Zaczynaliśmy rejestrację od rewizji szczegółowej. Braliśmy wszystko. Jedna pierścionek schowała we włosach, obcięliśmy jej. Braliśmy
i biliśmy. Kolbami, rękami, nogami. Starych, młodych, kobiety. Wszystko, co się ruszało, oprócz dzieci. Na dzień dobry,
psychologicznie, jak mówił Czesiek, żeby posłuszeństwo w nich zaorać. Pamiętam jak takim sześciu założyliśmy hełmy na głowy i
waliliśmy w nie tak długo, aż na oczy pociekła im krew. Ci to i tak mieli szczęście, raz jednego z brodą wypatrzyliśmy, to nawet do
środka na rejestrację nie wszedł, Judasz. Johann mu było, Johann L. Zagnaliśmy go do warsztatu za tę brodę i wkręciliśmy mu ją w
imadło, i podpalili, żeby wyglądał jak dziad. Krzyczał, że ma dzieci. Resztki odcięliśmy mu nożem, ze skórą. Obcęgami wyrywaliśmy mu
paznokcie, jeden po drugim. Wkręciliśmy mu jedno ramię w imadło. Drugie tak samo. Zaczęliśmy pukać mu w głowę kluczami, puk, puk,
jest tam kto? A potem łupać tę czaszkę, chlupało, trzeszczały kości, wywracały mu się gały. Edek powiedział, że to białe to mózg. Ta
krew z tym mózgiem to wygląda jak kisiel ze śmietaną. (...)
Dzień powszedni wygłądał tak, że o szóstej pobudka! pobudka! wstać! l na plac. Bieg - Padnij - Czołganie - Bieg. Starzy nie starzy,
chorzy nie chorzy, gimnastyka poranna. Po polsku. Komenda i odliczanie po polsku, od jednego do ilu ich tam było. Kto nie umiał, kto
się pomylił, baty, stary nie stary, chory nie chory. Pałami, nogami, rękami. Biliśmy tak długo, aż wychodziły flaki. Kto zdechł, ten
zdechł. Buty z niego i do dziury ze ścierwem. Czasami, dla rozrywki, kazaliśmy jednym wchodzić na drzewo, na sam czubek. A innym
piłować. Spadali jak gruszki. G. kazał kiedyś jednemu wejść i krzyczeć, jestem małpą! A my strzelaliśmy. Aż spadł. Buty i do dziury,
żył czy nie, jego sprawa. (...)
Nie wiedziałem, że zady bab są takie wielkie. Na środku placu stawialiśmy stołek, każda musiała podnieść spódnicę i przechylić się.
Zabroniliśmy chodzić w majtkach, przy wyjściu z baraków chłopaki sprawdzali kijami. Moja pierwsza nazywała się Gertruda. Lało jak z
cebra. Naprzód kazaliśmy im chodzić wokół placu i śpiewać hitlerowskie piosenki. Potem na taboret. Dwadzieścia pięć do trzydziestu
uderzeń grubą pałą. (...) Młóciliśmy je jak zboże na klepisku. Skóra i mięśnie wisiały na nich paskami. Leżały na izbie chorych i
zdychały, w ranach kłębiły im się muchy, jedno tylko dodam, że nikt z nas ich nie gwałcił, śmierć była dla nich wybawieniem.
Umierały na zakażenie krwi.
Nie mieliśmy koni, to zaprzęgaliśmy do pługa i brony mężczyzn. Do pługa dwunastu, do brony od ośmiu do dwunastu, zależnie od siły,
do siewnika - piętnastu. Zdarzało się, że ciągnęły też kobiety. Nie mieliśmy aut, to zaprzęgaliśmy do wozów albo przyczep, żeby
prowiant przywieźć, na przykład. Albo przejechać się, bryczką albo dorożką razem z komendantem. Jak prawdziwe polskie pany.
Piętnastego września zaprzęgnęliśmy do wozu szesnastu, bo mieliśmy zawieźć do wioski ciężkie części. Tłukliśmy ich po drodze kijami,
ile wlazło, zaciągnęli. Wracając, w lesie, postrzelaliśmy trochę. Połowę z nich zagoniliśmy strzałami do stawu i potopili. Sześciu
zaciągnęło nas na powrót, trzech z nich straciło mowę ze strachu, jeden sam się powiesił.
Strzelaliśmy do ludzi na drzewach Jak do małp, strzelaliśmy do ludzi w kiblach jak do much. Raz bab za dużo do latryny wlazło,
puściłem całą serię, jedne dostały w brzuch inne w piersi, kule trafiały jak ślepy los. Stękały, jęczały, rzęziły. Do dziury. Żeby
śladu nie było, pod ziemię. Wiły się w niej jak duże glisty, zasypaliśmy piachem. Nie znał litości "pan lgnac". (...) Biliśmy i
zabijaliśmy. Wysiedlaliśmy ich z tej ziemi. Nauczyciele, urzędnicy, kupcy, duchowni mieli pierwszeństwo. Oblewaliśmy ich szczochami,
obrzucali gównem, pod paznokcie wbijaliśmy im gwoździe.
Jednemu szewcowi z Bielic, lat 58, skakałem po plecach tak długo, aż zdechł. Jego kumplowi z tej samej wioski, lat 65, wyszedł mózg,
tak mu roztrzaskałem czaszkę kolbą. Jednego zastrzeliłem, bo nosił okulary, inteligent...
Frau Paschke nażarła się mojego gówna. Fraulein Marii Schmolke z Łambinowic naszczaliśmy do gęby i kazaliśmy jej lizać krew z jej
niemieckich ziomków, co leżeli na ziemi. Baby i dziewczyny dogorywały na izbie chorych. Kazaliśmy jebać im się nawzajem i nawzajem
torturować. Dziewuchom "płaciliśmy" tak, że wsadzaliśmy im między nogi banknoty namoczone w nafcie i zapalali. Smród szedł okropny.
Wsadzaliśmy im do pochwy rozpalone pogrzebacze, wpuszczaliśmy tam szczury i myszy.
Razem z szefem, Czesławem G. obcięliśmy piłą nauczycielowi Wolfowi z Bielic chorą nogę. Zawył się na śmierć. Zastrzeliliśmy kobietę
w dziewiątym miesiącu ciąży, a potem zastrzeliliśmy małą córkę, kiedy składała kwiaty na jej grobie.
Po obozie pałętały się dzień i noc głodujące dzieci. Sieroty albo odłączone od matek. Żebrały od okna do okna i umierały po cichu.
(...) Janek F. zabił kilkadziesiąt niemowląt, po dwa naraz roztrzaskując główkę o główkę. (...)
Kogo nie zabiliśmy ten zdychał z głodu lub chorób. Na tyfus umierali jak muchy. Wszy żarły im skórę tak, że widać im było gołe
żebra. l tak zabijaliśmy za mało. Czesiek chciał, żeby co najmniej dziesięciu dziennie. Potem więcej i więcej, wioski trzeba było
przecież opróżnić dla naszych, ze wschodu, nawet na dworcu w Opolu nocowali. (...)
To wymyśliliśmy pożar. Dnia 4 października podpaliłem razem z D. barak numer dwanaście. Wcześniej wszyscy wypiliśmy. Nie było co
gasić, ale kobietom kazaliśmy nabierać wodę i piasek, mężczyznom nosić to na dach sypać i lać. Strzelaliśmy, kiedy chcieli schodzić.
Dach się zawalił, spadli w ogień i spalili się. Wrzucaliśmy do ognia tych, co się bali podchodzić blisko, ich członkowie rodzin
błagali nas na kolanach, nie było litości, mąż palił się na oczach żony albo odwrotnie.
G. dał rozkaz, żeby strzelać, że niby bunt więźniów, bo pożar i chcą uciekać, l zaczęliśmy strzelać. (...) Ostatni trup tego dnia
był mój. Zastrzeliłem strzałem w tył głowy sanitariusza z opaską Czerwonego Krzyża, który niósł zupę dla chorego dziecka. Zawołałem
dwóch, żeby zanieśli go na noszach do rowu, zobaczyłem, że widać mu mózg i kazałem im go jeść. Nie chcieli, tłukłem kolbą.
Martwych i ciężko rannych kazaliśmy wrzucać do rowów i zasypywać. Ziemia się ruszała, słychać było spod niej jak rzężą, grabarze
musieli tak długo deptać, aż ruszać się przestała i było cicho.
Przeprowadziliśmy ekshumację zwłok żołnierzy radzieckich. Kazaliśmy im wyciągać z ziemi tych, których ich żołnierze tam zakopali.
Gołymi rękami wyciągać. Mężczyznom i kobietom. Od tych trupów śmierdziało jak z piekła, rozlazłe były tak, że ich części wchodziły w
buty. Kobietom kazaliśmy żreć to błoto, kłaść się na wyciągnięte na górę wpółzgniłe zwłoki, całować je i tak jakby dupczyć. Kładły
się wymiotując, a my kolbami wgniataliśmy ich niemieckie głowy w rosyjskie czaszki. Gęby, nawet nosy miały pełne trupów, tak
zabiliśmy kilkadziesiąt kobiet i dziewczyn.
W niektórych grobach zwłoki rozłożone były tak, że jak kogoś tam wrzuciliśmy, juz z tej mazi nie wyszedł.
Zakopywaliśmy takich, którzy tylko zemdleli. Budzili się jak sypał na nich piach. Grabarze zakopywali ich wtedy w przyśpieszonym
tempie. Jakby mnie ktoś pytał dzisiaj, czy słyszę te wrzaski, to nie, nie słyszę.(...)