworzył świat, w którym może istnieć zło (choćby "tylko" jako "brak dobra"), to znaczy iż on tak chciał, taki był jego plan.

Ubodzy duchem katoliccy teologowie starają sobie często tłumaczyć zło metodą żydowską (rabinistyczną). Według Żydów istnieje bowiem coś takiego jak "Szechina", czyli personifikacja obecności bożej. Niektórzy rabini tłumaczyli więc Oświęcim jako skutek braku tejże Szechiny, ale jest to raczej marne wytłumaczenie, gdyż zakłada ono, że Bóg, z natury wszechobecny, mógłby być nieobecny w okrelonym miejscu czasoprzestrzeni (czy choćby "było go tam mniej"), a przecież jest to jedno wielkie bluźnierstwo. Prawda jest bowiem taka, że jak Pan Bóg tworzył nasz świat, to od razu wiedział, że będzie w nim Oświęcim, czy okrutne choróbska, więc każdy, kto myśli inaczej to bluźni, bo de facto odbiera Panu Bogu atrybut wszechwiedzy.

Nasi jezuici będą na to zapewne argumentować, że "przecież zło nie istnieje, jest tylko brak dobra. Gdyby nie zło nie dostrzeglibyśmy dobra. Zresztą jest tylko dobro małe i duże. Np. to że w ogóle żyjemy jest wielkim dobrem, a mogą być do tego jeszcze inne większe dobra. Ale my to dobro, jeśli nie mamy większego jeszcze dobra nazywamy złem. Czyli jest tak, że Bóg wypełnił świat samym dobrem ale my chcemy więcej i więcej bez granic. Gdyby jako stan podstawowy dal jeszcze więcej dobra my i tak nazwalibyśmy to złem bo chcielibyśmy więcej", itp.. itd.

Według jezuickiej kazuistyki istnieje więc tylko dobro: małe i duże; oraz "to że w ogóle żyjemy jest wielkim dobrem". Czy dobrze ich zrozumieliśmy? Czyżby fakt, że (wspomniana już) osoba chora na raka odbytnicy jeszcze żyje, jest więc (według jezuickiej kazuistyki) dla tejże osoby "wielkim dobrem", zaś te okropne cierpienia wywołane straszliwa choroba są tylko "mniejszym dobrem", istniejącym jeno po to, aby ta chora osoba mogła by się "cieszyć życiem", czyli docenić "większe dobro?. Czy nie widzą oni jakie absurdalne jest to ichnie wytłumaczenie istnienia zła? Przecież dla chorego na zaawansowanego raka odbytnicy życie jest jedną wielką i niekończącą się męczarnia, zresztą nie tylko dla niego, ale dla całego jego otoczenia (wiadomo, jak śmierdzi dookoła takiego człowieka, jak on wyje i skręca się z bólu). Dla takiego człowieka istnieje tylko "brak dobra", życie jest dla niego wręcz przekleństwem. Ja tu bynajmniej nie oceniam Pana Boga, ja tylko stwierdzam, że świat, który on stworzył, jest piekłem, czy nawet gorszym miejscem, dla zbyt wielu ludzi, aby ktokolwiek mógł negować istnienie zła.

Na te argumenty jezuitom pozostaje już tylko powtarzanie komunałów typu "zastanów się, ile dobrego doświadczasz codziennie od Boga. Wszystkie dary ziemi, pożywienie, powietrze, przyroda. Cały ten piękny wiat i dar życia który otrzymałeś od Boga. I jakże jesteś zachłanny, jeszcze ci mało? Chcesz więcej? To jest typowo ludzkie. Wierzę, że to tylko chwilowe zwątpienie. Ciesz się tym co ci Bóg daje a nie myśl o tym czego akurat ci brak".

A ja na to powtarzam: dlaczego mam się cieszyć tym, że mi czegoś brakuje? Przecież dla Pana Boga, jako wszechmogącego, to był żaden problem zaspokoić wszystkie potrzeby wszystkich ludzi, a jako wszechwiedzący to On dobrze wiedział i wie, że ludziom jest źle, i czego jest im brak. Ale On świadomie nie chce nam pomóc, i my na to nic nie poradzimy. Pan Bóg stworzył piękno, abyśmy mogli męczyć się brzydotą, stworzył dobro, abyśmy mogli cierpieć zło, stworzył zdrowie i młodość, aby nam później dokuczać starością i chorobami. A najgorsze jest to, że On to przecież to wszystko z góry wiedział, a mimo to stworzył taki właśnie świat, w którym można nam najskuteczniej dokuczyć. Albowiem świat z samym tylko złem byłby odbierany jako norma, i bynajmniej by nam to zło nie dokuczało. Zło istnieje bowiem tylko w kontraście do dobra, stąd też w naszym świecie jest też i minimum dobra, abyśmy nie mieli wątpliwości, że jest nam źle.

Argument jezuicki jest na to taki, że "apetyt rośnie w miarę jedzenia, więc [Bóg] nigdy, raczej nigdy, by do końca nie zaspokoił ludzi. Zło wynika z buntu przeciw Bogu i ludzie sami starają się niszczyć to dobro od Boga, są więc sami sobie winni." Nie widzą oni, że tym sposobem znów bluźnią Panu Bogu! Jak można napisać, że Pan Bóg czegoś nie mógłby zrobić? Przecież jest on wszechpotężny, tak więc może zaspokoić wszystkie potrzeby wszystkich ludzi, i to nie tylko takie potrzeby, z jakich zdajemy sobie sprawę, a nawet takie potrzeby, o których nie mamy zielonego pojęcia! Dlaczego teologowie katoliccy starają się za wszelka cenę sprowadzić Pana Boga do swego poziomu? Przecież Bóg jest wieczny, wszechpotężny, wszechobecny i wszechwiedzący, podczas gdy każdy człowiek, choćby najzdrowszy i najmądrzejszy, pożyje (w najlepszym wypadku) jakieś 100-120 lat (z czego najwyżej połowę w pełni zdrowia), jest ograniczony swym ciałem i umysłem (górna granica IQ jest dobrze poniżej 200), może być (w danym momencie) obecny tylko w jednym miejscu, a ilość wiedzy możliwej do zrozumienia nawet dla człowieka kalibru Einsteina jest też definicji ograniczona, choćby długością życia.

Kolejny argument katolicki jest taki, że jeśli uważamy, że stworzony przez Boga świat jest zły, to wyobrazić sobie powinniśmy, o ile mógłby być gorszy a jednak nie jest, bo mimo grzechu pierworodnego Bóg jest miłosierny. Więc każą nam się cieszyć się z tego, że nasz świat jest taki dobry jak jest i starać się swoim życiem uczynić go jeszcze lepszym. Ale przecież świat nie mógłby być gorszy, bo by w takim świecie nastąpiła inflacja zła, więc zło przyjmowalibyśmy jako stan naturalny. Wszyscy byśmy się na nie uodpornili, i przestali po prostu je zauważać. Zaś w świecie takim jak nasz, gdzie jest stosunkowo dużo dobra, zło odbieramy jako anomalie, bo wiemy ze może być inaczej, i przez to tak bardzo cierpimy. Nasz świat został tak stworzony, aby zmaksymalizować nasze cierpienia, zaś dobra jest w nim tylko tyle, abyśmy cierpieli od zła. Gdyby zła było mniej, to byłoby nam "za dobrze", gdyby było go więcej, przestalibyśmy je zauważać, a tak mamy akurat tyle zła i tyle dobra, a by nam to zło maksymalnie dokuczało, czyli praktycznie świat z minimum dobra i maksimum zła.

Według katolików "to tzw. zło jest anomalią, przecież jest gdzieś w nas tęsknota za rajem. Ale na niego trzeba sobie zasłużyć." Jest to jednak herezja i bluźnierstwo, albowiem implikuje, że Pan Bóg stworzył świat ułomny, z anomaliami. A tak być nie mogło, gdyż Pan Bóg jest z definicji twórcą absolutnie doskonałym, stworzył więc świat optymalny, przynajmniej ze swojego punktu widzenia. A że jest to świat, w którym doznajemy maksimum możliwego zła, to na to nic nie poradzimy. Pan Bóg tak chciał, i nie nam go sądzić. Głupotą jest jednak twierdzić, że świat został stworzony dla naszego dobra, bo wtedy przykładamy Panu Bogu cechy ludzkie, a siebie wywyższamy na jakąś specjalna pozycje, nie pytając Pana Boga o jego zdanie. W skrócie: On przecież jest Bogiem, a nie człowiekiem, więc jego zamiarów nigdy nie będziemy w stanie pojąć, i nie nam Go sądzić. Dał On nam jednak rozum, abyśmy mogli myśleć i (przede wszystkim) cierpieć (mamy układ nerwowy, aby ból docierał do mózgu, i mózg, aby przetwarzał ten ból tak, abyśmy cierpieli i zdawali sobie sprawę z tego, ze cierpimy). A na raj wcale nie trzeba sobie zasłużyć: wystarczy przecież się urodzić, być ochrzczonym i umrzeć zanim zdąży się zgrzeszyć po raz pierwszy...

Na to nasi jezuici będą już tylko powtarzać, ze "Bóg stworzył świat ale dla nas i nam go dal we władanie. W takim razie to właśnie do nas należy jego zmiana. Gdyby nie zło nie dostrzegalibyśmy dobra i nie moglibyśmy byli być szczęśliwi. Zresztą do pełni szczęścia wystarczy pełna wiara. Czemu wolicie Diabła który sprzeciwia się Bogu, a właśnie ten sprzeciw niszczy dobro pochodzące od Boga? Czy w takim razie w ogóle denerwuje was dobro? A wszelkie dobro pochodzi przecież od Boga a nie Szatana. On chce zniszczyć nawet to co mamy. Apage Satanas !!!"

Przemawia tu wyraźnie katolicka pycha: "Bóg stworzył świat dla nas i nam go dał we władanie". A przecież jedynym władca świata jest Bóg, a nie człowiek, który jest jedynie lokatorem na tym świecie, i to lokatorem, który "nie zna dnia ani godziny", kiedy mu to lokum może być wymówione. Świat możemy zmieniać jedynie w granicach zakreślonych przez Boga. Jak te granice przekroczymy, to może to oznaczać nasz koniec. A jesteśmy jakby coraz bliżej tychże granic: jesteśmy w stanie zniszczyć całe życie na naszej planecie, zamierzamy klonować ludzi czy hodować płody ludzkie w celu ich komercjalnego użytku. A jak już napisałem, zło nie zostało stworzone przez Pana Boga tylko po to, abyśmy dostrzegali dobro, bo jest tego zła po prostu za dużo, a dobra za mało, abyśmy byli wszyscy szczęśliwi; co więcej: zbyt wielu ludzi dostrzega jedynie zło. Wiara wystarcza zaś do pełni szczęścia tylko "ubogim duchem", dla tego też "do nich należy królestwo niebieskie". Niestety, iloraz inteligencji ciągle wzrasta (niedawno przeciętna była 100, teraz jest nieco ponad 110), tak więc przybywają, i to zdecydowanie, olbrzymie rzesze tych, co z racji swej zbyt wysokiej inteligencji będą mieli zabroniony wstęp do owego "królestwa niebieskiego".

Część III: O walce Dobra ze Złem

Zarzucono mi niegdyś, że "rozwadniam" temat dobra i zła, jako że przykłady walki dobra ze złem można znaleźć w każdej mitologii. W mitologii perskiej walczył Ormuzd z Arymanem, w egipskiej Ozyrys z Setem itd. Im bardziej prymitywna religia tym więcej bóstw złych, "najprzyjemniejsza" pod tym względem jest, według mych niektórych oponentów, starożytna religia grecka gdzie bogowie podobnie jak ludzie czerpią radości życia pełnymi garściami. Ale przecież ta walka Dobra ze Złem, jest obecna we wszystkich praktycznie religiach. W chrześcijaństwie jest ona spychana niejako na margines, ale przecież ciągle jest obecna. Najlepszy przykład to herezja manichejska (sekty albigensów, katarów, paulinsow itp. ale nie tylko) tak ostro zwalczane przez kościół katolicki, bo oni jakby lepiej tłumaczyli świat niż doktrynerzy rzymscy. Ta cała "mitologia perska" to właściwie Zoroastranizm, tam bowiem Główny Bóg, kreator świata materialnego (Ahura Mazda) walczył z Ahrimanem, personifikacja zła, ale nigdy nie był w stanie wygrać, jako że według Zaratusztry te obydwa Wielkie Duchy są tak samo silne. Jeśli zaś chodzi o mitologie grecko-rzymską, to tam właściwie nie ma bogów, są tylko "super-ludzie". Przecież bogowie greccy krzyżowali się z ludźmi, skąd się wziął np. taki Herkules? Zgoda, owi "bogowie" czerpali radości życia pełnymi garściami, ale tylko dla tego, że byli owymi "supermanami", więc np. nie mieli trosk materialnych, a potrzeby mieli podobne do naszych, zaś środki do ich zaspokajania znacznie lepsze, niż najbogatszy i najpotężniejszy człowiek. Pod innymi względami byli dokładnie jak ludzie: kłócili się, bili, żenili, mieli potomstwo, tyle, ze żyli dłużej niż zwykli śmiertelnicy, ale chyba kiedyś wreszcie wymarli, bo ostatnio jakby o nich nic nie słychać.

Katolicy twierdzą, że Bóg jest kwintesencją miłości, dobra i wybaczenia. Pytanie jak ma się do tego twierdzenia mit wypędzenia z raju Adama i Ewy? Jednakże Bóg jest kwintesencja miłości, dobra i wybaczenia bardziej w katolickim katechizmie niż w Piśmie Świętym, szczególnie Starego Testamentu. Katechizm katolicki to przecież żaden autorytet dla niekatolików, co więcej, zawiera on herezje. Na Boga nie można bowiem zakładać żadnych ograniczeń: jeśli ktoś tak twierdzi, sam jest właśnie heretykiem, i dawniej powinien być niejako spalony na stosie, jak Joanna z Arc (no, w tym miejscu pozwoliłem sobie może na niezbyt wybredny żart). A tak na serio: jeśli Bóg ma być MIŁOŚCIĄ, to odmawia mu się prawa być NIENAWIŚCIĄ, jeśli ma być on DOBRY, to odmawia się mu prawa być ZŁYM, jeśli ma być WYBACZAJĄCYM, to odmawia się mu prawa być PAMIĘTLIWYM. A przecież w Dekalogu jest wyraźnie powiedziane (Exodus 20:5), że jak ktoś ze śmiertelników będzie wyznawał innych bogów niż Jahwe (Jehowa), to nie tylko ten bałwochwalca, ale też jego (jej) potomkowie do CZWARTEGO pokolenia włącznie będą przeklęci, jako iż Jahwe sam rzekł Mojżeszowi iż jest ON (Jahwe) BOGIEM ZAZDROSNYM! Jak się to ma do jego rzekomej DOBROCI? Katolicy po prostu nie znają Pisma Świętego, albo udają, że nie znają, gdy wypisują te katechizmowe bzdury. W skrócie: Bóg jest Nieograniczony, Wieczny, Wszechwiedzący, Wszechobecny i Wszechpotężny (i na dodatek zazdrosny). Nie można więc do niego przykładać ludzkich miarek w rodzaju dobry-zły, kochający-niekochający, a sam przyznał też, że jest też zazdrosny (ciekawe o kogo? - to jedna z tajemnic albo niekonsekwencji Biblii).

W skrócie: Bóg może zrobić co chce, i przed nikim się nie musi tłumaczyć. Tak więc nawet jakby Adam i Ewa sprawowali się jak najlepiej w raju, to wcale to by im to nie dało gwarancji wiecznego pobytu tamże, ani też nie usprawiedliwiałoby ich (ani ich potomków) do jakichkolwiek reklamacji, bo Pan Bóg tworząc ludzi, nie dał im bynajmniej żadnych gwarancji, że będą szczęśliwi, ani że będą sprawiedliwie oceniani przez ich Twórcę. Obawiam się, że stosunek Boga do ludzi przypomina nasz stosunek do mrówek: dla większości są one obojętne, jak wejdą do kuchni, to je tępimy, ale jako mrowisko, a nie indywidua; nieliczni z nas je studiują, ale nie mają do nich emocjonalnego stosunku typu "miłość" czy "nienawiść".

Niektórzy są skłonni pomijać niewspółmierna karę do drobnego przecież wykroczenia. Ale znów pojawi się nam dylemat: albo Bóg, zakazując spożywania z drzewa, nie wiedział, że zakaz zostanie złamany (a więc nie jest wszechwiedzący), albo wiedział, a mimo to wydał go (a więc jest sadystą). Jednakże w ten sposób znów oceniamy Boga w kategoriach ludzkich ("sadysta"). Co powiemy więc o uczonym, którZy eksperymentują na płodach ludzkich, czy choćby zwierzęcych? On nie ma do nich emocjonalnego stosunku, w odróżnieniu od sadysty, który czerpie przyjemność z sadyzmu. Być może Jahwe jest Bogiem ułomnym, i został wywiedziony w pole przez Szatana (Jahwe=Ahura Mazda, Szatan= Ahriman), a może Adam i Ewa chcieli być wygnani z raju, gdzie było im po prostu za nudno? Kto to na pewno wie?

Druga kwestia nie dająca często spokoju ludziom zainteresowanym stosunkiem dobra do zła to zmiana Lucyfera (Lucifera) w Szatana (zresztą Lucifer oznacza "niosącego światło") Z samej definicji dobra wynika niejako fakt, że Bóg będący "samym dobrem i miłością" nie mógł tworzyć rzeczy złych (a pomimo to Lucifer nie udał mu się albo z tą dobrocią "stwórcy" było coś nie tak skoro anioły się mu zbuntowały) Jednakże mit, iż "Bóg jest samym dobrem", jest łatwy do obalenia, jako iż nie można ograniczać nieograniczonego. Jeśli "każemy" być Bogowi tylko dobrem, to go właśnie ograniczamy, sprowadzamy do naszego, ograniczonego poziomu. Bóg nie tylko "jest kim jest", ale "jest jaki jest", tj. ani dobry ani zły, On jest ponad tym, i (jak już mówiłem) nie nam go oceniać!

Wielu myślących ludzi gnębi też zasadnicza kwestia. Skoro Bóg wygnał Szatana ze swego otoczenia, to co, do licha, robił ów Szatan w raju, kusząc Ewę? Wynika z tego, iż podobnie jak w religiach perskich czy asyryjskich, Bóg jest dwoisty, zarówno dobry, jak i zły (w równych częściach, a więc nie może być tym Bogiem, którego sprzedaje kościół katolicki, zresztą, jak dotąd, ze znakomitym dla siebie skutkiem) Najprawdopodobniej jest tak:
A: Szatan był w raju z pozwolenia Boga albo
B: Szatan jest tak potężny jak Bóg, i (zgodnie z Manichejczykami czy Zaraostraianami) nasz świat to pole walki Dobra ze Złem, Światła z Ciemnością, Boga z Szatanem, Ahury Mazdy z Ahrimanem.

Zgoda, "bóg" sprzedawany przez kościół kat. nie ma nic wspólnego z Bogiem Biblii (szczególnie Tory). Być może, Bóg ma dwoisty charakter, albo my to tak odbieramy, bo jako istoty skończone w czasie i przestrzeni nie jesteśmy w stanie absolutnie pojąć tego, co jest nieskończone i wieczne. Znany paradoks matematyki (N=nieskończoność czyli pozioma ósemka 8):
nie tylko N +1 = N (8 + 1 = 8), ale nawet N + N = N (8 + 8 = 8), bo nic nie może być większe niż N (nieskończoność czyli 8), a na "chłopski" (tzw. zdrowy) rozum jak coś dodamy do czegoś, to suma powinna być większa niż każdy ze składników z osobna.

Powyższe argumenty spotkały się nieraz z zarzutem, ze jest on jeno filozofowaniem i "rozmydlaniem" pojęć. Moi adwersarze na zarzut, że starają się ograniczyć nieograniczone, odpowiadają mi, że według katolickiego katechizmu Bóg jest właśnie nieskończoną miłością, nieskończoną dobrocią i wybaczeniem. A więc ograniczają go jedynie czciciele "złotego cielca". Być może, że ja "filozofuje", ale osoby opierające swą znajomość religii na katechezie kościoła katolickiego, i to na poziomie szkoły podstawowej (bo czymże jest katechizm), są wręcz śmieszne. Mówię im więc: pokażcie mi miejsce w Biblii, gdzie jest wyraźnie napisane, ze Bóg jest właśnie nieskończoną miłołcią, nieskończoną dobrocią i wybaczeniem. To są przecież wszystko wynalazki klechów na użytek plebsu, zresztą niezbyt lotnych klechów dla raczej głupawego plebsu (pewnie tych "ubogich duchem", do których "należy królestwo niebieskie"). A niektórzy moi oponenci wygodnie przyjęli te śmieszne tezy klechów i wypisywać zaczęły nielogiczne bzdury o Bogu. Jedyne, w czym się tu zgadzam to w tym, że kościół katolicki to są rzeczywiście czciciele "złotego cielca", i to niejednego: czczą oni Jezusa, Maryje plus wszystkich świętych, a nawet Karola Wojtyłę, któremu tylu Polaków i Polek stawia w domu mini-ołtarzyki.

Część IV: Czy w związku z istnieniem Zła, Bóg Biblii jest prawdziwym Bogiem?

Kwestia jest taka: jaką można mieć pewność, że biblijny Bóg jest tym prawdziwym. Przecież na dobra sprawę cała Biblia to tylko słowa kapłanów. Podobnie jak Muzułmanie twierdzą, że to właśnie ich Bóg jest tym jedynym prawdziwym (również maja swą natchniona księgę)-wiec znowu trzeba wierzyć im na słowo. A przecież trudno wziąć całkowicie na serio twierdzenie, że chrześcijańska Biblia jest "oryginalnym słowem bożym". Ale ja nawet nie wiem (jako de facto agnostyk), czy Bóg istnieje. Ale jeśli On istnieje, to na pewno nie jest taki, jakim Go sobie kościół katolicki, czy nawet Żydzi, Karaimowie albo Muzułmanie wyobrażają (choć są oni jakby bliżej prawdy niż chrześcijanie, a specjalnie katolicy). A co do Biblii: rzeczywiście śmiesznym byłoby twierdzić, ze jest ona dokładnie "słowem bożym". Teologowie (ci prawdziwi, nie pseudo eksperci z ATK czy KULu) twierdzą, że była ona zainspirowana przez Boga; faktem jest też, że miała ona wielu ludzkich autorów (z Mojżeszem na czele), a przede wszystkim edytorów i tłumaczy, stąd te biblijne sprzeczności. Np. o kogo był Jahwe zazdrosny w Exodus 20:5, czemu w Genesis 1:26 używa się raz liczby mnogiej czyli Elohim, a później w Exodus 20:5 Jahwe twierdzi, że jest jedynym prawdziwym Bogiem. Tu mogę tylko zalecić krytyczna lekturę Biblie i książek o niej (na początek polecam prace prof. J. Kellera).

Niektórzy agnostycy przychylają się do zdania, że istnieje pewien Absolut (którego nigdy nie poznamy) ale bzurą jest twierdzenie, że to coś widzi w każdej chwili co robi każdy człek i zapisuje to sobie w pamięci (aby w nieznanej bliżej przyszłości albo go nagrodzić, albo ukarać, chociaż wielu uważa, że życie na tym padole jest już dostateczna karą). Tu już wchodzimy w strefę czegoś, czego nikt nigdy nie pozna. Dosyć kłopotów sprawia uczonym zrozumienie budowy i funkcjonowania znanego nam kosmosu i praw nim rządzących: niby wszystko wygląda na przypadek, ale przypadkiem na pewno nie jest-podobnie jak homo centryzmem byłoby twierdzenie ze poza naszą niedoskonałą cywilizacja żadna inna istnieć nie może bo nas podobno Bóg sobie upodobał. Ale w takim razie spartaczył on robotę. Przykładowo: -w przyrodzie tylko człowiek zabija bez koniecznej przyczyny, a najzabawniejsze jest to, że z zapałem robi to na przedstawicielach własnego gatunku (co w przyrodzie jest raczej niespotykane).

Powyższy światopogląd jest, "by default', wiarą w Boga, co prawda abstrakcyjnego, więc jest deizmem, światopoglądem Locke'a, Voltaire'a czy Rousseau'a. Ja jestem zaś raczej "czystym" agnostykiem, jak Russell czy Lem, niż deistą, choć przyznaje, że nauka (jak dotychczas) nie wyjaśniła powstania świata (np. co było przed Big Bangiem, zakładając, że to wydarzenie miało rzeczywiście miejsce), i wcale się nie zbliża do wyjaśnienia ani kosmogonii, ani kosmologii. Wracając do owego Absolutu: jeśli takowy Absolut istnieje, to z definicji musi on wszystko widzieć, w tym też, co ja w tej chwili wypisuje, i, co gorsza, nigdy tego nie zapomni. Ale śmieszne by było oczekiwać, aby taki Absolut bawił się w nagradzanie i karanie istot, bądź co bądź, utworzonych przez Niego (bezpośrednio, czy pośrednio poprzez ewolucje), bo jak już pisałem, tzw. "gap" (a raczej otchłań) dzieląca nas od niego jest większa niż między nami a mrówkami. W skrócie: Pan Bóg to nie jest ani buchalter, zapisujący na naszym koncie nasze wszystkie uczynki, ani też sędzia sądzący nasze uczynki, bo On jest po porostu ponad tym. Księgowość czy sadownictwo to nasze ludzkie wynalazki - stworzyliśmy sobie bowiem kulturę, aby lepiej sobie radzić z raczej nieprzyjaznym otoczeniem. Ale Absolut nie potrzebuje takich protez, ani też satysfakcji z dobrze prowadzonych ksiąg czy sprawiedliwie ferowanych wyroków. Jak już pisałem, istoty skończone nigdy nie zrozumieją Istoty Nieskończonej, stąd też te rozważania o "naturze boskiej" są z definicji raczej jałowe, i jedyne co możemy powiedzieć, to, że "jeśli Bóg istnieje, to jest on taki jaki On jest". I śmieszne jest zaprawdę nadawanie mu cech ludzkich (dobry, miłościwy czy sprawiedliwy), jako iż rządzi się on boskimi, a nie ludzkimi prawami czy etyką (moralnością). I bynajmniej nie możemy odmawiać temuż Absolutowi prawa stworzenia świata niedoskonałego, gdyż żądając od Niego tworzenia jedynie rzeczy doskonałych, niejako ograniczalibyśmy Go. Pozostaje nam więc akceptacja tego, co jest, i staranie się, aby możliwie jak najlepiej przeżyć nasze życie, nie licząc na żadne cuda czy interwencję boską, podobnie jak mrówki w mrowisku nie liczą na pomoc ludzi w walce np. z ulewą, zalewającą mrowisko. A "liczą" jedynie na siebie i ewentualną zmianę pogody.

Niezupełną prawdą jest też, aby tylko człowiek zabijał bez potrzeby, i że tylko człowiek zabija osobników swego gatunku. Dobrze wiadomo, ze np. kot domowy zabija ptaki, choć nie jest wcale głodny. A ten ptasi holocaust spowodowany przez koty stał się problemem w USA czy Australii, gdzie są całe przedmieścia, gdzie kotom nie wolno być w nocy poza domem (taka kocia godzina policyjna). Wiadomo też, że np. niedźwiedzie czy lwy zabijają, i to często, młode własnego gatunku; często niedźwiedzica czy lwica musi bronić potomstwo przed tatusiem, który jest w stanie zabić małe niedźwiadki czy lewki. Tak więc bynajmniej nie mamy patentu na zboczenia, co dowodzi, że jesteśmy raczej Panu Bogu obojętni (gdybyśmy byli jedynym zboczonym gatunkiem, to dowodziło by, że nas specjalnie Pan Bóg nie lubi).

Część V: O utracie wiary z powodu istnienia Zła

Katolicy uczeni argumentują często, że "wielu ludzi odwraca się od Boga na skutek spostrzeżenia zła we wszechświecie. Faktem jest jednak, że tylko jeden Bóg jest naprawdę pozbawiony najmniejszego pierwiastka zła, że jest "Tylko Dobrem" i " Tylko Miłością" , a dokładniej jest perfekcją, ideałem. Z perfekcją, ideałem, jest tak, że aby pozostało ono perfekcją, nie może istnieć ani nic bardziej doskonałego, ani nawet tak samo perfekcyjnego. Jeśli Bóg jest perfekcją, to każde dzieło Boga, z definicji musi być mniej niż doskonale. Stwarzając absolutnie dobry wszechświat czy absolutnie doskonałego człowieka, Bóg zaprzeczył by swojej własnej perfekcji i konsekwentnie swojej własnej boskości. Jest to powód, dla którego ani wszechświat ani człowiek nie są perfekcyjni. Jest to również powód dla którego Bóg dopuścił istnienie zła na świecie".

Jednakże powyższy wywód jest po prostu nielogiczny. Idealny Twórca może stworzyć idealny świat, inaczej bowiem wchodzimy w domenę herezji i bluźnierstwa, odbierając Bogu atrybut Wszechmocy. Co więcej, Bóg Wszechmocny może, z definicji, stworzyć Boga jeszcze bardziej Wszechmocnego, inaczej nie byłby on Bogiem Idealnym i Wszechmocnym, a ułomnym bożkiem, typu Jowisza czy Jezusa. Pisząc, że "każde dzieło Boga, z definicji musi być mniej niż doskonale" (niż On sam) bluźnią oni strasznie, bo zakładają ograniczenia na Boga, który z definicji jest Nieograniczony. Ta katolicka kazuistyka coś mi za bardzo traci Towarzystwem Jezusowym…

Według tejże kazuistyki "nikt nie umie uciec całkowicie od cierpienia, każdy z nas jest mu poddany. Chrześcijanie wierzą, że miłość Boża jest miłością pełną czułości, ale miłością która bywa twarda. Nie jest to miłość łatwa i prosta, ale miłość pełna wyzwań i doświadczeń, miłość bogata nie tylko w chwile wielkiego szczęścia, ale również bogata w cierpienie i ból. Miłość prawdziwa. Jeśli była by to nasza własna miłość, nasze własne uczucie, to pewnie starali byśmy się unikać cierpienia i zapewne nie udało by się tego nigdy osiągnąć. Jeśli źródło miłości znajduje się w Bogu, to niewątpliwie ból i cierpienie są zamierzoną wartością i mogą stanowić pozytywną wartość w budowaniu wzajemnej relacji pomiędzy Bogiem i człowiekiem".

Tak więc, według jezuitów, Bóg to niejako tylko taki potężniejszy człowiek, co to nas niby kocha, ale czasem nam też dokuczy, może aby przekonać się, czy my go też kochamy, albo może z kaprysu. Straszna pycha przez tych jezuitów przemawia, bo wydaje im się, że Bóg aż tak nami się interesuje, że nas doświadcza raz to miłością, a raz cierpieniem. Są oni też bliscy herezji manichejskiej, bo ten ichni bóg ma jakby dwie twarze; jedna miłująca, a druga żądająca cierpienia, abyśmy to umiłowanie bardziej doceniali. Oto do czego prowadzi kazuistyka jezuicka: do herezji, a więc prosta droga do piekła! Czy zastanowili się oni kiedyś nad tym, że tak myśląc sprowadzają na siebie wieczne potępienie? A przede wszystkim ta ich pycha: oni wręcz uważają Pana Boga za swego partnera, który jest zainteresowany w "budowaniu wzajemnych relacji pomiędzy Bogiem i człowiekiem". Czy zastanowili się oni kiedyś, po co istocie wszechpotężnej, wszechwiedzącej, wszechobecnej i wiecznej jakiekolwiek relacje z istotami ograniczonymi w czasie, przestrzeni, mocy, a przede wszystkim intelekcie? I to nadawanie Bogu cech ludzkich, to zakładanie iż On nas kocha albo nienawidzi? Przecież On nie jest tylko takim potężniejszym i dłużej żyjącym człowiekiem, jak to myśleli starożytni Grecy! Oj, bluźnią ci, którzy sprowadzają Boga do swych ograniczonych, ludzkich wymiarów!

Nasi katoliccy "biegli w Piśmie" powiadają też tak: "nie jest również tak, że ktoś, kto z serca podąża droga Bożą, cierpi mniej czy nie cierpi wcale. Wydaje się być wręcz przeciwnie, co powinno stanowić słowa ostrzeżenia dla ludzi którzy poszukują w religii recepty na dobre samopoczucie. Przywołajmy tu słowa Jezusa Ukrzyżowanego który w samym centrum śmierci wyrzekł słowa skargi: " Eli, Eli, lema sabachthani?" to znaczy "Boże mój, Boże mój, czemuś Mnie opuścił?". Oto On, umiłowany Syn Boży oddający życie za wszystkich grzeszników, doświadcza zupełnie niewyobrażalnego cierpienia duchowego. Odczuwa, że Jego Ojciec, opuścił Go. Straszna chwila, niewyobrażalny ból.

A czy nie widzą oni, jakie bzdury wypisują? Jeśli Jeszu (Jezus) był Bogiem, to go Bóg nie mógł opuścić. Tak więc Jezus wypowiadając słowa "Boże mój, Boże mój, czemuś Mnie opuścił?" dowiódł, że nie był Bogiem, tak więc wszyscy modlący się do Jezusa, czy do jego matki, grzeszą, albowiem modlą się do podrzędnych idoli (ludzi), a Bóg wyraźnie powiedział, co czeka takich bałwochwalców, a, co gorsza, ich potomstwo (Exodus 20:5). I czy naprawdę sadzą oni, że jeśli Jezus byłby Bogiem, to mógł by on cierpieć? Cierpienie (duchowe czy fizyczne) to wszak wynik naszej niedoskonałości (ułomności) i skończoności. Bóg, jeśli cierpi, to tylko dlatego że tak chce, taka jego pańska fanaberia. Tak więc jeśli Jezus byłby Bogiem (co jest nieprawdą, albowiem według Starego Testamentu jest wyraźnie powiedziane, źe jest tylko jeden Bóg, mianowicie Jahwe), to jeśli cierpiał to tylko dla tego, że tak chciał. A to nie jest po pierwsze, prawdziwe cierpienie, bo mógłby on je, jako wszechmogący, w każdej chwili przerwać, a po drugie bluźnią ci nasi katoliccy mędrcy, bo dają nam do zrozumienia, iż Pan Bóg jest masochistą, co to dla własnej satysfakcji zadaje sobie cierpienie…

Część VI: O ułomności boga chrześcijan

"Biegli w Piśmie" katolicy twierdzą, że "Chwała Boża opuściła świątynie, Bóg Ojciec uznał za słuszne wycofać Swoją Świętość z tego miejsca, w którym Jego Syn oddał życie. To w tym momencie został uwieńczony przedwieczny plan Boży, plan zbawienia człowieka". Ale przecież Chwała Boża opuściła świątynie razem z Arką Przymierza, czyli jakby przed czasami Jezusa (wychodzi mi, z moich kalkulacji, że jakieś pięć wieków wcześniej). Jeśli więc Bóg zbawił człowieka jakieś 2000 lat temu, to skąd się wzięły te wszystkie późniejsze wojny, obozy zagłady, plagi, klęski głodu czy nieuleczalne choróbska, do dziś trapiące ludzkość? I skąd ta straszna pycha katolików, to twierdzenie, że właściwie wszystko co Bóg robi czy robił, kręci się dookoła człowieka: świat stworzony dla człowieka, poza światem raj, czyściec i piekło, nawet Diabeł stworzony, aby człeka zwodził na pokuszenie, a na dodatek Pan Bóg nic nigdy innego nie robił, tylko planował, jakiego to on człowieka stworzy, jak go będzie najpierw zwodził na manowce przy pomocy Szatana (tez stworzonego przecież przez Pana Boga), a później jak będzie on zbawiał tegoż człowieka. Czy naprawdę, według teologii katolickiej Pan Bóg nie ma nic innego do roboty, tylko tak ciągle zajmować się człowiekiem? Sprowadzają ci pseudouczeni katoliccy Boga do swych własnych rozmiarów, co najwyżej robią z niego supermana a la Hollywood, bo ich ograniczony umysł nie jest w stanie wyobrazić sobie czegoś potężniejszego niż starszy pan, co to tworzy sobie planety i gwiazdy, później na jednej planecie tworzy rośliny, zwierzęta i ludzi, przed którymi później chowa się w krzakach, później daje tym ludziom lekcje, jak powinni postępować, jeszcze później płodzi syna ze zwyczajną śmiertelnicą (jak przedtem bogowie greccy czy rzymscy), którego to syna wydaje później z premedytacją na męki w prowincjonalnej mieścinie podupadającego już wówczas Imperium Rzymskiego, a po śmierci tegoż syna przez 2000 lat nie daje wyraźnego znaku życia, i pozwala ludziskom robić co chcą, w tym masowo się mordować. Czy na tym polega według doktryny katolickiej ów "przedwieczny plan Boży, plan zbawienia człowieka"?

W artykule powyższym wykorzystano fragmenty dyskusji z autorem na Forum Gazety Wyborczej (dyskutanci: MMM i Kraken).

Lech Keller ljkel2@netscape.net

Powrót do spisu treści strony

FACIES CATHOLICA
Powrót do spisu treści strony

Ludzi głęboko religijnych można rozpoznać po wyglądzie. Wymaga to nieco wprawy, ale jeśli zwraca się uwagę na odpowiednie szczegóły, z czasem staje się to bardzo łatwe. Jeśli są nieruchomi i nic nie mówią, to sprawa jest trochę trudniejsza. Lecz jeśli się odezwą, to nawet gdy nie wygłaszają zdecydowanych poglądów - co już bez żadnych wątpliwości pozwoliłoby na domyślenie się, z czym mamy do czynienia "w środku" - z samego tylko sposobu wyrażania się oraz wyrazu twarzy można dociec, iż mamy do czynienia z osobnikiem religijnym. Oczywiście, większość ludzi nie jest "głęboko wierząca", większość jest "głęboko nijaka". To niekiedy utrudnia rozpoznanie. Od kiedy w Polsce, zgodnie z wolą cesarza watykańskiego, na straży sumienia stoi donosiciel, policja i prokurator zacząłem zwracać uwagę na korelację pomiędzy wyglądem a poziomem deklarowanej religijności. Któregoś dnia, jadąc na rowerze i przeżuwając w myślach kłamstwa, którymi przed chwilą obdarował mnie w dużej ilości pewien "uczciwy katolik" skojarzyłem jego wzrok ze stekiem bzdur, którymi mnie uraczył i nie mogłem się oprzeć wrażeniu déja vu. Przecież coś podobnego widziałem już wiele razy! Akceptacja dla dowolnie niskich standardów, niewymuszona chciwość pokryta udawanymi narzekaniami, podkreślanie znajomości z innymi (skłonności mafijne), o których padają zapewniania, iż są "porządni" bo... wierzą w Boga (albo chodzą do kościoła). Tych enuncjacji nie trzeba słuchać i przetrawiać. Wystarczy spojrzeć w oczy i na usta. Istnieje coś takiego jak Facies catholica - katolicka twarz.

Termin ten jest zapożyczony z medycyny. Otóż na kilka godzin przed śmiercią, jeśli jest ona procesem naturalnym (a nie, na przykład, wynikiem uderzenia w drzewo "bo taką bryką nie jedzie się 50 km/h") łatwo zgadnąć na podstawie wyglądu pacjenta, że rozpoczął się proces umierania. Twarz jest blada, jakby marmurkowata, rysy wyostrzone, oczy, które mówią "już wiem". Wszak oczy są jedyną częścią mózgu wystającą na zewnątrz - jeśli mózg już coś przeczuwa, mówią to również oczy. Taki specjalny, przedśmiertny wygląd twarzy nazywa się Facies hippocratica - hipokratesowe oblicze.

Podobnie dzieje się wtedy, jeśli mózg jest wytrenowany w przetwarzaniu treści religijnych. Jeśli osoba wierząca tysiące razy zachowała się jak świnia (sorry, pigs!), lecz także tysiące razy usłyszała, że to nie szkodzi, ponieważ dobry Bóg wszystko przebacza; jeśli ktoś sądzi, że istnieje "życie wieczne i zbawienie" (ech, teraz jest, jak jest, ale przecież to się skończy i czeka mnie wieczna szczęśliwość), jeśli... i tak dalej, i tak dalej - to stan takiego mózgu przebija w spojrzeniu. Snujące się po głowie rozważania o tym, jak daleko można posunąć się w łajdactwie, by nie podpaść pod "potępienie wieczne" pozostawiają ślad w oczach. Oczy mówią.

Ta obserwacja nie jest zresztą nowa. Singer w "Miłości i wygnaniu" pisze tak: "Wystarczyło, że spojrzałem na jakiegoś chłopca, a już wiedziałem, czy jest uczciwy, czy oszukuje, czy jest mądry czy głupi. Twarz w ogóle, a oczy w szczególności odkrywały przede mną bardzo wiele (...) dusza spoziera przez oczy...". Jeśli wierzyć wspomnieniom Klimuszki, to miał on tę zdolność rozpoznawania "duszy" z wyrazu twarzy posuniętą do genialności. Pewnie dlatego był samotnikiem. Zachowania ludzkie w danej społeczności są niezmiernie monotonne ponieważ ludzie naśladują się nawzajem. Wśród tzw. ludu (bardzo licznej zbiorowości) istnieje tendencja, aby - pomimo niskiego stanu i wrogości do bogatych (znacznie mniej liczna klasa) - naśladować ludzi tzw. wysoko postawionych, wpływowych, znanych, często mylnie nazywanych "kulturalnymi".

Religijność, jeśli nie wymaga, to przynajmniej wiąże się ze sporadycznym przynajmniej obcowaniem z funkcjonariuszami Boga. Ludzie chodzący do kościoła mimowolnie przejmują pewne elementy zachowania głównych aktorów celebrujących przedstawienie. U osobników przejętych rolą i znaczeniem kleru gesty są często nieświadomym naśladowaniem postawy księdza, biskupa, katechety. Księża zazwyczaj mają przyklejony do ust lepki uśmieszek ni to pobłażania, ni to kpiny, ni to współczucia, tak, jakby jego właściciel chciał powiedzieć "ech, owieczki moje, owieczki, nie wiecie, jak jesteście robione w konia". Znam wielu katolików, którzy także wypracowali sobie ten grymas. Ciekawy jestem, czy on pojawia się bezwiednie, jako efekt swoistej mimikry, czy taką Facies catholica trzeba ćwiczyć przed lustrem?

Lubię dźwięk organów. Nigdzie organy nie brzmią tak jak w wielkich przestrzeniach starego kościoła. Jednak nie jestem już w stanie stanąć pomiędzy "ludem bożym". Dookoła same Facies catholicae, oblicza katolickie. Zacząłbym chichotać. Wszak Polska to kraj do cna skorumpowany, ludzie tu oszukujący, kradnący, popierający wszelkie niegodziwości jeśli tylko mogą mieć z tego jakiś nikczemny pożytek. A ci ludzie to polscy katolicy. Na obliczach niby-to powaga, namaszczenie, cnotliwość; teraz, w kościele, są "dziećmi bożymi". Jutro, w poniedziałek, należy się trzymać od nich na znaczną odległość. Facies catholicae. Lecz jest coś jeszcze gorszego. Taki widok: szybki samochód, w środku mięśniak, głowa ogolona łyso lub przy samej skórze, charakterystyczne niskie czoło, karczycho, mięsiste usta z wyrazem pogardy i bezczelny wzrok oprycha, przy uchu telefon komórkowy i rzucane do niego ochrypłym głosem uwagi prymitywu. Patrzę na taki obrazek i widzę oczyma wyobraźni matkę-Polkę i babkę-Polkę takiego okazu. Facies catholicae. A ponoć ewolucja przyspiesza.

Karol Pesz

Powrót do spisu treści strony


WULGARNIE O MIŁOŚCI
Powrót do spisu treści strony

Kolejnym ulubionym narzędziem manipulacji chrześcijańskiej, mającym jakoby dowieść wyjątkowości, ponadfizyczności istoty ludzkiej, jest - obok wolnej woli - miłość. Miłość bliźniego, miłość platoniczna, wielkie romantyczne uczucie, bezwzględne oddanie i przywiązanie, bezgraniczny altruizm itp. - są formułkami, których zadaniem jest gwarancja bezpieczeństwa własnemu dobremu samopoczuciu, wzbogacenie płytkiego pożycia seksualnego z osobnikiem płci przeciwnej o dodatkową dekorację poetycką i zachowanie kanonu tzw. dobrego obyczaju. Jak zwykle, na tego typu popularne jakby nie było tematy, zwykło zapuszczać się swego rodzaju uświęcającą zasłonę dymną, milczącą umowę, aby tego co piękne i wzniosłe - nie podważać, nie negować i nie demaskować. Dlaczegóż bowiem mielibyśmy odmawiać sobie czegoś, na co zasługuje nasza ludzka godność, a czego brutalna przyroda pozbawiła np. rośliny czy zwierzęta? Co stoi na przeszkodzie, aby braki przyrody nadrabiać i rekompensować kodeksami moralnymi, sztuką, literaturą, Biblią czy mitami o "miłości duchowej"?

Odpowiedź na to pytanie będę osobiście do znudzenia uzależniał od rodzaju perspektywy, z jakiej przychodzi nam oceniać sprawy. Religia chrześcijańska kultywuje "miłość duchową", jako fundament sensu życia ludzkiego; polityka krajów zachodnio-europejskich oddziela prawo od moralności, a wszelkie podstawowe systemy edukacyjne czynią z literatury i sztuki jeden z paradygmatów, według którego należy nie tylko podwyższać stopień obycia kulturowego, ale także kształtować wzorce osobowe. Natomiast czegoś zupełnie innego wymagają nauki przyrodnicze: szukają - rzecz jasna - prawdy o obiektywnym świecie zewnętrznym. I ilekroć nauki przyrodnicze będą przejmować ster poznania - celem stanie się charakterystyka cech obiektywnych (łac. - "istniejących na zewnątrz") każdego ich przedmiotu, nawet jeśli będą nimi takie wyróżniki istoty ludzkiej, jak sacrum "miłości duchowej" czy wolnej woli (Patrz także: "Wolna wola, czyli elektromagnetyzm cingulate sulcus" w 24. wydaniu "Horyzontu"). Wraz z rozwojem wiedzy o świecie, obalane są coraz to kolejne szczeble drabiny-mitu, na szczycie której znajduje się najdumniejsza ze wszystkich istot - człowiek, jako twór boży.

"Godność ludzka" jest pojęciem ukutym, ulepionym w określonym społeczno-psychologicznym celu; w istocie swej - czymś jak najbardziej pozytywnym. W sprawie "godności ludzkiej" najczęściej zabierają głos - nazwijmy to umownie - humaniści. Gdyby jednak zapytać o przyrodnicze znaczenie "godności ludzkiej" jakiegoś naukowca - np. Karola Darwina - odpowiedziałby, że na jej temat nie ma niczego "pocieszającego" do powiedzenia. Inny brytyjski uczony, współczesny ortodoksyjny neodarwinista powiada, że "filozofia i tzw. nauki humanistyczne wciąż wykłada się tak, jakby Darwin nigdy nie istniał (...) miłość powszechna i dobro gatunku (...) są pojęciami, które po prostu nie mają ewolucyjnego sensu. (...) bez względu na to, jak bardzo byśmy nad czymś ubolewali, owo coś nie przestanie być faktem". Jeden z polskich przyrodników stwierdza, że "zadaniem nauki nie jest uzasadnianie naszych oczekiwań". Podobnie rzecz wygląda z mitologicznym znaczeniem tzw. "miłości duchowej", o której będzie traktował poniższy artykuł.

Dematerializacja miłości, wolnej woli, poczucia własnej godności jest jednym z elementów procesu antropocentrycznego, mającego ukryć nasze biologiczne słabości i ułomności oraz wynieść człowieka na piedestał najwyższych wartości i któremu wszystko inne podlega; ulokować człowieka w pitagorejskiej, centralnej "mierze wszechrzeczy", wokół którego spraw krąży cała reszta, poza Bogiem; wyrugować dziwną bezduszność stamtąd, gdzie powinno być szczęście miłości. W procesie tym nie uczestniczą jednak nauki przyrodnicze i uczestniczyć nie mogą.

Nie czas i miejsce tutaj na definicyjne precyzowanie pojęcia "miłości duchowej". Wystarczy chyba, gdy dla czytelnego odbioru przeciwstawię ją symbolicznie miłości fizycznej. Nie jest moim celem udowadnianie, że "miłość duchowa" nie istnieje. Chciałbym jedynie zwrócić uwagę na jej ścisły, ontologiczny, przyczynowo-skutkowy związek z czynnikami materialistyczno-genetycznymi, powodującymi, że mówienie o wielkiej różnicy między miłością duchową a fizykalizmem, jest co najwyżej przesadzonym zabiegiem literackim; chciałbym opisać jej znaczenie w sposób inny, niż robią to romantycy, filozofowie i Kościół Katolicki, który próbuje konserwować mit "miłości duchowej" w zupełnej izolacji od "pierwiastka cielesnego".

Podstawą artykułu były obserwacje współczesnych biologów, fizjologów i antropologów fizycznych badających wpływ genów na powstawanie wrażenia miłości i jej czysto utylitarnego sensu. Replikacja DNA i rozmnażanie są tym, co określa istotę pojęcia "życie". Istoty żywe są żywe, bo replikują własne DNA i rozmnażają się (lub przynajmniej posiadają potencjalną zdolność do rozmnażania się). Obecna liczba ludności Ziemi - ok. 6 mld (nie licząc poprzednich pokoleń) - ewidentnie wskazuje, że i człowiek nie istnieje poza pędem do prokreacji (z góry zastrzegam się jednak, że niniejszy artykuł nie jest opisem prawa, które obowiązuje WSZYSTKICH przedstawicieli Homo sapiens, ale jedynie ich statystycznej większości). Przykładem osobników wyłamujących się spod praw powszechnego dążenia do rozrodu - a więc samowolnie skazujących się jednostkowo na genetyczny niebyt w przyszłości - są oczywiście najwięksi przyrodniczy odszczepieńcy, denaturaci czyli duchowni religijni z celibatem na szyi). Prokreacji służą bezpośrednio określone, techniczne narządy płciowe, ale za selekcję kandydatów na partnera do podziału genów - odpowiada właśnie "miłość duchowa". "Miłość duchowa" jest zatem, w myśl tej teorii, narzędziem mającym doprowadzić warunki podziału genów do stanu jak najbardziej optymalnego. O kryteriach selekcji partnerów-kandydatów do podziału genów napiszę w dalszej części artykułu, skupiajšc się teraz na sex-genezie.

Instytucja płci w przyrodzie również miała swoje określone i technicznie uzasadnione początki. Jak i dlaczego doszło w naturze do powstania czegoś takiego jak płeć? Dlaczego organizmy zaczęły się łączyć? I jaki to miało wpływ na późniejsze powstanie "miłości duchowej"? Sex-geneza nie doczekała się jeszcze wprawdzie ostatecznego opisu, ale jej najbardziej prawdopodobny przebieg jest wart bliższego tutaj omówienia. Richard Dawkins - wybitny profesor biologii Uniwersytetu Oxfordzkiego - stwierdza wprost, bez religijnych "upiększeń": Prawa przyrody ożywionej polegają na rozmnażaniu się genów. Im więcej reprodukcji, tym "dla genów" lepiej. Ludzie, zwierzęta, rośliny - wszystko to tylko "opakowania" czy też "futerały" mające tym genom zapewnić fizyczną, materialną osłonę przed zewnętrznymi niebezpieczeństwami czyhającymi na nie w czasie realizacji polityki reprodukcyjnej. Jednak te ewentualne zagrożenia i zmienność środowiska zewnętrznego, w którym przyszło się genom replikować - zmuszają je do "zawierania" z przyrodą nieożywioną pewnego rodzaju kompromisów. Ludzie, zwierzęta, rośliny byłyby w przyrodzie zupełnie zbędne (nie mówiąc już o Bogu), gdyby nie fakt, że geny, aby móc skutecznie się rozmnażać - muszą zapewnić sobie jakieś ochronne środki transportu (w tym wypadku są nimi ciała istot żywych), aby lepiej radzić sobie z nieprzyjazną i nieprzewidywalną naturą. W ten oto sposób, istnienie człowieka, zwierząt i roślin nabrało genialnego, użytkowo-funkcjonalistycznego sensu. Aby reprodukcje mogły przebiegać w optymalny sposób, geny "wymyśliły" instytucję płci.

Powstanie płci było dla genów daleko idącym, ale koniecznym kompromisem - najlepiej byłoby przecież, gdyby mogły powielać się ze 100-procentową sukcesją (tzw. klony). Problem jednak w tym, że taka genetyczna niezmienność, kompletny brak elastyczności oznaczałby słabe przystosowanie do warunków środowiskowych; małe pole manewru na wypadek "ryzyka wpisanego w życie". Koncepcja płci miała rozwiązać ten problem. Geny "kupiły" elastyczność i zwiększoną odporność na zewnętrzne warunki fizyczne za cenę podziału genów (fifty-fifty) z obcym osobnikiem (płcią przeciwną). Odtąd geny pozbawiły się możliwości pełnej replikacji (autoklonowania), ale w zamian uzyskały plastyczne, ochronne opakowania w postaci ciał żywych istot. Wraz z podziałem genów pomiędzy dwoma osobnikami, pojawił się też automatycznie wynalazek seksu. U istot wyżej zorganizowanych (ludzi) pojawił się także wynalazek "miłości duchowej" odpowiedzialnej za selekcję osobników rekomendowanych do podziału genów.

Jakimi kryteriami kierują się najczęściej owe istoty dobierając sobie partnera seksualnego? Kogo wypatrują samice (kobiety), a kogo samce (mężczyźni)? Związane jest to z archetypicznym wymogiem "piękna" u kobiety i "męskości" u mężczyzny. Cóż to jednak konkretnie znaczy, gdy mężczyźni mówią o jakiejś kobiecie, że jest "piękna" i dlaczego z nią chętniej dzielą swoje geny, niż z osobnikami "brzydkimi"? Dlaczego za "piękne" uchodzą te kobiety, które mogą pochwalić się np. młodym wiekiem, wydatnym biustem, wąską talią, szerokimi biodrami, gładką skórą, mięsistymi ustami czy długimi nogami, a nie na odwrót? Odpowiedź na te pytania możemy spokojnie zredukować do czynników genetyczno-darwinistycznych: kobiety oceniane powszechnie jako "piękne", są po prostu najprawdopodobniej zdrowe w tym sensie, że mogą bezproblemowo wydawać na świat potomstwo - a więc dobrze nadają się do spełnienia swojego biologicznego zadania. Szerokie biodra i wąska talia są anatomicznie najlepsze do łatwego porodu, obfite piersi zapewnią potomstwu bogate substancje odżywcze, a młody wiek i skóra są atrybutem wysokiej efektywności seksualnej (w przeciwieństwie do starych, klimakterycznych osobników). Wymienione wyżej walory są dla mężczyzn wskaźnikiem możliwości rozrodczych kobiety, i dlatego są przez nich najbardziej pożądane i "kochane". Zainteresowanie oraz miłość, którą mężczyźni kierują do osobnika płci przeciwnej, motywowana jest korzyściami genetycznymi. Najchętniej więc poszukiwanym obiektem "miłości duchowej" jest to, co "piękne-zdrowe". Dlatego na świecie ludzie z każdym pokoleniem stają się coraz "piękniejsi" i genetycznie "doskonalsi" - osobniki brzydkie mają mniejsze szanse na zwycięstwo w grze, zwanej doborem naturalnym. Geny również mają swój konkurencyjny wolny rynek, w którym - wg niektórych prognoz - "przetrwają najpiękniejsi".

Celami prokreacyjnymi operują również kobiety. Łatwiej i chętniej podzielą swoje geny z osobnikiem, który jest w stanie odpowiedzialnie zapewnić potomstwu bezpieczeństwo materialne - zwracają więc uwagę na jego status majątkowy, pozycję społeczną, dojrzałość emocjonalną, doświadczenie, a także oczywiście atletyczną budowę ciała (osobnik silny, czyli zapewniający bezpieczeństwo i spokój). Dla porządku dodam, że nadrzędnym warunkiem połączenia obu płci jest odwzajemnienie miłości.

Teoria ewolucji wyjaśnia także fenomen "miłości macierzyńskiej". No bo niby dlaczego - z przyrodniczego punktu widzenia - ludzie mieliby "kochać" własne dzieci, a nie cudze? Oczywiście dlatego, że dzieci mają za zadanie przetransportować geny rodzinne do następnych generacji (na zasadzie "podaj dalej"), zapewniając w ten sposób pewnego rodzaju rodową nieśmiertelność genetyczną, choć niestety obliczoną na zaledwie kilkupokoleniowy okres czasu. Aby mogły robić to w jak najbezpieczniejszych warunkach - otaczane są troskliwą opieką i właśnie "miłością macierzyńską".

Uzasadnia też teoria ewolucji sens istnienia instytucji babci i dziadka w przyrodzie człowieka. Dlaczego dorośli ludzie nie umierają zaraz po wydaniu na świat potomstwa? Przecież skoro już spełnili swoje genetyczne zadanie, to dalsza ich egzystencja nie powinna mieć większego, ewolucyjnego sensu. A jednak "babcia i dziadek" mają jeszcze bardzo ważną, użytkową misję do spełnienia. Człowiek, aby zapewnić właściwy rozwój swojemu potomstwu, musi mieć wystarczającą ilość czasu na jego właściwe odchowanie. Dopiero gdy sam potomek osiągnie dojrzałość płciową, aby samemu przejąć funkcje rodzicielskie - rola jego własnych rodziców (babci i dziadka) definitywnie się kończy. Wszystko układa się więc w logiczną, spójną, darwinistyczną całość.

Mogą co prawda nasunąć się jeszcze innego rodzaju wątpliwości, próbujące podważyć prokreacyjną rolę życia na rzecz np. koncepcji głoszącej, że sensem doczesnego życia człowieka jest wystaranie się u Boga zbawienia w życiu przyszłym i naprawdę wiecznym (coś na kształt egzaminu). Poza tym, jak wytłumaczyć sprzeczność istniejącą pomiędzy darwinistycznym pędem człowieka do rozrodu a faktem płodzenia zaledwie kilkorga (najczęściej dwojga) dzieci? Antropolog fizyczny odpowie, że decydują o tym względy ekonomiczne (dużą liczbę dzieci jest trudniej utrzymywać i wychowywać na "porządnych ludzi") - nawet jeśli są to bogate kraje zachodniej Europy. Z kolei epidemiczny rozród w biednych krajach afrykańskich (kolebka ludzkości) ma swoje wyjaśnienie klimatologiczne: w cieplejszych obszarach Ziemi łatwiej jest uprawiać miłość, niż za zimnym, nieprzyjaznym kręgiem polarnym. W strefie międzyzwrotnikowej lepiej rozchodzą się fermony i wyraźniejsze stają się sygnały owulacyjne, podczas gdy na dalekiej północy - trzeba zmagać się z chłodem; wszyscy chodzą opatuleni, słabiej działają bodźce wzrokowe i zapachowe. Odzwierciedla to cała historia kultury i sztuki - literatura o tematyce miłosnej, romansidła, serenady, malowidła erotyzujące, piosenki, tele-nowele obyczajowe mają reprezentację bogatszą w cieplejszych krajach, niż np. w Skandynawii.

Jeśli spełnione zostaną przedstawione wcześniej kryteria "piękna" i "męskości" - może pojawić się "miłość duchowa" (rozumiana tutaj jako uczucie adresowane do osobnika płci przeciwnej, jako do kandydata do podziału genów). Kwestią nie mającą większego znaczenia jako temat do dyskusji, są rzekome dowody na odrębny względem prymitywnego kopulacjonizmu charakter "miłości duchowej" w postaci zachowań altruistycznych. Zachowania altruistyczne i egoistyczne w przyrodzie są dla badaczy sprawą względną, zależną od punktu widzenia i opisu. Są zjawiskami ściśle skorelowanymi, wzajemnie przeplatającymi się i uwarunkowanymi. Możemy nazwać przykładem altruizmu taką sytuację, w której rodzic otacza opieką własne dziecko. Ale w tej samej postawie - przy odrobinie "złej" woli - możemy się doszukać także śladów egoizmu (opieka ma na celu ochronę własnych genów, przechowywanych w ciele potomka); wystarczy zmienić perspektywę oceny. Podobnie pomagając (i kochając) najbliższym krewnym - pomagamy własnym genom rezydującym w ich ciałach (zasada Hamiltona). Nie jest to więc czysty altruizm, ale "przy okazji" może doprowadzić do powstania "uczuć wyższych". "Miłość duchowa" ma więc swoje pragmatyczne i użytkowe przesłanie. Poza tym, "miłość duchowa" jest wrażeniem fizyko-chemicznym, związanym z funkcjonowaniem mózgu (o fizjologii "miłości duchowej" czytaj też w artykule "Miłość" w 12. wydaniu "Horyzontu"), stężeniem hormonów we krwi (serotonina i oksytocyna) i oczywiście genetycznej strukturze życia człowieka - jak i każdej istoty replikującej DNA - zorientowanego na rozmnażanie. Nie ma tutaj potrzeby, aby "dar" miłości przypisywać siłom nadprzyrodzonym (Bogu). "Miłość duchowa" jest stanem powodowanym czynnikami genetycznymi i od nich uzależnionym; poszukującym takiego obiektu, który najlepiej nadałby się do realizacji genetycznego sensu istnienia człowieka (prokreacji).

"Miłość duchowa", którą obdarzamy obcego osobnika płci przeciwnej to stan pozytywny, z którym związane jest uczucie szczęścia i przyjemności - uczucia te także są genetycznymi narzędziami mającymi rozmnażanie ułatwić, generowanymi w korze mózgowej - w tzw. ośrodku nagrody. Podobnie orgazm - jako punkt szczytowy przyjemności seksualnej nabiera charakteru nagrody-przynęty (u mężczyzn) za dobrze spełnioną genetyczną powinność ("wyścig do jaja") lub spoiwa cementującego związek partnerski (u kobiet) pod wpływem uzależniającej mocy hormonu wydzielanego podczas szczytowania, zwanego oksytocyną. "Miłość duchowa", "zakochanie się" pełnią więc w przyrodzie rolę instytucji odpowiedzialnych za chęć, a nawet potrzebę człowieka do rozmnażania się (dobrze pokazują to choćby statystyki na temat "celów życiowych" przeciętnego Polaka: 80% z nich pragnie przede wszystkim założyć rodzinę).

Tak więc katolicko-romantyczne mówienie o poza cielesnym charakterze miłości jest po prostu nad interpretacją, zbyt mocno oderwaną od przyrodniczej rzeczywistości. Tym bardziej godną krytyki, że usiłującą wysługiwać się fenomenem "miłości duchowej" do celów propagandowych żydo-katolickiego lobby. Wytwarza się w społecznościach chrześcijańskich nowe wartościujące kryteria, pojęcia, formuły, języki poezji na ubarwienie zbyt brutalnej, ateistyczno-genetycznej natury; abstrakcyjne modele miłości przeciwstawiające się zoologicznemu kopulacjonizmowi; umowy społeczne nazywające prawdziwe uczucia dewiacjami; desygnatyzację chimer kamuflujących zbereźne prawa kopulacji-populacji, itp. W przekonaniu Gombrowicza byłyby to zachowania nieomal artystyczne, gdyż polegają one na "burzeniu rzeczywistości, rozkładaniu jej na pierwiastki i tworzeniu nowych, niedorzecznych światów". "Światem niedorzecznym" jest jakakolwiek miłość istniejąca poza ciałem. "Zaburzeniem rzeczywistości" jest "duch" zrodzony nie w ciele, lecz w bliżej nie określonej mgle imaginacji. "Rozkładaniem rzeczywistości na pierwiastki" jest sytuacja, w której opisuje się nie prawdę "na zewnątrz", lecz zaledwie drzemiące stadium tego, czym spodziewaliśmy się, aby ona była.

Jestem spokojnie w stanie zrozumieć tego typu zachowania egocentryczne. Każdy z nas ma przecież swój własny wewnętrzny, subiektywny świat, z którego perspektywy ocenia okalającą rzeczywistość, i z którą musi się zmagać. Nie mamy przecież obowiązku wykraczać poza samego siebie i patrzeć na wszystko "z góry", z dystansem, bez oglądania się na własne niezawinione potrzeby (wartość wszelkich religii i filozofii genialnie skwitował B. Pasternak: "Są one ogromnym wysiłkiem, aby przezwyciężyć problem śmierci i przeznaczenia"). Ale bez przesady. Gromienie z ambony o rozluźnieniu obyczajów, grożenie mękami piekielnymi, sprzedawanie podczas spowiedzi świętej alibi na wewnętrzną demoralizację, prowizoryczne rutynowe akty skruchy i cały ten szum wokół Boga, przypominają raczej marnej wartości teatrzyk, niż poważne samodoskonalenie i prawdziwe "postanowienie poprawy".

Ateista woli odkrywać i doceniać piękno przyrody w myśl porzekadła, że "prawda jest bardziej niezwykła od fantazji". Dlatego pasjonującą prawdą zajmuje się nauka, a mniej ciekawą fantazją - sztuka i religia.

ADAM
Bielsko-Biała, 9 września 2001

Powrót do spisu treści strony


AMBONA


O ŁAMANIU UMYSŁOWOŚCI I CHARAKTERÓW PRZEZ RELIGIĘ
Powrót do spisu treści

Zaszło w ostatnich dniach w Polsce kolejne niesmaczne wydarzenie. Na jego przykładzie znakomicie zilustrować można fakt uszkodzenia ludzkiego myślenia, morale i charakteru przez głęboko religijne wychowanie.

A oto sekwencja zdarzeń.

Po piętnastu latach lekkiego więzienia przerywanego przepustkami i wywiadami wyszedł na wolność Piotrowski, zabójca księdza Popiełuszki. Obecnie w Polsce naraża się inny zbuntowany ksiądz, Roman Kotliński, wydając jadowicie antyklerykalne pismo "Fakty i Mity". Piotrowski miał zostać dziennikarzem FiM. Ponoć panowie zrezygnowali ze współpracy. Ponoć zaprotestowały Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich oraz Centrum Monitoringu i Wolności Prasy. Ponoć prawniczka reprezentująca Piotrowskiego twierdzi, że cała sprawa jest bzdurą. Natomiast Kotliński ponoć mówił "Kieruję się chrześcijańskim systemem wartości i uważam, że nie należy odmawiać bezrobotnemu." Tyle faktów prasowych.

Artykuły na temat relacji Piotrowski–Kotliński z pięciu polskich gazet zebrała na dwóch stronach "Angora". Zważywszy na profesjonalizm dziennikarzy niemal wszystkie informacje domagają się towarzystwa niewielkiego słówka "ponoć". Tak naprawdę, wydaje się, że jedynym wiarygodnym faktem jest to, że Piotrowski wyszedł z więzienia. Przypuśćmy jednak, że każda z tych informacji jest prawdziwa. Cała sprawa jest zatem niesmaczna jak cały ten katolicki kraj, w którym wyznawcy Sierpa na zmianę z wyznawcami Krzyża montują osobliwą "demokrację".

Niedobrze się stało, że tę dwójkę - ludzi niegdyś oddanych bez reszty uzupełniającym się totalitaryzmom - zbliżyła nienawiść do Kościoła nad trupem Popiełuszki. Ujawniły się w ten sposób słabości ludzkich charakterów łamanych przez wieloletnie zadawanie się z totalnymi systemami przemocy, fizycznej i umysłowej, odbierającymi ludziom fundamentalne cechy człowieczeństwa. Naczelną zasadą Kościoła jest brak jakichkolwiek zasad. Wredność Kościoła najdobitniej widać na "posłudze kapłańskiej" dla armii z jednoczesnym "nie zabijaj" na ustach. Albo - albo. Gdyby "nie zabijaj" było poważnie traktowane przez "ojców świętych" Watykan już dawno powinien obłożyć wszelkie armie ekskomuniką. Wszak jednostki wojskowe istnieją po to by profesjonalnie zabijać. Tymczasem od wieków Watykan jest jednym z najbardziej zagorzałych centrów militaryzmu. To jest ten brak zasad. Posunięty do kpiny z życia, którego "świętości" tak bronią nadęte, pyszne twarze urzędników watykańskich. Służby specjalne dowolnego kraju rekrutują do swoich szeregów ludzi inteligentnych i pozbawionych skrupułów. Metody stosowane zaś przez policje polityczne nie są wymyślane ad hoc. Najdoskonalszym dla nich wzorcem jest sam Kościół katolicki. Sztuka dwulicowości, przebiegłości, skrytobójstwa, szantażu i podstępu przez wieki została doprowadzona do perfekcji przez różokrzyżowców, jezuitów czy dominikanów. Nic zatem dziwnego, że pomiędzy ludŸmi tych dwóch systemów panuje głębokie wzajemne zrozumienie.

Zabójstwo Popiełuszki było rzeczą ze wszech miar niegodną i głupią. Zamordowano człowieka i to jest złe. Nawet jeśli on sam narażał się, podburzał ciemną katolicką tłuszczę, pluł w oczy władzy, to znęcanie się nad nim i nieludzki mord nie może uchodzić w ponoć cywilizowanym świecie. Mordercy, niezależnie od kary sądowej, powinni spotkać się ze społecznym ostracyzmem po koniec ich dni. Piotrowskiemu żaden przyzwoity człowiek nie powinien podać ręki. Zwyczajnie – jako SB-kowi i jako mordercy.

Były ksiądz, Kotliński, przeszedł ostrą szkołę prania mózgu w seminarium. Jednak zachował resztki człowieczeństwa i oparł się nieludzkiemu systemowi łamania charakterów. To dobrze. To, że założył FiM też dobrze. Jednak stosuje te same techniki i wartości, w których został wytresowany. I to jest niedobrze. Czytam od czasu FiM. Mam nad tą gazetą bardzo mieszane uczucia. Z tekstami jawnie szydzącymi z naiwności, bezecności i kryminogennego charakteru religii chrześcijańskiej, wyciągająšcymi na światło dzienne łajdactwa Kościoła i nikczemność jego urzędników sąsiadują artykuły insynuujące niezależność "prawdziwego Boga" od biurokratycznych struktur ziemskich, nawołującymi do czytania Biblii itd. Kotliński stosuje to, czego nauczono go podczas wieloletniego łamania charakteru: wszystkie chwyty dozwolone. Jest to stara, przez ponad półtora tysiąca lat wypraktykowana metoda KRK. To smutne, że przeszedłszy na przeciwne szańce ten nietuzinkowy przecież człowiek trzyma się raz wpojonych mu "wartości". W ten sposób odbiera sobie wiarygodność. Podobnie jak KRK nie jest wiarygodny poprzez swoje postępowanie, tak jego przeciwnicy powiększają tylko zamęt i chaos stosując chwyty socjotechniczne, na których opiera się trwałość tego systemu umysłowego zniewolenia, chrześcijaństwa.

Już sama myśl o zadaniu się, w tej czy innej formie, z Piotrowskim, dyskredytuje redaktora FiM. Jakkolwiek luźno rozumiemy tzw. moralność, nie wydaje się stosownym, by mordercy wypełniali rolę ośrodków opiniotwórczych. A dziennikarze, niestety, w większości przypadków, są osobami wpływającymi na tworzenie się opinii. Dobór współpracowników rzutuje na linię pisma. Powoływanie się Kotlińskiego na "chrześcijański system wartości" wskazuje, że jego głęboko religijne wychowanie za młodu oraz lata seminarium pozbawiły go innej niż chrześcijańska optyki. Nie można nawet powiedzieć, iż fakt, że Kotliński wycofał się ze współpracy z Piotrowskim jest godny pochwały. Owszem, sama myśl, że zbrodniarz otrzyma prawo publicznego wypowiadania się zasługuje na potępienie. Lecz rezygnacja z tej współpracy to jest minimum przyzwoitości, które nie podlega pochwałom. A nawet pozostawia pewien niesmak i niepewność. Wszak, znając polską moralność nie możemy wykluczyć, że Piotrowskiemu zostaną udostępnione łamy tej czy innej gazety. Będzie się wypowiadał pod pseudonimem.

Myślenie Polaków nie jest skomplikowane. Jakkolwiek zachodnia Europa jest paskudna, można tam spotkać ludzi o bardziej zróżnicowanych poglądach. W Polsce, jak to wśród plemion pierwotnych, działa wciąż przejrzysta zasada: "wróg mojego wroga jest moim przyjacielem". Jeśli stosują ją gangsterzy, lumpy czy biznesmeni, to jest "normalne". Lecz jeśli opanowuje ona myślenie i postępowanie tzw. intelektualistów, to jest to smutne. Kotliński naraża się podobnie jak Popiełuszko. To, że jeszcze go nie "sprzątnięto" zawdzięcza może nie tyle "miłości bliźniego" antagonistycznego obozu, lecz nieruchawości władzy AWS-owskiej. Prawdopodobnie już gdzieś, w kołach katolickiego obecnie UOP, zaplanowany jest jego "wypadek". Może "wypadek" ten odsunięto na okres kiedy u żłobu będą komuszki. Teraz, przy wszystkich "osiągnięciach" prawicowo-katolickich władz byłby to kolejny zgrzyt. Może nie będzie tak torturowany jak Popiełuszko, choć nie należy przypuszczać by spotkał go taki zaszczyt jak Calviego – nie zawiśnie pod Blackfriars Bridge w Londynie. Taki zaszczyt go nie spotka, gdyż nigdy nie obracał się w kołach aż tak bardzo zbliżonych do Watykanu. Kotliński jak mało kto wie, jak bezwzględny jest jego przeciwnik. W tej sytuacji może szukał opieki u "starej SB-ecji"? Nazbyt ostentacyjnie. I tym sobie chyba zaszkodził. Szkoda.

Karol Pesz
Klechistan, wrzesień 2001

Powrót do spisu treści strony

BÓG TAK CHCIAŁ !
Powrót do spisu treści

Moi mili Katolicy Rzymscy, Unici, Chrześcijanie innych wyznań (ze Świadkami Jehowy włącznie, czemu nie), i w ogóle, wszyscy wierzący w Boga Jedynego, Wszechmogącego a Wszechwiedzącego, niezależnie czy nazywacie Go Jahwe, Allach, czy np. Ahura Mazda! Czy nie widzicie, że to Bóg tak chciał, aby WTC w NY się rozleciało, grzebiąc pod sobą dziesiątki tysięcy ofiar i aby Pentagon został też trafiony i częściowo zniszczony. Przecież Bóg Wasz, jako Wszechwiedzący wiedział o tych niecnych planach, zanim jeszcze one powstały, lecz pomimo, iż jest on Wszechmocny, nie zrobił On nic, aby się owe plany załamały. Zmusił jeno ostani z czterech samolotów do przedwczesnego "lądowania" - pewnie uznał, że złożono Mu dość ofiar na dzień dzisiejszy...

Nie rozumiem wiec waszego oburzenia, moi mili Wyznawcy Boga Jedynego, Wszechmogącego a Wszechwiedzącego! Przecież stało się tak, bo taka była Wola Pańska, i nie nam, nędznym śmiertelnikom Go oceniać! Jedyne co nam pozostaje, to składać modły dziękczynne, za to, że nas (jak na razie) oszczędził, (szczególnie ci z nas, którzy przebywali owego pamiętnego dnia w NY czy w Wirginii, w okolicach Pentagonu). I potrzymajcie się od wszelkich zamiarów rewanżu, czy też choćby popierania tego rewanżu, bo was oskarże o to, ze działacie wbrew woli Pana Naszego, Któremu widać miła była ta ofiara złożona Mu na wschodnim wybrzeżu USA!

AMEN!

Kagan

Powrót do spisu treści strony


WIADOMOŚCI Z MAGLA


DYALOGI, CZ. VIII
Powrót do spisu treści strony

DYALOGÓW NIECYBERNETYCZNYCH WIELA
A WŁAŚCIWIE DZIEWIĘTNAŚCIORO Z INTRODUKCYĄ, KONKLUZYĄ A
TUDZIEŻ Y APPENDIXUM
NA TEMATÓW MULTUM
POMIĘDZY WYKWINTNEM Y ZNAKOMICIE WYCHOWANEM
JWP XIĘCIEM PHILONOUSEM
ARYSTOKRATĄ NA NIEMALŻE EUROPEYSKĄ MIARĘ
A
NIEJAKIEM HYLASEM
NIEZWYKLE ORDYNARYJNYM OBYWATELEM ANTYPODÓW, STANU
BARDZO POŚLEDNIEGO A JĘZYKA NIEZMIERNIE PLUGAWEGO
PRZEZ
LECHA KELLERA
SKOMPILOWANE
GWOLI INTELEKTUALNEY REKREACYI
A UCIECHY RADOSNEY
SZANOWNEY PUBLIKI
A
PANU DOKTOROWI STANISŁAWOWI LEMOWI
UPRZEJMIE ZADEDYKOWANE

DYALOG VIII: O podatku "pogłownem" (poll tax w Albyonie przez Angliczanów zwanem, a przez tamteyszę lady, a obecnie baronową Thatcher, niegdyś z wielkiemi fanfarami wprowadzonem, a potem szybko a chyłkiem zarzuconem na powszechne zadanie tamteyszey publiki tudzież Izby Gmin tamteyszey)

PHILONOUS: Według mnie, podatek "pogłowny" to jedyny sprawiedliwy podatek - wszyscy płacą tyle samo. Faktem jest, ze dla milionera to promil, ale dla przeciętnego Kowalskiego to duża oszczędność, a to dlatego, że obecnie przeciętna pensja brutto w Polsce to 2079 zł, przy stawce podatkowej 19% zaliczka na poczet podatku dochodowego wynosi 270 zł; w przypadku podatku pogłównego 80 zł czysty zysk wynosi zatem 190 zł. Wiec niech Hylas nie mówi, że to idiotyczne, tym bardziej, że ok. 90% dochodów państwa z podatku pochodzi od najbiedniejszych - tych płacących według I stawki. Ponadto nie rozumiem, dlaczego osoby nieco lepiej zarabiające należy karać podatkiem progresywnym za to, ze maja duże dochody.

HYLAS: Ten twój podatek `pogłowny' próbowała wprowadzić Taczerka w UK, a skutki były zdecydowanie żałosne. Podatek pogłowny (poll tax) musi być w obecnej Polsce nie 80, a raczej 800zl aby zrównoważyć budżet (podatek pogłowny od bezrobotnych, emerytów czy urzędników państwowych to przecież fikcja - przekładanie pieniędzy wewnątrz kasy) . Jest to też anty-rodzinny podatek, każący za posiadanie dzieci (zakładając, że każdy musi go płacić - od noworodków do starców, gdyż inaczej musi być on jeszcze wyższy, gdy płacą np. tylko osoby w wieku 18-65 lat, albo tylko zatrudnieni w sektorze prywatnym). Tak więc dla przeciętnego pracownika oznaczało by to podwyżkę podatku, jako że ubogich jest niestety w Polsce, a nawet USA znacznie więcej niż bogaczy. Tak więc z punktu widzenia czysto technicznego (księgowego) jest to utopia (ekonomiczny romantyzm). Poza tym jest to krzycząco niesprawiedliwy podatek, bo nie ma żadnego związku ze zdolnością płatniczą podatnika (w Polsce pojawiła by się od razu partyzantka a la Robin Hood - miliony `głów' chowających się przed urzędem skarbowym po lasach czy za granicą). A podatek progresywny to nie kara za sukces, ale zrozumienie, że im więcej kto zarabia, tym mniejszą cześć dochodu potrzebuje na zaspokojenie swoich podstawowych potrzeb, i tym bardziej może się przyczynić do wzrostu ogólnego dobrobytu...

PHILONOUS: Podatek pogłowny płacą tylko zatrudnieni - to chyba oczywiste? Na początek niezbędne będzie wprowadzenie podatku liniowego - 11 proc. po Kilku latach i zmniejszeniu wydatków budżetu państwa do niezbędnego minimum - wprowadzi się podatek zryczałtowany - pogłowny. Obniżka podatków, likwidacja koncesji i zezwoleń, ograniczenie władzy urzędników i nie wtrącanie się państwa do gospodarki zmniejszy obciążenie budżetu, a więc kwota docelowego podatku nie musi być tak ogromna - 800 zł. 80 zł spokojnie wystarczy, jeżeli pozbędziemy się armii darmozjadów z urzędów i polityki (np. Warszawy nie stać na kontynuowanie budowy metra ponieważ ma ok. 750 radnych - w Nowym Jorku jest ich 32). Żadna partyzantka się nie pojawi, bo niby dlaczego? Wyliczyłem przecież Hylasowi, że dla podatników najbiedniejszych to czysty zysk - podatek liniowy lub pogłowny pozostawi im więcej pieniędzy w kieszeni, co ludzie uznaliby za podwyżkę pensji (a nie zmniejszenie podatków) - entuzjazm gwarantowany. Oszustwo obecnego systemu polega na tym, że podatki za pracownika musi przekazać pracodawca, za klienta kupiec, żeby zwykły człowiek nie wiedział, ile z jego pensji wraca do rządu. Gdyby podatnik dostawał na pierwszego 3000 zł, a drugiego dnia by mu odbierano 2200, to by się połapał, w czym rzecz. Co do złodziejskiego charakteru podatku progresywnego - tracą na nim najbardziej biedni, gdyż nie mogą odpisać sobie dużych ulg lub ich nie stać na fałszerstwa podatkowe. Krotko mówiąc - biedny dwa razy traci. Bogatych jest bardzo mało, ich osobiste podatki to kilka procent całości. Wiele z podatków nałożonych na bogatszych i na firmy po prostu zwiększa koszty. Za to też w końcu zapłacą kupujący, czyli my wszyscy. Poza tym wysokie podatki dla bogatszych zmniejszają inwestycje, a tym samym zatrudnienie.

HYLAS:
1. To co uważasz, Philonousie, za oczywiste, wcale nie jest naprawdę tak oczywiste. Jak już ci tłumaczyłem, zatrudnionych (szczególnie oficjalnie) jest w Polsce za mało, aby podatek pogłowny można by było zredukować do tych magicznych 80zł (plus inflacja).
2. Jeśli podatek pogłowny będą musieli płacić tylko zatrudnieni, to:
- Każdy myślący pracownik ogłosi się `niezależnym' przedsiębiorcą (kontraktowcem) i (na wszelki wypadek) wykaże czarno na białym, że jego firma przynosi rok w rok straty, - Mniej obrotni będą pracować na czarno, i w ten sposób też unikną płacenia podatku (po co płacić nawet te głupie 80zł, jak można nic nie płacić, a przecież te 80zł to co najmniej parę butelek dobrej wódki, a jeszcze więcej taniego wina),
- tylko urzędnicy państwowi będą płacić ten podatek, ale to będzie, jak już mówiłem, obracanie pieniędzmi wewnątrz kasy
Nic nie poradzę, ze zburzyłem twój domek z kart, ale takie są realia gospodarcze, i taka a nie inna jest natura ludzka....
3. W Nowym Jorku jest, tak naprawdę, znacznie więcej niż 32 więcej radnych. Ty pewnie mylisz Nowy Jork z Manhattanem i zapominasz o licznych przedmieściach, z których ludzie codziennie dojeżdżają do pracy na Manhattanie, a które, pomimo położenia w innym stanie (np. New Jersey), są de facto organiczną częścią aglomeracji Nowego Jorku (trzeba umieć odróżniać granice administracyjne miasta od jego granic funkcjonalnych, ale to zapewne przekracza twoje możliwości intelektualne, Philonousie). Widać, że tam (w NY) nigdy nie byłeś, więc nie mów głupot do kogoś, kto zna ten teren z autopsji i ponadto studiował geografie ekonomiczna na poziomie uniwersyteckim w niejednym kraju.
4.. O zaletach podatku progresywnego już ci mówiłem - w skrócie jest to jedyny podatek, który można efektywnie i w miarę sprawiedliwie wyegzekwować (efektywność jego kolekcji jest odwrotnie proporcjonalna do stopnia skorumpowania danego społeczeństwa). Podatek ten można też śmiało i bez skrupułów moralnych egzekwować, jako że opiera się on na zdolności płatniczej podatnika, gdyż im więcej ktoś zarabia, tym mniejsza cześć zarobku potrzebuje na swoje potrzeby, a więc może przeznaczać większą cześć dochodu na cele ogólnospołeczne, z czego może być tylko dumny, jeśli jest człowiekiem (homo sapiens) a nie głupawym automatem zwanym homo economicus.
5. Jak ci już uprzednio udowodniłem, we współczesnej gospodarce:
- więcej pieniędzy w kieszeniach bogatych wcale nie oznacza produktywnych inwestycji (pieniądze bogaczy są inwestowane głownie w ziemie, stare, zabytkowe domy czy dzieła sztuki starych mistrzów) oraz
- nawet produktywne inwestycje nie muszą oznaczać zwiększonego zatrudnienia (automatyzacja).

PHILONOUS: Ad. 1. Jak już ci Hylasie tłumaczyłem, 80 zł wystarczy w zupełności. Dochody państwa pokrywane są w większości z innych źródeł.

HYLAS: A mianowicie jakich, Philonousie? Jak państwo pozbyło się elektrowni, kolei, banków, zakładów ubezpieczeniowych i innych przedsiębiorstw, to może finansować wydatki tylko z podatków, i na krótszą metę z pożyczek. Chyba nie nawołujesz do re-nacjonalizacji Przemysłlu czy bankowości?

PHILONOUS: Ad. 2. Dokładnie przeciwnie. Jeżeli każdy pracujący (w tym niezależny przedsiębiorca) ma zapłacić tylko 80 zł miesięcznie zamiast co najmniej 700 zł, to nie będzie miał powodów, by ukrywać swe rzeczywiste dochody, bo i po co? Zasada jest taka: zakładamy, ze każdy rozlicza się uczciwie, ale jeżeli nakryjemy go na oszustwach to wlepiamy taki domiar, że do końca życia się nie wypłaci. Dla każdego normalnego człowieka jest oczywiste, że lepiej zapłacić te śmieszne 80 zł i mieć spokój, zamiast oszukiwać dla tych paru groszy i żyć w strachu, że się oszustwo wyda. Przykro mi, że zburzyłem Hylasowy czerwony zamek na piasku, ale takie są realia i taka, a nie inna jest natura ludzka...

HYLAS: Już ci tłumaczyłem, Philonousie, że za te 80zł nie da się zrównoważyć budżetu, chyba że VAT będzie 50% (na wszystko, bez najmniejszych wyjątków) benzyna po 10 zł za litr, abonament TV ponad 1000 zł na rok, a rejestracja samochodu i obowiązkowe ubezpieczenie w wysokości półrocznej przeciętnej pensji. Te twoje pomysły z domiarem: musze stwierdzić, iż towarzysze z wydziału finansowego KC byłej PZPR lepiej by tego prześladowania burżujów nie wymyślili. Przykro mi, ze zburzyłem ci ten twój piaskowy czarny zamek z białymi krzyżami, ale takie są realia prawdziwego kapitalizmu….

PHILONOUS: Ad. 3. Ilu jest mieszkańców i zatrudnionych na Manhattanie, a ilu w Warszawie? Ilu radnych jest w NY w rozbiciu na Manhattan i resztę?

HYLAS: Już ci przecież tłumaczyłem, Philonousie, że Nowy Jork to tylko cześć tzw. megapolis, największego miasta w tzw. cywilizowanym świecie, miasta-giganta rozciągającego się od Waszyngtonu na południu do Bostonu na północy. Z autopsji znam tylko cześć południową (Waszyngton, Baltimore, Filadelfia, NJ i NY), i mogę ci powiedzieć, ze jest tam niezliczona ilość tzw. municipalities, każda z odpowiednio dużą ilością radnych, a nawet własną policją. Nie zdajesz sobie sprawy, ilu ludzi w tym regionie jest posłami do kongresu federalnego, parlamentów stanowych, rad miejskich czy gminnych (tzw. hrabstwa), oraz ilu ludzi udaje tam prace, obsługując tych darmozjadów i często szkodników oraz złodziei.

PHILONOUS: Ad. 4. Podatek progresywny jest niemoralny i szkodliwy, gdyż karze za wydajna prace i pozbawia dochodu tych, którzy mogliby spożytkować zarobione pieniądze na inwestycje lub działalność charytatywną, na czym cierpią najbiedniejsi. Poza tym łamie on konstytucyjną zasadę równości wobec prawa. Chyba że, że ci, którzy płacą największy podatek, będą mieli największy wpływ na sprawy publiczne (cenzus majątkowy). O krzywej Laffera to Hylasie chyba nie słyszałeś, mimo wieloletnich studiów tu i tam...

HYLAS: Podatek progresywny nikogo za nic nie karze, gdyż wydajniejsza praca jest ciągle wynagradzana większym dochodem netto, a wysokość podatku jest, i to słusznie, oparta na zdolności podatnika do jego płacenia. Czy naprawdę jesteś taki naiwny, Philonousie, że wierzysz iż większość kapitalistów inwestuje zyski w realny biznes (np, fabryki), Przecież każde dziecko na tzw. zachodzie wie, że jak burżuj zarobi więcej, to wyda te ekstra pieniądze na ekstra luksusy, np. importowane luksusowe samochody, cygara hawańskie (to dobre dla Kuby i Fidela), drogie dziwki czy obrazy starych mistrzów, co przeciętnemu zjadaczowi chleba wcale nie poprawi sytuacji gospodarczej, a może nawet pogorszyć (większy import powoduje spadek kursu waluty, a więc towary importowane drożeją). Nie rozśmieszaj mnie, Philonousie, z tą rzekomą równością wobec prawa. Czy pamiętasz proces karny Simpsona? Gdyby Simpson był zwykłym, biednym murzynem, to byłby dawno uśmiercony przez państwo, ale że był on znanym multimilionerem, to wynajął najlepszych prawników, a być może też i przekupił swoimi milionami sędziów, i wyszedł z tarapatów praktycznie cało (nieco tylko zubożony, ale to sobie odbije). O tzw. krzywych Laffera to ja się uczyłem, jak ty pewnie, Philonousie, jeszcze robiłeś w pieluchy - nie powiem co, bo sam teraz widzisz na przykładzie własnej (mam nadzieje, ze nasienie było rzeczywiście twoje, choć, kto wie, jeśli żona jest też arystokratką, to może lepiej aby był tzw. zastępczy ojciec) córki. Jak zwykle, twoja wiedza jest na ten temat bardzo powierzchowna. Zapewne nie wiesz o tym, że zdaniem nawet takich konserwatywnych ekonomistów jak Stanley Fischer and Rudiger Dornbusch (Economics, używam tutaj wydania z roku 1984), prymitywy typu ex-prezydenta Reagana (a właściwie jego doradców, bo Reagan był raczej przeciętnym aktorzyną) myśleli w swojej naiwności, że podatki w USA były na prawo od tzw. punktu t* (maximum revenue), tak więc redukcja stopy podatkowej (tax rate) powinna zdziałać cuda. Mianowicie obniżka tejże stopy miała rzekomo `zrobić wszystkich szczęśliwych' – państwo, bo dostanie więcej dochodu (tax revenue) oraz podatników, bo będą płacili mniejsze podatki, więc mieli więcej forsy do wydania. Oczywiście, to ewidentna bzdura, ekwiwalent `zrobienia czegoś z niczego', co ostatnie jest możliwe tylko w skali mikro (poniżej atomu). Nawet, jeśli ktoś (jak Fischer & Dornbusch) zgadza się, ze te `Laffer curves' mają naukowe (empiryczne) podstawy (co jest z reszta bardzo dyskusyjne, i wymagało by dokładnych badań empirycznych, aby stwierdzić, czy rzeczywiście mają one taki kształt, jak to sobie burżuazyjni ekonomiści wyobrażają), to nie ulega wątpliwości, że USA lat 1980-tych było dobrze na lewo od punktu t*, tak więc te Reganowe obniżki podatków spowodowały, bo musiały, obniżkę dochodów państwa (na co są dowody empiryczne). To samo można powiedzieć o dzisiejszej Polsce, gdzie zdyskredytowana polityka Reagana/Tchatcherki jest ciągle propagowana przez oszustów typu Balcerowicza. Chyba wiesz, do czego doprowadziły rządy ultrakonserwatystów w USA – ogromne zadłużenie zagraniczne, zaniedbanie infrastruktury (marny stan dróg czy kolei, obecny drastyczny deficyt energii elektrycznej w Kalifornii, bo prywatni właściciele elektrowni woleli przejadać zyski, niż je inwestować w nowe generatory itp. itd.), drastyczne rozwarstwienie społeczeństwa, a w konsekwencji olbrzymi wzrost przestępczości (najlepszy biznes w USA to budowa, utrzymanie i zarządzanie więzieniami, jako że jest tam tylu więźniów, że zaludnili by nie najmniejsze państwo europejskie). Poczytaj sobie, Philonousie, podręczniki ekonomii (np. wspomnianych Fischer & Dornbusch, cześć 2 rozdział 17), a zobaczysz, że sprawa obniżki podatków nie jest tak prosta, jak ci się wydaje. Aby zrozumieć o czym mowię, musisz jednak najpierw przestudiować teorie ekonomii, aby zrozumieć takie terminy jak np. koszty marginalne, do czego, z kolei musisz dobrze znać rachunek różniczkowy i całkowy (mniej więcej do poziomu równań różniczkowych), jako że obecna teoria ekonomii jest bardzo zmatematyzowana. Dopóki więc nie zdasz egzaminów z makro i mikroekonomii na poziomie co najmniej II/III roku ekonomii na SGH czy uniwerku warszawskim, to nie mamy właściwie o czym mówić, bo to przypomina dyskusje Einsteina z papieżem na temat fizyki kwantowej. A z resztą - krzywych w ekonomii jest całe mnóstwo, jest nawet krzywa Kołodki (ex-ministra finansów w rządach SLD; używałem tę krzywą w mojej rozprawie na stopień MA czyli Masters na Melbourne University), czy też. tzw. J-curve (ulubiona krzywa p. Keatinga – ex federalnego premiera Australii). Ta ostania ma potwierdzać `teorię', że aby było lepiej, to najpierw musi być gorzej (coś a la Balcerowicz). Proponuje więc krzywą Philonousa (oddaje ci copyright i prawa do patentu), która będzie miała kształt prawej części krzywej ilustrującej funkcję typu y=x2, i będzie ona pokazywać zależność sukcesu gospodarczego, albo choćby jego prawdopodobieństwo (oś y) od stopnia braku skrupułów moralnych (oś x) – zero na osi x (maksymalne skrupuły, albo minimalne skorumpowanie) to postać szlachetna, kierująca się zasadami etyki (choćby nawet chrześcijańskiej); im bardziej na prawo, tym mniej skrupułów, a więcej korupcji, ale w nagrodę bogactwo (albo choćby `tylko' szansa jego zdobycia) rośnie ekspotencjalnie….

PHILONOUS: Ad. 5. Kiedy w latach 70-tych socjaliści w W. Brytanii zaordynowali podatek od inwestycji rzędu 90%, to faktycznie na Wyspach pojawił się popyt na drogie jachty, dzieła sztuki czy nieruchomości - bogaci zamiast wyrzucać pieniądze w błoto (co to za interes inwestować bez nadziei na zysk) pakowali swoja forsę w zbytki lub w rzeczy, które można później odpowiednio dobrze sprzedać. W ten m.in. sposób lewica doprowadziła W. Brytanie do recesji, która przezwyciężyła dopiero p. Thatcher.

HYLAS: Gdyby prawica rzeczywiście tak dobrze rządziła w UK, to Blair nigdy nie doszedł by do władzy, a już na pewno nie z taką olbrzymią większością głosów (przecież w Szkocji partia konserwatywna praktycznie przestała istnieć). Nie myl też, Philonousie, podatku od inwestycji z podatkami od nadmiernych (niezasłużonych albo nie zapracowanych) zysków. Pamiętaj, że jedyna reforma gospodarcza, która naprawdę się kiedykolwiek w Polsce XX wieku udała, to była monetarna reforma Grabskiego. A udała się ona tylko dla tego, ze kosztami byli obciążeni głownie bogacze, czyli ci, co byli w stanie ponieść koszty tej reformy bez większych wyrzeczeń. Czy Grabski był też według ciebie komunistą?
P.S. nie zdziwiłbym się zbytnio, gdybyś tak twierdził, jako że nie był on zbyt popularny w kołach pasożytniczych przedwojennej RP.

Lech Keller
Melbourne

Powrót do spisu treści strony



 Poczta do: "Horyzontu"


Free Web Hosting